O „Moim rowerze”, czyli całkiem niezły film Piotrka Trzaskalskiego

Poszliśmy z żoną na „Mój rower”, choć znajomi ostrzegali, że może być gniot. Kłamali, nie jest źle, film się broni, można go obejrzeć. Nie rozumiem radykalnie złych recenzji, jakie dane mi było o nim usłyszeć. Owszem, zdarzają się twórcom potknięcia, lecz jak najbardziej możliwe do wybaczenia…

Rzecz – najogólniej – dotyczy międzyludzkich relacji we współczesnej rodzinie. Jak często bywa, popękanej, skłóconej, przesyconej wzajemnym brakiem uczuć i egoizmem. Trzech facetów: dziadek, ojciec i wnuk, na co dzień żyjących bardzo daleko od siebie (nie tylko emocjonalnie, także geograficznie) staje wspólnie wobec sytuacji alarmowej. Oto od dziadka nagle odchodzi żona (mama, babcia), dziadek ląduje w szpitalu – i trzeba coś dalej razem począć. Historia jest wiarygodna, choć od początku łatwo domyśleć się, że przygoda będzie dla trójki bohaterów pretekstem do rozwikłania skomplikowanych relacji, jakie w ciągu ostatnich lat radykalnie oddzieliły ich od siebie. Nie trzeba też wielkiej filozofii, by domyślać się pozytywnego zakończenia. I choć nie jest ono zaskakujące, pozostawia widza z uczuciem prawdopodobieństwa.

Film opowiada kilka ważnych spraw o człowieku dzięki historii, zawartej w dobrym scenariuszu, zamykającym też w sobie sprawne dialogi. To rzadkość w polskim kinie – i przy okazji brawa dla Trzaskala, bo jest on współautorem literackiej podstawy filmu. Dzięki niej obraz staje się momentami bardzo zabawny, chwilami wzruszający, bywa pouczający. Film jest także wysmakowany w warstwie plastycznej, zwłaszcza w sekwencjach, które odbywają się na Mazurach. Gdy akcja przenosi się nad jeziora, nawet fabuła zyskuje dodatkową przestrzeń.

Kameralność filmu sprawia, że skupiamy się na aktorach: świetny jest Michał Urbaniak, który na pewno udźwignął ciężar roli. Choć akurat moja żona twierdzi inaczej… Nienagannie gra Artur Żmijewski, choć akurat ja nie lubię tego typu oszczędnego,  zdystansowanego aktorstwa. Jednakże postać Żmijewskiego jest najbardziej złożona, z całej trójki wymagająca największej pracy od aktora. Mowa o specyficznej metamorfozie bohatera, która – mimo akurat mojej niechęci do sposobu gry Żmijewskiego – została poprawnie zaznaczona.

Pomaga muzyka, odgrywająca w filmie ważną, podwójną rolę. Nie zawodzi operator, choć wyłapać da się kilka niestaranności, zarówno w realizacji zdjęć jak i w późniejszym montażu. Ale czepiać się nie ma czego, film – nie tylko w polskich warunkach – da się oglądać i można go polecać. A z ciekawostek: podobno opisana tam historia zawiera wątki autobiograficzne, którymi w scenariuszu posłużył się Trzaskalski.  Mamy tylko jeden zgrzyt: slogan promocyjny „cała prawda o facetach”, jakim posługują się dystrybutorzy, by zachęcić widzów do oglądania. Na Boga, kochani, na dźwięk tych słów ludzie inteligentni zwiewają gdzie pieprz rośnie! A głównie do nich film jest adresowany.

O tatusiu przy porodzie, czyli oby tylko nie zemdleć!

W internecie znaleźć można rozmaite wypowiedzi, poruszające temat obecności ojca przy porodzie. Niektórzy, jak pewien koleś,

http://monteki.blog.onet.pl/Byc-czy-nie-byc-przy-porodzie,2,ID433085813,n

mówią wprost: poród nie jest dla mężczyzn! Niby zakłóca to męskie, estetyczne poczucie rzeczywistości, może obrzydzić nam partnerkę na resztę życia oraz spowodować rozpad małżeństwa.

Podziwiam światopogląd autora szczerej wypowiedzi blogerskiej – jak się zdaje, ma on w całkowitym poważaniu takie okoliczności rodzenia, jak obecność matki (jego żony) i dziecka (jego dziecka). No pewnie, chodzi o to, żeby facet miał wygodnie. Parę miesięcy temu zrobił sobie i żonie dobrze, będzie z tego dzieciak – i luz, niech się baba męczy, mogła się nie rozkładać na kanapie, czemu teraz narzeka. Pojęczy, pojęczy, urodzi, to i później niech sobie wychowuje, w końcu sama miała ochotę się rozmnażać, faceta nikt do tego nie namawiał.

Z zasady staram się nie życzyć ludziom źle, ale według wszelkich przewidywań, jeśli facet jest żonaty i faktycznie urodziło mu się dziecko, to kobieta raczej z nim długo nie wytrzyma.  Już nie chodzi o całkowity brak dojrzałości emocjonalnej i poczucia odpowiedzialności. Z tekstu sączy się wszechwładny egoizm, przekonanie, że zrobienie dziecka a następnie przyjęcie trybu "fajrant" jest jedynym zajęciem mężczyzny w procesie prokreacji.

Myślę, że kobiecie i dziecku obecność mężczyzny przy porodzie jest zwyczajnie potrzebna. Poród, drodzy panowie, nie jest dla nas. Kto inny jest w tym wszystkim ważny. My, tylko lub aż, asystujemy – i choć pewnie widok sceny do najprzyjemniejszych nie należy, absolutnie nic nie może nas z tego obowiązku zwolnić. Decydując się na małżeństwo (lub partnerstwo) i dziecko nie podjęliśmy decyzji tylko we własnym imieniu, stajemy się odpowiedzialni za wieloosobowy oddział, który od tej chwili będzie przemierzał świat pod naszym światłym, samczym przewodnictwem. Naturaliści nazwą pewnie ten oddział stadem, wszystko jedno. Mężczyzna w pewnym momencie dojrzewa do założenia rodziny – a jeśli w chwili podejmowania decyzji nie był dojrzały, to właśnie nadszedł czas, żeby uświadomił sobie swoją rolę.

A zatem, panowie, bierzmy na klatę opiekę nad żoną i dzieckiem, jeszcze zanim maleństwo się urodzi. Nie traktujmy porodu jako nieprzyjemnej i jednorazowej akcji typu sprawianie ryby, którą najchętniej byśmy ominęli, jeśli tylko będzie okazja prysnąć z kuchni… Moja córeczka przyjdzie na świat za kilka tygodni. Moja żona liczy na mnie w tym trudnym momencie. Nie wyobrażam sobie, że miałbym zostawić je same.
       

O szczęściu, czyli jak się ożenić i nie zwariować

Ostatnio w jednym z tygodników opinii dało się wyczytać, że psychologowie dokonali badań odnośnie ludzkiego szczęścia. Zadziwiające, że jako najbardziej szczęśliwi deklarują się osoby w wieku podeszłym – i to znacznie, dziewięćdziesięciolatkowie. Oraz młodociani, sprzed decyzji o założeniu rodziny. Autorytety dały konkluzję, że w takim razie za poziom naszego szczęścia życiowego odpowiada czynnik ograniczenia wolności, innymi słowy, kto już nie ma nad głową obowiązku odchowania własnych dzieci, nie ograniczają go także obowiązki zawodowe, jest szczęśliwszy.

Można zatem przyjąć wniosek, że samo ograniczenie wolności własnej przez zawarcie małżeństwa jakoś zamyka nam drogę do szczęścia – w co raczej nie chce mi się wierzyć, wszak pobieramy się dobrowolnie – albo JAKOŚĆ owego małżeńskiego pożycia sprawia, że w małżeństwie i stworzonej przez siebie rodzinie czujemy się niezbyt dobrze, co daje wrażenie ograniczenia wolności, vulgo braku szczęścia… Ten drugi wniosek byłby niepokojący, bo kazałby mniemać, że ludzie w małżeństwie i rodzinie własnej nie czują się szczęśliwi.

Człowiek, wchodząc w związek małżeński, a potem decydując się na dzieci, automatycznie odcina sobie jakąś część marginesu wolności. Ta banalna prawda, jeśli prześledzić statystyki rozwodowe, nie dla wszystkich może być jasna. Ale faktem jest, że już narzeczeństwo powinno być okresem wzajemnego szkolenia się w trudnej sztuce ograniczania własnej swobody. Możliwe, że wraz z upływem lat uczucie braku wolności w małżeństwie staje się coraz bardziej dojmujące. Tym bardziej świadomość faktu, że jak już nam się porodzą dzieci, pozostanie mniej czasu na wszystko inne, zdaje się być oczywista. Mimo tej świadomości pobieramy się. Podejmujemy decyzje o założeniu rodziny, bo tak chcemy – obojętnie, co nas do tego motywuje. Ludzie, którzy uważają życie w małżeństwie za zbyt mocno ograniczające ich osobistą wolność, pozostają w stanie wolnym, a przynajmniej powinni.

Jak kiedyś stwierdziła moja ciotka, która wychowała trójkę dzieci, człowiek w jakimś stopniu przestaje w rodzinie zaspokajać swe własne dążenia, ale – tu cytat – „są inne radości”. Jakie? Oczywiście satysfakcja z udanej, pełnej miłości do partnera, radość z odwzajemniania tego uczucia. Wreszcie, frajda z obserwowania dorastających dzieci, które kochają nas w sposób absolutnie bezinteresowny: kochają nas, bo jesteśmy. Czemu zatem ankiety mówią, że ludzie w czasie rozkwitu zależności rodzinnych nie są szczęśliwi? A wyższy poziom szczęścia deklarują dopiero wtedy, gdy mogą zajmować się sobą?

Chyba należy powrócić do kryterium jakości. Małżeńskiego życia w ogóle, a codziennej troski o partnera – szczególnie. Być może ludzie nie są szczęśliwi, bo konieczność małżeńskiego kompromisu, a potem trud wychowania dzieci, nie bywa równoważony miłością i troską ze strony partnera. Partner powinien rozumieć nasze pasje, nie zmuszać nas do ich porzucania. Powinien zostawić nam margines indywidualności, nie żądać stuprocentowego poświęcenia się jemu i potomstwu – wszak pod warunkiem, ża sami mu to zagwarantujemy. Model: myślę o partnerce, o dzieciakach – a dopiero potem o sobie, przy założeniu, że od drugiej strony następuje identyczna reakcja. Wówczas rodzi się jakość związku, miłość nie ma prawa zamienić się w przykrą rutynę, a codzienna proza szczęścia człowiekowi nie zabiera. Ludzie często o tym zapominają. Może dlatego mamy aż tyle rozwodów.