O powrocie do blogosfery, czyli witajcie po trzyletniej przerwie!

To była dziwna i niezrozumiała decyzja władz koncernu Onet – wysłać nagle w kosmos kilkadziesiąt tysięcy blogów osobistych. Choć były to pamiętniki o zdecydowanie zróżnicowanym stopniu wartości czytelniczej, nastąpiło coś w rodzaju ewaporacji (jednoczesnego wyparowania) potężnej, ogólnokrajowej platformy wymiany indywidualnych opinii. Jakby ktoś podłożył bombę w Hyde Parku. Zagłada społeczeństwa obywatelskiego! Postanowiłem zebrać resztki, jakie po atomowej eksplozji pozostały, nie poddawać się – i oto jestem ponownie. Witajcie na remigiuszmielczarek.pl!

Moja przerwa trwała niemal dokładnie trzy lata. Zapewne część tamtejszej, poddanej nagłemu holokaustowi blogosfery uratowała się przed unicestwieniem, bo gospodarze platformy dali autorom blogów taką możliwość techniczną. Trudno jednak ocenić, na ile rozproszona przymusowo ciżba z szansy tej skorzystała. Mnie szkoda było marnować siedem lat pisania. Dzięki pomocy zaprzyjaźnionych ekspertów z firmy Ewitryna bloga udało się uratować i w całości, bez żadnych strat własnych, przenieść pod nowy adres.

To oznacza, że wracam do pisania. Czy coś z rzeczy dla mnie istotnych radykalnie zmieniło się podczas tej przymusowej, trzyletniej przerwy? Niewiele. W Polsce nadal rządzi PiS (czyli socjalizm chrześcijańsko-narodowy), Widzew Łódź „zaciekle” walczy o awans do ekstraklasy, kultura… O, tu zmian jest najwięcej. Niestety, w ciągu ostatniego półrocza – na niekorzyść. Światowa pandemia z mocą walnęła nie tylko w krajowy, ale też globalny przemysł rozrywkowy, ze szczególnym uwzględnieniem estrady. Posypały się koncerty i zanim nie wrócą, pisać o nich nie będę. Trochę lepiej z kinami i teatrami, które tuż po wakacjach powinny zacząć działać w normalnym trybie.

Poza aktualnymi spostrzeżeniami na łamach tego bloga znajdziesz jednak, Drogi Czytelniku, szereg tekstów archiwalnych, poświęconych głównie obserwacjom polskiej rzeczywistości w latach 2011 – 17. Można teraz tam zaglądać, głównie po to, by przekonać się, że od tamtego czasu (z punktu widzenia osoby o poglądach wolnościowych) nasz świat praktycznie z miejsca nie drgnął… Wciąż dawny PPR walczy ze starym PPS-em. Zmieniają się tylko osoby i sztandary: pieniędzy w kieszeniach od tego raczej nam nie przybywa. Być może kogoś to jeszcze interesuje. Jeśli tak – zapraszam serdecznie!

O nowym Decapitated, czyli „Anticult” w natarciu!

Decapitated-Anticult

Ten album to „Blood Mantra 2”, lub – jak piszą niektórzy – „Blood Mantra Bardziej”. I nie ma się o co spierać, tylko należy przyjąć do wiadomości, że Decapitated do wymagającego, skomplikowanego techno/death metalu ze starych swoich czasów prawdopodobnie już nie wróci. Nie piszę: „na pewno”, ale jak znam Wacka, to raczej nie ma on w swej naturze czegoś, co nazywalibyśmy artystycznym oglądaniem się za siebie. Przeciwnie: Vogg jest nadzwyczaj progresywnym twórcą, niektórzy nazywają go nie tylko wirtuozem gitary, ale wręcz wizjonerem. A twarde fakty są jeszcze takie, że ostatni etap działalności jego kapeli, wyraźnie inaugurowany reaktywacją oraz albumem „Carnival is Forever” to jakby galopująca, hiperszybka ucieczka w przód. Nie tylko od tego, co w swej tragicznej treści zdarzyło się przed dekadą, ale i „do” czegoś nowego – w zakresie stylu, charakteru Decapitated, a nawet (odważę się powiedzieć) muzycznego gatunku, który zespół na użytek swych odbiorców stwarza, rozwija i pielęgnuje od „Blood Mantra”.

Jakiż to nowy gatunek, zapytacie… Czy wystarczy umiejętnie połączyć własne, death metalowe korzenie z wpływami thrashowymi, odrobiną nu metalu i groove, żeby zasłużyć na miano twórcy odrębnej gałęzi ostrej muzyki? Słuchając „Anticult” wiem na pewno, że Vogg potrafi niezwykle płynnie skleić pod palcami wszystko to, co gdzieś z zewnątrz napłynęło mu do głowy. Zawsze tworzył eklektycznie, ale teraz ów collage jest bardziej wyrazisty… Czasami słychać konkretne naleciałości. I te słynne „wpływy” opisują już recenzenci, słysząc teraz pomiędzy dźwiękami Decapitated najczęściej Panterę, Lamb Of God czy Hatebreed. Jeśli w ogóle mowa o stylistycznych podobieństwach, to osobiście doszukiwałbym się tu raczej wpływów Slayera, a najbardziej Sepultury… No, ale sam fakt, że każdy coś innego stamtąd wyciąga, już świadczy o artystycznym mistrzostwie Vogga. Wacek jest jednym z najlepszych kompozytorów metalowych na świecie. Ma nie tylko słuch i talent, wrodzonego czuja (groove) i przygotowanie akademickie na poziomie mistrzowskim. Dziś ma również wieloletnie doświadczenie, pozycję międzynarodowego autorytetu oraz bazę oddanych fanów. To wszystko sprawia, że muzyka Decapitated jest niepowtarzalna. A Wackowe riffy, których nie da się pomylić z niczym innym, budują wokół siebie odrębny, własny obszar – gdzieś pomiędzy granicami znanych i omawianych stylów muzycznych. Stawiam raz jeszcze tezę: dziś Decapitated tworzy odrębny gatunek metalu. Może jeszcze nie tak, jak Slayer, ale… już prawie.

Taki też – oryginalny, ale i w jakimś sensie „slejerowski” – jest album „Anticult”. Jego zwarta, diabelnie potężna konstrukcja w swych trzydziestu ośmiu minutach aż bije po oczach podobieństwem formy (miażdżącego pocisku) do arcy-genialnego „Reign In Blood”. Wystrzelić, trafić i zabić. Nie ma tam sekundy na odpoczynek czy chwilę refleksji. Jest najzwyklejsza pięściopiryna, cios w ryj. Gdyby okładka „Vulgar Display Of Power” była jeszcze raz do wykorzystania, należałoby wstawić ją właśnie tutaj, na nowy Decap. Skoro zaś pewne jest, że brzmieniowo czy stylistycznie „Anticult” jest wersją rozwojową „Mantry” – owo zabójcze tempo właśnie go od poprzedniczki odróżnia. Owszem, „Blood Mantra” była szybka i zwarta. I nawet też podobna formą do „trójki” Slayera. Ale miała w swej budowie wyraźną fazę zwolnienia – a raczej refleksji, jakby podsumowującej obserwowaną zagładę. Jako całość nowy album takim fragmentem nie dysponuje, ale też byłby on absolutnie zbędny. Trochę inna tu filozofia: zmiażdżyć i unicestwić, nie dawać możliwości kontemplacji dzieła zniszczenia. I to właśnie największa różnica między „Mantrą” a „Cultem”: klimat. Atmosfera poprzedniczki, bardzo sugestywna, duszna, wręcz gęsta od pyłu nad bitewnymi zgliszczami ustępuje na rzecz siły jednego, potężnego ciosu. A po nim nie ma się już nad czym zastanawiać.

Dwie sprawy, związane z zawartością płyty „Anticult” są dość powszechnie komentowane. Po pierwsze – gra perkusji, w opinii krytyków zbyt monotonna i prosta. Nieprawda: gary są wymyślone dokładnie tak, jak trzeba. Tam, gdzie nie ma miejsca na przejścia czy subtelne zagęszczenia, Vogg ich po prostu nie napisał. To i Michał zagrał tak, jak było w nutach. A zagrał świetnie. „Mieli” ten bęben nieziemsko, na najwyższych obrotach, aż nogi i łby rwą się do podskakiwania. Oj, będzie dobrze na koncertach! Po drugie: wokal Rasty. Że niby zbyt płaski, skrzeczący, bliski stylistyce Maxa Cavalery… Owszem, Rasta śpiewa inaczej niż na „Carnival…”, a prawie tak samo, jak na „Mantrze”.  Ale śpiewa po swojemu. Tak, jak do tej muzyki pasuje i jest potrzebne.

Nie chcę tu analizować po kolei utworów na „Anticult”. Wszystkie mają niewiarygodną moc i siłę zniszczenia, wynikają jeden z drugiego, następują po sobie jak rozdziały dobrze napisanej powieści. Która zresztą szybko się kończy, pozostawiając – czegóż innego się spodziewać – wrażenie oczywistego niedosytu. „Anticult” zapętliłem sobie w odtwarzaczu, jak kiedyś „Mantrę”. Po jakimś czasie tamtą płytę zacząłem jednak przewijać, puszczając kilka taktów „Blindness” omijałem także „Red Sun”, szukając bonusowej „Mothry”… Dziś nie robię tego z „Anticult”. Gdy nadciąga kapitalny „Never” czekam niecierpliwie, aż wybrzmi po nim finałowy „Amen” – i jadę od początku. Klimat „Blood Mantra”, od którego byłem w swoim czasie uzależniony, jest dla mnie – jeszcze – wartością, której na syntetycznym „Anticult” trochę brakuje. Ale wiem, że obie te płyty są dla słuchacza obowiązkiem.

O internetowym hejcie, czyli śmierć crowdfundingowi!

W sieci internetowej, dokładnie jak w życiu realnym, ludzie są różni. Dzielą się – w mojej ocenie – tylko na dwa sposoby. Są mądrzy i głupi oraz dobrzy lub źli. Każdy inny podział nie ma najmniejszego sensu, ale ten podstawowy, dubeltowy, z dokładnością niemal stuprocentową opisuje istotę świata.

Zjawisko internetowego hejtu istnieje od zawsze i tworzone jest, bez żadnych wątpliwości, przez ludzi złych lub głupich. Najczęściej ludzie źli są również głupi, choć oczywiście wielki strumień nienawiści płynie od osób inteligentnych, w pełni świadomie korzystających ze swej wredoty, perfidii i podłości. Kretyni najczęściej powtarzają bezmyślnie przeczytane w sieci opinie, nie mając nawet krzty rozumu do tego,  by samodzielnie wyrobić sobie jakieś zdanie.

Tak czy inaczej, hejt istnieje, wzbudzając zażenowanie i wstyd ludzi poczciwych. Dotyczy również muzyki, a formę niezwykle agresywnej niechęci przyjmuje w środowisku internetowych fanów metalu. Tam, obok grona sympatycznych, choć złośliwych prześmiewców, uaktywnia się w dyskusjach także grono wyjątkowo podłych bydlaków, obdarzających nienawiścią – czy to zespoły, czy po prostu innych uczestników muzycznego życia tej niszy. Ofiarą hejterów padł ostatnio zespół, w którym gram: Triagonal, walczący o środki na nagranie drugiej płyty w kampanii crowdfundingowej.

Wywiad w tej sprawie przeprowadził ze mną Przemek Popiołek – stary, metalowy fachowiec, od szeregu lat wydający Infernal Death, jeden z najbardziej znaczących (i lubianych) zinów undergroundowych. Przemek nie jest fanem crowdfundingu, ale na pewno nie jest też ani hejterem, ani chamem. Pozwolił mi wykorzystać tutaj rozmowę, która opublikowana będzie w papierowej wersji najbliższego numeru Infernal Death Magazine, szykowanego do wydania jeszcze tej jesieni. Dziękuję Przemasowi za jej udostępnienie i mam nadzieję, że jest ona wystarczająco dosadną odpowiedzią wszystkim internetowym hejterom.

TRIAGONAL- REMO MIELCZAREK

Remo Mielczarek to osoba swego czasu poważnie udzielająca się w światku muzycznym, bo i Sacriversum i Metal Hammer. Dziś jakby go mniej, choć walczy dzielnie ze swoim Triagonal. Za sprawą akcji zbierania funduszy na kolejny album zrobiło się jakby głośniej i właśnie dlatego zamieniliśmy z Remigiuszem parę słów. Jarkowi też dziękujemy. 

-Remo – jak idzie akcja zbierania funduszy na kolejną płytę? Potrzeba było 6000 netto…

– Idzie dość powoli, ale konsekwentnie. Na dziś, niespełna miesiąc do końca projektu, udało nam się zebrać ponad 30% potrzebnej kwoty. Chcę w tym momencie przekazać słowa ogromnego podziękowania wszystkim, którzy nam zaufali i dokonują tej specyficznej przedpłaty na nową płytę. Używam świadomie słowa „przedpłata”, ponieważ akcja nasza nie jest żadną formą żebractwa, jak sugerują niektórzy wrogowie crowdfundingu netowego, tylko sprzedażą nowej płyty przed jej nagraniem. Od ludzi, którzy dokonują wpłat, wymaga to zaufania: kupują w ciemno wierząc, że materiał będzie tego wart. Opierają się jedynie na wiedzy, uzyskanej podczas słuchania naszego pierwszego albumu, „Dichotomy of Mind”. Udzielają nam kredytu zaufania, więc jesteśmy im ogromnie wdzięczni. Jeśli projekt się uda – a wierzę, że tak – zrobimy wszystko, by tych szlachetnych ludzi nie rozczarować.

-W informacji o was przy okazji tego zbierania wspomniano, że poprzedni album wydany w nakładzie 500 nie sprzedał się cały, bo gdyby tak było, znalazła by się kasa na kolejne studio. Skoro więc sprzedajecie np. około 300 sztuk płyty i żadna wytwórnia nie jest zainteresowana…to może czas odwiesić zbroję na wieszak?

– Zespół Triagonal powstał, gdy trzech bardzo doświadczonych grajków zechciało na starość dać sobie jeszcze trochę frajdy. Pokombinować z muzyką, spotykać się na próbach i – jeśli dobrze pójdzie – zarejestrować efekt tych działań, raczej w formie pamiątki dla siebie niż w celach promocyjnych. Zaczęliśmy robić utwory nadspodziewanie szybko i materiał na album mieliśmy po kilku miesiącach prób. Uznaliśmy, że pozbieramy wszystkie oszczędności i spróbujemy nagrać sobie płytę. Dzięki pomocy wielu życzliwych znajomych udało się to zrobić w miarę tanio. I dlatego wydaliśmy „Dichotomy of Mind”, nasz debiut, który do dziś próbujemy sprzedawać sami. Powtarzam: zupełnie sami, bez wsparcia żadnej firmy, oferującej promocję i kanały dystrybucyjne. Kto nie wie, co znaczy samodzielna sprzedaż jakiegokolwiek, zupełnie anonimowego produktu – polecam spróbować! Fajna lekcja pokory i doświadczenia. Na pewno z pomocą wyspecjalizowanej firmy dotarlibyśmy z płytą do szerszego grona odbiorców… Czy byłoby więcej kupujących ? Tego nie wiem i nikt tego nie wie. Ale dostęp do produktu stałby się większy, gdyby płyta była sprzedawana w jakimkolwiek sklepie. Oferujemy ją wyłącznie przez internet i na koncertach. W takich warunkach sprzedaliśmy około dwustu płyt, co i tak uważam za spory sukces. I tu pojawia się Twoje pytanie – czy czas odwiesić zbroję na wieszak? Odpowiadam: myśmy nie po to zaczęli grać, żeby osiągać sukcesy sprzedażowe. To nie jest muzyka komercyjna i może dlatego żadna wytwórnia nie jest nami zainteresowana. A skoro nie udało się dotrzeć do dużej ilości odbiorców naszemu debiutowi, to trudno zbadać, czy tak naprawdę jest to produkt, budzący zainteresowanie fanów. Nie wiemy, czy ta muzyka jest dobra, bo zbyt mało osób ją oceniło. Odpowiadam dalej: jeśli projekt na wspieram.to się nie uda, wszystkie dotychczas wpłacone tam pieniądze wrócą do darczyńców. My natomiast zostaniemy bez grosza na nową sesję, ponieważ sami nie mamy już oszczędności. Normalnie żyjemy – musimy zabezpieczać byt własnych dzieci, spłacamy kredyty, płacimy czynsze, musimy mieć na jedzenie. A zatem, w przypadku niepowodzenia, po prostu zostaniemy w naszej piwnicy i będziemy dalej grać muzykę dla siebie, sprawiając sobie frajdę. A jeśli w przyszłości znajdzie się jakiś sponsor, albo wydawca, gotów zainwestować w naszą drugą sesję nagraniową – będziemy gotowi. Na pewno nie zaprzestaniemy grania tylko dlatego, że jakaś grupa gówniarzy w internecie źle nam życzy. Jesteśmy na to za starzy, zbyt mądrzy – i już nic nie musimy. Robimy swoje i robić to będziemy dalej.

-Parę dni temu zahuczało na FB o kapeli Hetman, która też taką zbiórkę robi, ale tam minimum wpłaty to 100 pln – no i zrobiła się gównoburza. Wiadro słusznych, wg mnie, pomyj wylano na zespół. Nie sądzisz, że takie niewypały zniechęcą ludzi do takich akcji?

– Nie chcę wypowiadać się na temat akcji grupy Hetman, bo to jest ich sprawa. Robią, co uważają za słuszne. Mierzi mnie natomiast i obrzydza wszelka nienawiść, która towarzyszy crowdfundingowi, ogłoszonemu przez ten i inne zespoły. Nie widzę po prostu powodu do nienawiści, bowiem takie akcje nie niosą z sobą nic złego, nie krzywdzą nikogo. Po co ten hejt??? Mamy wolny rynek, żyjemy w wolnym kraju. Na zachodzie Europy, w USA, takie akcje są zupełnie normalne! Nikt niczego nie hejtuje: jest tyle kapel, którymi nie interesują się wytwórnie, że crowdfunding jest zjawiskiem powszechnym. Tam jakoś każdy rozumie, że skoro muzycy nie mają kasy na opłacenie sesji nagraniowej, to podejmują – legalne i uczciwe – próby zdobycia pieniędzy. Podkreślam: to nie jest żadne żebractwo. To jest zwykła przedsprzedaż, bo za wpłatę oferent dostaje konkretne przedmioty. U nas, w projekcie Triagonal, jest identycznie: wpłacasz dychę, to Ci dziękujemy. Ale od dwudziestu złotych w górę (czyli od kwoty, na którą po obliczeniu kosztów wyceniliśmy egzemplarz naszej płyty) każdy coś dostaje. Egzemplarz debiutanckiej płyty, nagranie cyfrowe drugiej – i tak dalej. Im wyższa wpłata, tym więcej za nią masz w zamian. Układ jest do bólu uczciwy, wymaga tylko zaufania wpłacających, że nagrana płyta będzie muzycznie udana. Ale identyczne ryzyko ponosi ten, który idzie do sklepu z płytami i bierze z półki nowy krążek ulubionej kapeli. Oczywiście pod warunkiem, że nie poznał wcześniej zawartości albumu, na przykład w sieci. Jednak ryzyko, że kupisz płytę, która Ci się nie spodoba, istnieje zawsze. Teraz – czy podobne „niewypały”, jak z Hetmanem, nie zniechęcają ludzi??? Tu znowu powraca kwestia wolności wyboru. Jeśli nie chcesz wpłacać, nie wpłacaj, nikt Cię nie zmusza. Ale obrażania, hejtu, nienawiści wobec kapel, które decydują się na crowfunding nie zrozumiem nigdy. Jest to zwykłe chamstwo, prymitywny brak dobrych manier i szacunku dla innych. Tym bardziej obrzydliwy, że dotyka zespołów, starających się przecież zadowolić słuchaczy. Jak im to wychodzi – to już inna kwestia, ale każdy band jakichś fanów ma. I hejt wobec zespołu w pewien sposób obraża również tych fanów…  Krótko mówiąc: jak ktoś chce pomóc, to pomoże i ja mu będę wdzięczny. Chamstwu w internecie pokazuję środkowy palec.

Tak w ogóle powiem Ci, że średnio mi się one podobają – wiem, że są tacy, którzy zbierają na wszystko, co chcą i to z nawiązką, ale ja siebie nie wyobrażam w takim proszeniu, nie trąci Ci to trochę żebraniem o kasę? Stało się to taką małą plagą, na której łatwo się jest wyłożyć i zostać, podobnie jak HETMAN, obśmianym. Patrz –  ja np. nigdy nawet tej nazwy nie znałem, teraz będzie mi się kojarzyła tylko z tym proszeniem się o kasę. Nie wyszło kapeli NORTHERN PLAGUE, nie udało się Leszkowi Sianożęckiemu z Thrashing Madness, ok – Jarkowi Szubrychtowi tak, z Gazetą Magnetofonową, ale to chyba już inna liga…

– Inna liga? Aha, czyli wśród „żebraków” w necie są lepsi i gorsi? To znaczy, że niektórym wypada to robić, bo są „kultowi”, a innym nie? Świetnie… w tym momencie powinienem w zasadzie zakończyć dyskusję. Ale powiem tak: nie obchodzi mnie, jak się udają akcje crowdfundingowe moich kolegów, albowiem każdemu z nich życzę powodzenia. Po prostu wiem, co ich popchnęło do takich decyzji. Chcesz grać, nagrywać, nie masz pieniędzy – to masz prosty wybór. Albo znajdziesz pieniądze, albo grasz do ściany lub się rozwiązujesz. Hejterzy w sieci wcale nie muszą nam o tym przypominać, każdy z nas dobrze ocenia własną sytuację. Rzecz w tym, że dla każdego z „proszących” muzyka jest pasją życia – i nie wyobrażamy sobie sytuacji, że brak kasy pozbawi nas możliwości jej tworzenia. Toteż staramy się, w sposób uczciwy, o te pieniądze walczyć wszelkimi sposobami. Jednym się udaje, innym nie, jak ze wszystkim w życiu. Ale mam prośbę: odwalcie się od crowdfundingu, wszyscy wy chamy i hejterzy, którzy kurwa nie macie pojęcia, co znaczy walczyć każdego miesiąca o chleb dla dzieciaków, wykrwawiać się w każdy weekend, żeby spłacić ratę kredytu mieszkaniowego, odmawiać sobie żarcia, żeby starczyło na nowe struny… Odpierdolcie się od nas po prostu, róbcie swoje, słuchajcie swoich kapel, jarajcie się swoimi kultowymi i prawdziwymi hordami, które są zbyt dumne, żeby żebrać o pieniądze. Ale zrozumcie też, wreszcie, że świat nie jest czarno-biały. Na szczęście są na nim też ludzie porządni.

Jako, że w ten przemiłej konwersacji pojawił się Jarek Szubrycht postanowiłem i jego zapytać o to, co sądzi o idei crowdfundingu i czy czuje się w tym lepszy od innych- oto jego riposta, cięta jak goździk na imieniny Brajanka:

Jarek Szubrycht: Crowdfunding to jest narzędzie. Jak telefon komórkowy – można robić sobie nim zdjęcia genitaliów i wysyłać na losowo wybrane numery, ale można też używać go do pracy lub kontaktu z rodziną podczas długich wyjazdów. Można też komórki nie mieć, wciąż są tacy ludzie i zdaje się, że nie cierpią z tego powodu. Crowdfunding również ma tylko taki sens, jaki mu nadasz – jeśli zbierasz na rzecz, która ludziom nie jest potrzebna, jeśli twój pomysł jest zły, albo nie umiesz o nim dobrze opowiedzieć, to nie zbierzesz. Jeśli natomiast robisz coś, co ludzie uznają za fajne, przydatne, ciekawe, to pójdą za tobą. Nie ma lepszego uzasadnienia sensowności projektu od tego, że ktoś zupełnie obcy powierza ci swoje pieniądze z nadzieją, że się uda. I to naprawdę wspaniałe uczucie, kiedy okazuje się, że masz 100% – nie tylko i nawet nie przede wszystkim dlatego, że kasa się zgadza. Na szczęście korzystanie z crowdfundingu nie jest obowiązkowe – więc można w ten sposób pieniędzy nie zbierać, można też nie wspierać. Oczywiście, można też recenzować każdą kolejną akcję crowdfundingową, jeśli ktoś czuje taką potrzebę. Ja mam na przykład potrzebę recenzowania na Facebooku telewizji śniadaniowej i talent shows, więc mam dużo wyrozumiałości dla tych, którzy muszą podnosić lament zawsze, gdy na PolakPotrafi pojawi się jakiś metalowy/rockowy band. Ale ja nie wiem, na co zbiera i co oferuje zespół Hetman, bo mnie zespół Hetman nie interesuje – jeśli jednak znajdą się ludzie, którzy zechcą to od zespołu Hetman dobrowolnie kupić, to co mi do tego? Nie czuję się od nikogo lepszy, choć rzeczywiście kiedy zbieraliśmy na „Gazetę Magnetofonową” gównoburzy w internecie nie było, albo była w miejscach, do których nie zaglądam. Jeśli nie było, to może dlatego, że umiem się brzydko odgryźć, a może dlatego, że projekt po prostu się spodobał? Ale najpewniej dlatego, że jestem lubiany, szanowany i ładnie pachnę.

– Nie chodzi że w żebractwie są lepsi lub gorsi, tylko że innym się udaje z palcem w dupie , innym nie – Jarek ma kontakty w całej branży muzycznej – stąd określenie inna liga

– No dobra, ale to jest akurat normalna sytuacja. Zespół Tides From Nebula zbierał niedawno na rozbudowę własnego studia muzycznego. Tam się dopiero rozlał hejt! Obsrywano ich od stóp do głów, oblewano jadem i szkalowano jak net długi i szeroki. A oni zebrali kasę, rozbudowali pomieszczenia studyjne, a teraz właśnie rozpoczynają trasę koncertową po całej Europie. Czy coś zrobili komuś, kurwa, złego? Otóż nic. Ale nienawiść ludzka jest bezgraniczna. Wystarczy, że innym się coś udaje, od razu warto tych „innych” zmieszać z błotem. Ale te przypadki – Gazeta Magnetofonowa, Tides From Nebula – są akurat wyjątkowe. Gdyby projekty crowdfundingowe się nie powiodły, pewnie łatwiej byłoby pozyskać dla nich źródła finansowania. Zdecydowana większość projektów dotyczy jednak kapel biednych, które decydują się na rozpoczęcie akcji zbierania, bo naprawdę nie mają skąd tych pieniędzy wziąć.

– No, ok – trzeba po niewiele ponad 200o na osobę, a wiesz co pomyślałem – że może lepszym pomysłem było by przez kilka miesięcy wstecz odkładać po 200, 300 złociszy i by się uzbierało, bo widzisz sam, jaki jest efekt – więcej złego niż dobrego, absmak w ustach i niezdrowe emocje – warte to tego?

– Wiesz co? Pewnie ludzi nic nie obchodzi moje życie prywatne. Ale wywołujesz mnie do odpowiedzi, to Ci powiem. Na etacie w agencji konsultingowej zarabiam netto 3200 zł. Każdego miesiąca muszę zapłacić podwójne alimenty (1100 zł), ratę kredytu mieszkaniowego (1100 zł), czynsz (490 zł), opłatę za telefon, internet i TV (300 zł), prąd i gaz (ok. 150 zł). A także ratę ubezpieczenia emerytalnego, bo w ZUS nie wierzę – 350 zł. To daje w sumie kwotę 3500 zł. To jest więcej, niż zarabiam. Muszę jeszcze kupić jedzenie i paliwo do auta. Powiedz mi, kurwa, z czego ja mam odłożyć 200 zł miesięcznie na płytę??? Żyję tylko dzięki karcie debetowej i fuchom, które jakoś szczęśliwie udaje mi się wyłapywać weekendami, o ile nie spotykam się wtedy z dziećmi… Nie jestem upoważniony, żeby relacjonować tu życie prywatne kolegów z zespołu, ale przyjmij do wiadomości, że sytuacja każdego z nas jest podobna. Nie mamy kasy na dodatkowe wydatki – i już. Ale hejterzy tego nie wiedzą. Łatwo jest wylewać wiadra gówna na głowy ludzi, o których nic się nie wie. Jeszcze jedno: pisałeś gdzieś w necie, że jakbyś nie miał kasy, to byś nie wydawał Infernala. To teraz powiedz szczerze: chciałbyś tego? Poświęciłbyś – ot, tak sobie – te wszystkie lata, kiedy wydawałeś zina, jeździłeś na koncerty, robiłeś wywiady i recki? Rzuciłbyś to bez żalu, pod przymusem finansowym, bo Ci zabrakło gotówki? Sorry, ale jeśli powiesz, że tak – to Ci po prostu nie uwierzę. Nie da się z tego wyjść zupełnie bez szwanku.

Ja wychodzę z założenia- nie stać mnie, nie robię/jadę/kupuję. W życiu bym nie zrobił zrzutki na kolejny numer jeśli nie miał bym na niego pieniędzy- pies jebał te wszystkie lata- liczy się tu i teraz- już prędzej ukradł bym lub zbierał złom. Miłego dnia wam życzę wszystkim. 

 

 

O Triagonal, czyli jak na starość muzyczną formę zachować

Zdarza się, że fani sprzed lat pytają mnie o powrót Sacriversum. To miłe, bo znaczy, że o starej załodze jeszcze ludzie nie zapomnieli. Tymczasem reaktywacja „Smarków”, orkiestry licznej składem i zawiłej, gdy chodzi o personalne losy grajków, nie jest prostym zadaniem. Emigracja, praca, rodziny, dzieciaki… Wreszcie, co tu ukrywać, mijające lata – to wszystko sprawia, że zebranie pełnego składu kapeli choćby na jedną próbę jest jak dotąd niewykonalne. A co tu mówić o przypomnieniu sobie utworów, ponownym zgraniu się, wyrobieniu odpowiedniej formy koncertowej, pracy nad nowym repertuarem… Pomysł na dziś wydaje się karkołomny, choć MacKozer niezmiennie powtarza: póki Remo żyje, Sacriversum istnieje. Bardzo to przyjemne, choć przecież Krystian sam pokaźną cegłę do losów zespołu dołożył!

Traf chciał, że niemal idealnie w dziesiątą rocznicę wydania DVD „Saevitia Draconis”, które w praktyce zakończyło działalność Sacriversum, mnie samemu udało się wkroczyć na ścieżkę nowej, muzycznej przygody. Złożyło się na to kilka realnych przyczyn. Rozalka trochę dorosła i nie wymaga już dziś aż tak bezpośredniej opieki. Tata mógł więc, po czterech latach przerwy, wyciągnąć spod łóżka zakurzony futerał i przypomnieć sobie, jak trzyma się w rękach gitarę. Zmiana pracy – wpłynięcie na spokojniejsze wody – to też zwyczajowy powód lekkiego powiększenia swobody poza gorsetem regulaminowych ośmiu godzin. Od muzyki nie da się dożywotnio odstąpić, a życie rockowego grajka nie znosi próżni. Remo, gdy tylko nadarzyła się okazja, zaczął rozglądać się za powrotem do sali prób. Pojawiło się pytanie, z kim i co grać „od zera”.

Wtedy właśnie odezwał się do mnie Jacek Sikora. Człowiek w łódzkim środowisku rockowców dobrze znany. Grał na gitarze w jednej z pierwszych, wręcz legendarnych tu kapel – Charon, pod koniec lat 80-tych startującej w eliminacjach „Metalmanii”, grającej na owe czasy muzykę rewolucyjną, gatunkowo i technicznie. Był właścicielem pierwszego w Łodzi sklepu z płytami CD, gdzie wcześniej, na kasetach jeszcze, kupowało się z wypiekami na twarzy debiutanckie wydania demówek Vadera czy Armagedon… Okazało się, a był to kwiecień 2015, że Jacek nie odłożył gitary na półkę, przez lata rozwijał swe umiejętności i zbierał pomysły – być może po to, by kiedyś dopracować je w zespole. Zaproponował mi współpracę twierdząc, że ma też perkusistę, który gwarantuje odpowiedni poziom artystyczny tworzonego projektu.

Między mną a Jackiem istnieje pewna różnica gustów muzycznych. On jest bardzo osłuchany, to audiofil, posiadający w domu tysiące płyt, dziś ponadto niezbyt często zainteresowany dźwiękami metalowymi. Zapytajcie Go natomiast o sprawy jazzowe czy folkowe, na pewno będzie miał o czym podyskutować… Przypuszczał, że choć Jego wytrawny gust muzyczny musi jakoś zetknąć się z moim, znacznie „słodszym” i pikantnym, możemy pokusić się wspólnie o wytworzenie nowej, muzycznej wartości.

Perkusistą z „papierami” okazał się Wojciech Konicki. Profesor, weteran, legenda łódzkiej sceny. Dziś sam mówi, że nie pamięta wszystkich składów, z którymi występował. W 64-tym roku życia ma za sobą bagaż grania w każdym z możliwych stylów, nie jest wszakże pałkerem metalowym. I to było kolejne wyzwanie, z którym musieliśmy się wspólnie zmierzyć. Powiem szczerze, wątpiłem, czy proponowane przez Jacka riffy można w sekcji rytmicznej uzupełnić bez stosowania choćby techniki gry na dwie stopy… Na szczęście obawy okazały się płonne: Wojtek gra gęsto, aktywnie, a przy tym minimalistycznie, jakby nie wyciągając bębna zbyt mocno na plan pierwszy. Doświadczeniem i świadomością gry całkowicie nadrabia ewentualne braki, jakie w tym gatunku mogłyby pojawić się na skutek nie używania technik metalowych. Mnie w każdym razie niczego w bębnie nie brakuje.

Z tych trzech, bardzo różnych źródeł powstał Triagonal. Czyli geometryczna forma, której sensem jest właśnie połączenie trzech różnych płaszczyzn. Praca idzie szybko, bo Jacek przynosi pomysły, które wspólnie aranżujemy. Często są to już gotowe ciągi riffów, ich ułożenie w całość utworu jest już zadaniem całego tercetu. Nastawiamy się na proste kompozycje – w prostocie siła! Jak często bywa, wokale i teksty powstają na końcu. Piszę te głosy trochę jak malarz-impresjonista, opierając się na skojarzeniach, związanych z doświadczeniami przeszłości. Teksty dojrzałego kolesia, który niejedno już przeżył, ale nie chce o tym mówić wprost: to często sprawy zbyt intymne. Zatem odbiorca dostaje metafory, hasłowy ciąg skojarzeń. Może na tej podstawie wykreować własny obraz rzeczywistości lub przywołać własne wspomnienia.

Przez kilka miesięcy Triagonal pracował dość intensywnie, a po wakacjach mieliśmy gotowy repertuar na  płytę. I tu pojawił się problem: jak nagrać dziewięć kompozycji, dysponując niewielkim budżetem, bez żadnego wsparcia wytwórni fonograficznej? Z pomocą jak zwykle pośpieszyli koledzy. Nagrania odbyliśmy w łódzkim Robak Studio, dzięki przychylności Zbyszka Piotrowskiego i Roberta „Małego” Hajduka (tak, tak – to perkusista znany z Proletaryat). Ceny okazały się „do zniesienia”, choć przyznać trzeba, że wykonawczo spięliśmy się wręcz do granic możliwości. Album nagraliśmy „na setkę”, w ciągu czterech dni. W życiu bym się nie spodziewał, że kiedyś uda mi się poradzić z takim wyzwaniem – choć o dyspozycję kolegów byłem akurat spokojny… Miksami i masteringiem zajął się już Mały, co sprawiło, że dnia 9.01.2016 roku odebraliśmy z jego rąk płytę-matkę. Wcześniej otrzymaliśmy w prezencie logo zespołu, które przygotował dla nas fantastyczny Daniel Dostal! Album czeka więc na oficjalną premierę, a w międzyczasie wrzuciłem do sieci trzy kawałki, które traktujemy jako „single promocyjne”. Jeszcze nie wiemy, czy płytę wydamy sami w małym nakładzie, czy też od razu powiesimy ją gdzieś bezpłatnie w przestrzeni internetowej.

Najciekawsza rzecz – co właściwie gramy? Po pierwszych, sondujących opinie ludności testach, spotykamy się z rozmaitymi uwagami. Wątpliwości budzi pomysł złączenia brutalnych, wokalowych growli z muzyką nie do końca metalową. Tak, to na pewno nie każdemu się spodoba. Mieszanie różnych energii zawsze jest ryzykowne. Do tej muzy bardziej pasowałyby pewnie zaśpiewy w stylu Lemmy’ego, świeć Panie nad Jego duszą. Ja potrafię to zrobić. Rzecz w tym, że czułbym się z takim mimetyzmem niezbyt dobrze. Świętości powinny być nienaruszalne, aczkolwiek… zobaczymy. Tymczasem jest jak jest – i tak będzie. Poczekamy na opinie po wydaniu płyty, na wiosnę chcielibyśmy też zdążyć z pierwszymi koncertami. Serdecznie Was na nie zapraszam już dzisiaj!

O płycie „Blood Mantra”, czyli jak Decapitated scenę ożywił…

mantra

 

Wacław „Vogg” Kiełtyka napisał album „Blood Mantra” na luzie, sam tak mówi. Obyło się bez wzniosłych założeń, ścisłego pilnowania norm i zasad gatunkowych, precyzyjnego wglądu we własną (dotychczasową) twórczość. Była za to swobodna obserwacja tego, co dzieje się wokół – spojrzenie na różne gatunki muzyczne, nie tylko w ramach metalowej systematyki. Innymi słowy, słuchając pilnie rozmaitych muzycznych ciekawostek (jak to od dawna ma w zwyczaju) zasiadł Wacek do pracy z gitarą, nie stresując się zanadto myślą, co też wyjdzie mu z tej roboty. A co wyszło? Album genialny. Z serii tych, co przełamując granice stylów i gatunków przyczyniają się do rozwoju sceny muzycznej w ogóle, a metalowej – w szczególności.

Jest to bowiem płyta aż do bólu uniwersalna. Ma w sobie wszystko, jakby naraz, a jednak w takich proporcjach, że składniki nie gryzą się, tylko wzajemnie dopełniają. „Blood Mantra” wyszła trochę słodka, ale też wytrawna. Jest techniczna, ale też łatwa w odbiorze. Ma cechy albumu „dla koneserów” (jak cała twórczość Decapitated), a jednocześnie da się ją przyjąć uchem niezbyt wymagającym… Jak to się dzieje? Ano, trzeba spytać Vogga, który tym albumem bezwzględnie wzniósł się na poziom autorskiego opus magnum. I zdarzyło się, bo nie jestem w swej opinii samotny, że szósty album kapeli uznać należy za najlepsze dzieło w jej historii.

Czuć na tej płycie inspiracje, płynące z wielu źródeł. Czasem brzmi to jak Fear Factory (z czasów „Demanufacture”), gdzieś mignie fascynacja Strapping Young Lad i odhumanizowaną technologią Devina… W ogóle brzmienie albumu, wypieczone w Herzu przez braci Wiesławskich („Fajnie było znów poczuć smród starego studia!” – mówi Wacek), jest wykręcone aż „na blachę”. Ma cechy muzyki industrialnej, bez zbędnych kilogramów „gliny” na strunach gitar, bez klimatycznych ambientów czy pogłosów. Sporo za to, choć oszczędnie stosowanych, efektów samplerowych pomiędzy kawałkami. Jest blacha i wiertara, czasem aż słychać sprężynę od werbla. Mało basów, dużo trebli i „suchego” środka. I bardzo dobrze, tak ma być – taka jest „koncepcja sztuki”. Bez brzmienia płyta nie miałaby swojego charakteru… A słuchając jej, gdy jeszcze mówimy o formule brzmieniowej, można odnieść wrażenie przebywania na jakiejś bliskowschodniej pustyni, gdzie właśnie zakończyła się nuklearna jatka a nad trupami, wypełniającymi po horyzont suchą równinę, krążą głodne kruki. Tak też płyta jest skonstruowana, niczym relacja z wojennej apokalipsy: najpierw sześć utworów-killerów w zwartym, półgodzinnym secie (jakby przenieść tu cios, wymierzany nam przez legendarne „Reign In Blood”) a następnie tytułowa krwawa mantra, czyli ośmiominutowy utwór „Blindness”. Później nie ma już nic, jest tylko cisza nad zgliszczami, którą słyszymy w kończącej album impresji „Red Sun”. A czerwone słońce rzeczywiście wznosi się nad wysuszonym krajobrazem… Posiadacze wersji CD mają jeszcze bonus w postaci „Moth Defect”, coś na kształt klamry, spinającej całość fatalnego obrazu. I już, a właściwie – jeszcze i wciąż od nowa, bo płyty „Blood Mantra” nie da się posłuchać tylko raz. Ma ona w sobie jakiś narkotyczny środek, bardzo silnie uzależniający: osobiście, od czasów wrześniowej premiery, słucham jej w samochodzie codziennie po kilka razy. Czasem tylko dając na odtrutkę jakieś lżejsze dźwięki, w rodzaju ostatniego Dream Theater. Ale zaraz i tak muszę wrócić do Mantry, nie ma mocnych.

Ma już Wacek w dorobku kilka ważnych płyt, ale ta zaczyna bardzo poważnie istnieć w świadomości fanów na całym świecie. Decapitated od trzech miesięcy nie odpoczął, wciąż jeżdżą z koncertami. Na święta odetchną wśród rodzin, ale potem znów w trasę. Gdzieś w tle migają bardzo dobre wyniki, notowane na ważnych listach popularności… To wszystko tylko potwierdza jakość samej „Blood Mantra”, bo byle czego świadomy słuchacz nie „łyknie”. Może to już oznaczać miejsce, które grzeje się dla płyty w tak zwanej alei sławy, z której metalowcy automatem cytują przykłady najważniejszych albumów w historii gatunku. A jeśli teraz przesadzam, niewiele mnie to obchodzi: osobiście traktuję „Blood Mantrę” w kategorii dzieł rewolucyjnych. Takich, które dzięki nowatorskiemu charakterowi zawartej tam muzyki, oraz uznaniu, jakie wzbudza dany album wśród swoich odbiorców, tworzą kolejny rozdział w muzycznej encyklopedii… Wacek jest twórcą niezwykle kompetentnym, kształconym. Świadomym i dojrzałym kompozytorem. Trzeba Mu bardzo pogratulować „Blood Mantry”, zwłaszcza biorąc pod uwagę dramatyczne okoliczności i doświadczenia, jakich życie nie szczędziło zespołowi do czasów obecnej epoki w ich karierze. Ale, jak mówi napis na „dekapowym” bannerze, „from pain to strenght”. Przez ból do potęgi. I tego Ci Wacławie, Drogi Przyjacielu, życzę jak najserdeczniej. I całej Twojej załodze!

O zachowaniu za sceną, czyli gwiazdy w natarciu

Niezawodny Facebook donosi o incydencie w maleńkim, podlaskim Korycinie:

http://dziendobry.bialystok.pl/ekipa-artystki-chciala-wylaczyc-prad-dzieciom-podczas-koncertu/

Ekipa Sylwii Grzeszczak mocno podpadła organizatorom imprezy, chcąc zrzucić ze sceny śpiewające dzieciaki. Tło zajścia opisano dość dokładnie w cytowanej relacji, ale problem jest szerszy: jak bowiem czelność miała, wredna gwiazda, nie darować młodym artystom dziesięciu minut! Przecież to by jej nie zbawiło!  Interwencja „techniki”, powstrzymana rejtanowskim gestem organizatorów, zabrała dzieciakom radość ze śpiewania. I dała surową lekcję okrutnego, polskiego szołbiznesu: pewnie młodziaki na zawsze zapamiętają, że scena jest tak naprawdę jaskinią drapieżników, w jej kulisach trwa bezwzględna walka na kły i pazury. Jak w dorosłym życiu, jego najbardziej przyziemnej – bo nie ze sztuką związanej – odsłonie…

Problem pod hasłem „kto gra po kim, o której i jak długo” jest odwieczną zmorą wszystkich muzycznych festiwali. Nie tylko w Polsce. Wiecie, jak Niemcy rozwiązują temat na monstrualnych: Wacken albo Summer Breeze? Zdziwicie się – jak nieomal zdarzyło się w Korycinie, naprawdę wyłączają prąd. Każdemu. Obojętnie, kim jesteś: super gwiazdą, totalnym bóstwem dla milionów fanów, jeśli przekroczyłeś swój czas, prądu nie ma. I nie ma też dyskusji. Regulamin jest jednakowy dla wszystkich, bez względu na status czy popularność. Skoro zaakceptowałeś warunki, w których wyraźnie określono długość twego występu, kolejność wykonawców na scenie oraz ramy czasowe, w których masz się zmieścić – sorry, kochany, bierzesz kasę to stosuj się do zasad. Ordnung muss sein. I co najważniejsze, powyższe reguły stosują się zarówno do zespołów, jak i organizatorów. Kierownik sceny (a w Niemczech czy Wielkiej Brytanii jest to bardzo poważnie traktowana estradowa profesja, trzeba mieć do niej konkretne kwalifikacje) ma być na miejscu pierwszym po Bogu, jak kapitan na statku. Jego decyzje są niepodważalne, on osobiście ma zagwarantować porządek zaplanowanej imprezy. Dlaczego to ważne? A, bo przyszli tutaj ludzie i zapłacili za bilety. Coś się nie będzie zgadzało, to drugi raz nie przyjdą: w takich Niemczech nikt nie narzeka na brak koncertowych ofert, pójdą na „sztukę” robioną przez inną firmę… Jednym słowem, w profesjonalnym biznesie estradowym na Zachodzie obowiązują zawodowe zasady działania, jak w każdej innej branży, podległej wolnorynkowym prawom gospodarczym. Tam, gdzie jest klient i pieniądze (czyli – widz i bilety), musi być porządek, fachowość i dobra jakość produktu scenicznego, łącznie z punktualnym wychodzeniem na scenę.

Moje Sacriversum rozgrzewało kiedyś publikę przed Tiamat i Pain, w warszawskiej Proximie. To fajne lokum koncertowe, z jedną wszakże wadą: po imprezach rockowych często organizowane są tam dyskoteki. Metalowa publika jest wypraszana po upływie ściśle określonej godziny, sorry, taki mamy klimat, klub zarabia na siebie. Zaakceptowaliście te warunki? Super, więc teraz proszę kończyć, bo zaraz limit czasu się wyczerpie… Przegięliśmy nasz występ o dosłownie pięć minut, jeden utwór. Myślałem, że kierownik ekipy szwedzkich kapel, „tour manager” rodem z Niemiec, dostanie szału i rozniesie nas na strzępy. Wydzierał się chamsko na cały klub a w ręku trzymał już wtyczkę wielkiej pyty… Nie zdążył wyłączyć jej z prądu, bo skończyliśmy. Nasze schodzenie ze sceny odbyło się przy akompaniamencie bluźnierstw niemieckiej ekipy technicznej, która wręcz zrzucała kolejne instrumenty na zaplecze. I w tej całej awanturze, podkreślam to dobitnie, my byliśmy winni. Złamaliśmy zasady i nieważne, że muzyk na scenie raczej zegarkiem się nie posługuje: trzeba było inaczej zaplanować występ. Tak, by dwa następne zespoły mogły w całości zagrać przygotowane sety.

Czemu po wszystkim przeprosiliśmy, zamiast się kłócić? Bo zrozumieliśmy na własnym błędzie profesjonalne zasady. Chcesz być szanowany, szanuj innych. Wtedy scena działać będzie jak należy, a widzowie – czyli klienci – będą zadowoleni. I takie przesłanie chciałbym tu zostawić organizatorom korycińskiej imprezy. To oczywiście bardzo brzydki gest – wtargnąć na scenę wykonawcy, zwłaszcza dzieciakom! Nie pochwalam zachowania techników gwiazdy festiwalu. Ale podstawowe pytanie brzmi: dlaczego te dzieci przedłużyły swój występ? Czemu nie przypilnowano, by harmonogram koncertu przebiegał planowo? A może ekipa Sylwii Grzeszczak miała zakontraktowany na ten dzień następny koncert, w kolejnej miejscowości? I aby zdążyć musiała wyjść punktualnie na scenie w Korycinie?  Nikt nie pomyślał, że artystka i jej ekipa żyją z grania – muszą dbać o dyscyplinę własnej logistyki, bo inaczej tracić będą kolejne zaproszenia, a zatem środki utrzymania? Łatwo jest jeździć po gwiazdach jak po łysej kobyle, a jednocześnie nawet nie podjąć próby postawienia się w ich sytuacji. Całej otoczki sprawy organizatorzy nie wzięli pod uwagę, tłumacząc przy tym, że opóźnienie „nikogo nie zbawi”…

Bądźmy dla siebie grzeczni, nie zrzucajmy dzieciaków ze sceny – ale też dbajmy o porządek. Nie przedłużajmy czyjegoś występu, jeśli nie ma na to miejsca w festiwalowym harmonogramie.  Sztuka, wbrew pozorom, bardzo potrzebuje ścisłych zasad organizacyjnych. Inaczej każdy występ zamieniłby się w trudny do ogarnięcia chaos – a wtedy naprawdę kły i pazury zaczęłyby rządzić zapleczem sceny. Najwyższy czas, by zrozumieli to również polscy organizatorzy.

 

O koncercie Iron Maiden, czyli sentymentalna podróż w dawne czasy

Dobre, stare kapele wciąż grają i nie schodzą ze sceny. Na koncercie Iron Maiden w Łodzi pełna Atlas Arena, piętnaście tysięcy ludzi. Można się zżymać, że zespół dla szmalu powtarza starą trasę sprzed trzydziestu lat: te same hity, wczesny repertuar, te same eksponaty sceniczne, potwory, flagi, nawet te same stroje Bruce’a, zmieniane w kolejnych utworach. Ale jest magia –  nieuchwytna wartość, aura kontaktu między widownią a sceną. To samo brzmienie, dla jednych oryginalne, dla innych zwietrzałe, oldskulowe, trącące myszką spod starej miotły. Faceci, którzy biegają po scenie jak młodziaki mają dzisiaj po sześćdziesiąt lat – i widać to tylko z bliska, po zniszczonych facjatach Dave’a i Steve’a, założycieli grupy. Piętnastolatkom na widowni, w koszulkach „Iron Maiden Tour 2013” nie przeszkadza, że idole mogliby spokojnie być ich dziadkami… Dawne hiciory lecą po kolei, a tempo koncertu sprawia, że dwie godziny mijają jak chwila. W loży vip-ów młody radny, wcześniej zupełnie bez kontaktu z ciężką muzyką rockową: „Chciałbym się tak zestarzeć!”. Po koncercie relacje na facebooku: „poleciały mi łzy”, „magia”, „piękny koncert”…

No, dobrze – grają dla pieniędzy, tak samo Roger Waters, jeżdżący od lat po świecie ze spektaklem „The Wall”, rozbijający od dziesięcioleci tę samą ścianę. Ale robią to znakomicie! Gromadzą tysiące wiernych fanów, dając im w słonej cenie biletów nie tylko stare, odgrzewane hamburgery, ale też własną pasję: szczerą, prawdziwą, podszytą chęcią sprawienia radości sobie i widowni. A że przy tym wpadnie parę groszy do starej kieszeni – a daj boże, w końcu nikt nie zmusza do nabywania biletów, one same schodzą jak ciepłe bułeczki, a żaden fan po koncercie nie waży się powiedzieć, że został nabity w butelkę.

Taki szołbiznes rozumiem i popieram. Lata lecą, zespół się starzeje, powtarza stare trasy – ale dopóki jest zapotrzebowanie na ich granie, dopóki ludzie w całej Europie głosują nogami, dopóty nikt nie krytykuje weteranów. Każdemu życzę aż takiej popularności i szacunku wśród ludzi, jakie stały się udziałem Iron Maiden pod koniec ich bogatej drogi artystycznej.

Widziałem łódzki koncert Ironów w roku 1986, ten z trasy promującej „Somewhere In Time”. Dwadzieścia siedem lat później wystąpił w Łodzi ten sam skład (plus Yannick Gers oczywiście), a mnie – wielbicielowi płyty „Seventh Son…” – brakowało koncertu, na którym można byłoby usłyszeć tamte utwory. Nie pamiętam dlaczego, wówczas kolejna trasa „Maiden England” ominęła Łódź –  chyba tak samo, jak całą Polskę, naprawdę dziś nie wspomnę, a sprawdzać mi się nie chce.  Teraz, jakby na zamówienie, została powtórzona – i to pięćset metrów od mojego domu. Jestem ogromnie szczęśliwy, że udało mi się ją zaliczyć.

Oddzielne słowa wielkiego podziękowania należą się Marcinowi Masłowskiemu – On wie za co.

O koncercie Nazareth czyli kropla nostalgii…

Pete Agnew, basista Nazareth, ogląda zdjęcie, zrobione siedem lat temu w jego rodzinnym, szkockim  Dunfermline. Śmieje się: „Ooo, pomnik Carnegie’go! Jako dzieciak wiele razy próbowałem się tam wspinać, ale się nie udało…” „A czemu?” – pytam. „Nie wiem, chyba dlatego, że jest zbyt śliski” – uśmiecha się  sympatyczny Pete. Rocznik 1946, dwa lata młodszy od mojej nieżyjącej mamy. Faktycznie, pomnik Andrewa Carnegie (ten sam magnat przemysłowy, który założył Carnegie Hall w Nowym Jorku, zasłużony Szkot) ma taką sławę, że nigdy nikomu nie udało się wejść na jego czubek… A z Petem i Danem, wokalistą,  gadamy sobie luzacko o historii Polski, Szkocji, czasach dzisiejszych – i muzyce, czystym hard rocku, którego Nazareth jest od czterdziestu pięciu lat wybitnym reprezentantem. A potem Szkoci wychodzą na scenę, grają z czadem, jak za dawnych lat. Wokalista Dan McAfferty, choć dobiega siedemdziesiątki, śpiewa czysto i nienagannie technicznie. Nikt się nie myli, nie zwalnia tempa, nikt nie gubi tonacji. Na widowni łódzkiego klubu Dekompresja około czterystu widzów, średnia wieku fanów znacznie powyżej czterdziestego roku życia. Leci „Telegram” – hit z początków kariery. A potem, jak dynamit, seria siarczystych, rockowych bluesów. Bez żadnej taryfy ulgowej dla grajków!

„Czy jest jakiś problem?” – pytam kolegę, który stoi obok i martwi się, że właśnie skończył pięćdziesiąt jeden lat… „Spójrz na scenę”- mówię spokojnie.  To jest prawdziwy rock’n’roll, to właśnie muzyka, która nie zna granic wieku. I co z tego, że Pete’owi technik sceny wiesza na barkach gitarę, że Dan nie wejdzie po schodach bez pomocy i wsparcia, bo od wielu lat ciężko choruje na reumatyzm? Co z tego, że w technicznym riderze wpisano namiot tlenowy i obecność lekarza w klubie? Ileż ognia, ile życia w tych kolesiach! Świetnie zakonserwowani Jackiem Danielsem jeżdżą po świecie, grają koncerty wszędzie – i wydają płyty. Już wydali dwadzieścia dwie, ostatnie zbierają świetne recenzje. Czy jest jakiś problem, powtarzam?  Nie ma, Panowie, żadnego! CHEERZZZZ! Wracajcie na trasę. A ja, klnę się na bogów, też wracam do grania.

O Nergalu – winowajcy, czyli jak opadają ręce…

Nergal wydał książkę, więc znów pojawił się na ustach całej Polski. To znaczy,  jest okazja ponownie wziąć go na języki, zmieszać z błotem, stłamsić i wytknąć paluchami jako pierwszego wroga bogobojnego narodu. Żeby to wyłącznie nawiedzeni obrońcy katolickiej wiary (vide: Mariusz Cieślik w „Rzeczpospolitej”, nr 278, 28.11.2012) rzucali się na dzielnego satanistę, o nie, to byłoby nudne i prostackie.  Ner bierze w dupsko od dawnych kumpli z podziemnego grania, pewnie czasem i mocniej, niż chłoszczą go znakiem krzyża przez Naród błogosławieni, współcześni  inkwizytorzy…  Bo to wszak zdrajca ideałów, co dla kasy wypiął się na metalowy światek. No, jakby nie patrzeć – przyjaciółmi Nergala po wydaniu „Spowiedzi heretyka” nie będą też na pewno fotoreporterzy brukowej prasy, paparazzi, zwani przez autora nieświętego dziełka „karaluchami”…  Stał się dziś Nergal wrogiem znacznej części prywiślańskiego społeczeństwa, ledwo się chłopina zdążył wykurować i wkroczyć na pracowitą drogę ku godziwym subsydiom z prowadzonej działalności artystycznej. Ciekawe, czy spodziewał się aż takiej reakcji, przygotowując do druku wywiad-rzekę.

Przeczytałem tę książkę, głównie dlatego, że EMPiK łódzki zaprosił mnie do poprowadzenia rozmowy z Nergalem. Nie było to, biorąc pod uwagę osobę autora, zwykłe spotkanie z czytelnikami. Tym razem, obok cierpliwych łowców autografów pojawili się przecież liczni dziennikarze, ciekawi, czy obecność w Łodzi głośnego celebryty nie skończy się jakimś skandalem. Nergal, którego pamiętam jako szesnastolatka, pytającego na zapleczu klubu „Hush” w Rumii jak to jest grać koncerty, wkurzył na dzień dobry nie tylko mnie, ale też wszystkich, którzy na niego czekali. Spóźnił się ponad godzinę (no dobrze, korki – ale można było je przewidzieć), potem zaś wybiegł z księgarni na koncert Muse, choć czekał na niego spory jeszcze ogonek czytelników. Nie wspominając o dziennikarzach, kilku z nich Nergal obiecał rozmowę. Byliśmy więc wkurzeni, ale czy coś poza tym się stało? No właśnie nie, Nergal i tak zrobił po swojemu, kierował się nie dobrem jakiegoś niesprecyzowanego ogółu, tylko swoim. Jak na satanistę przystało, zachował się podług swojego wyłącznego planu, interesu i zamiaru. Miał cel i poszedł go osiągnąć, nie bacząc na sprawy innych ludzi.

Bo też taki jest Adam Darski i wcale się z tym nie kryje, odpowiadając w „Spowiedzi…” na pytania kumpli-dziennikarzy. Taki jest, ma swój kodeks, w którym inni ludzie znajdują swoje miejsce o tyle, o ile są mu potrzebni. Śmierć frajerom! Może łaskawie spojrzeć, w swej szlachetności, na chwilowe potrzeby osób, stających mu na drodze z prośbą o wywiad lub podpis, ale tylko wówczas, gdy akurat gdzieś się nie śpieszy. Luz – na tym poziomie popularności są już setki wywiadów, a fanów w kolejkach po autografy stoją tysiące. Można sobie pozwolić na swobodę w tym zakresie, zwłaszcza, że samemu ciężko pracowało się na miejsce, wywalczone w rockowym panteonie. No i – co z dumą należy podkreślić  – na okładkach kolorowych pism dla gospodyń domowych, co przecież metalowcom raczej dane nie bywa… Ironią losu jest, że w czasie ciężkiej choroby znalazło się bardzo wielu, którzy przynieśli mu bezinteresowną pomoc. Im też Adam w książce dziękuje. Ale po tej całej traumie, gdy powoli udaje mu się o chorobie zapomnieć, jest jak dawniej. To znaczy Nergal z precyzją i konsekwencją rozwija własny biznes, nie rozglądając się specjalnie wokół siebie.

Nie chcę powiedzieć, że Nergal to zły przykład, czarownica dla złych dzieci, że deptał po trupach w drodze po aktualnie zajmowane miejsce na topie. Nie przypominam sobie, by przez te dwadzieścia minionych lat ktoś w środowisku naszych kapel metalowych na niego się skarżył. Nie wiem na sto procent, ale raczej w walce o sukces Behemotha nikogo nie skrzywdził. A w drodze po celebrycką sławę? Cóż, już dziesięć lat temu, na koncercie w poznańskim Eskulapie (graliśmy tam wtedy razem przed Napalm Death) opowiadał mi, jak bardzo Doda go kręci i jak chciałby jej kiedyś dopaść… Po prostu zrobił swoje, zaparł się i osiągnął cel. Nie powinno być tajemnicą dla nikogo, że jedynie tak zaplanowany model życia: gdy poświęcamy wszystko w imię wytyczonego celu, po czym całą siłę, wszystkie nasze możliwości angażujemy w celu spełnienia zamiaru, daje szansę na oczekiwany sukces. I na taki sukces pracuje się latami. Pytanie, bardziej etyczne niż biznesowe – czy w drodze po konfitury nie kaleczymy ludzi, których na szlaku spotykamy. A na to pytanie każdy musi sam sobie odpowiedzieć.

Nie dziwimy się przeto, że Nergal wzbudza odczucia, tym bardziej negatywne im wyżej sięga jego popularność, granicząca dziś z popkulturowym mitem. Starzy metalowcy plują, bo część zazdrości mu sukcesu, jakim jest zarabianie z grania. A ta część, którym na pieniądzach nie zależy, wytyka mu przeniewierkę środowiskowych ideałów. Prościej? Proszę bardzo, otóż jeśli jesteś metalem, nie pchasz się do tabloidów. W ogóle się nie pchasz do mainstreamu, masz być programowo podziemny a nie ogólnie znany. Tak już jest: żołnierz nie maszeruje z reklamówką i koniec, to regulamin służby. W tym znaczeniu Nergal jest takim właśnie umundurowanym zakupowiczem.  Ale – co chyba przerasta już trochę samego bohatera zamieszania – po wydaniu „Spowiedzi…”   ruszyła lawina masowej nienawiści tej części Polski, która pod krzyżem modli się o wyborczy sukces PiS. Teraz dopiero się zacznie! Do apelacji w sprawie o podarcie Biblii Ryszard Nowak dorzuca nowy pozew: o opis rzekomego gwałtu zbiorowego w Hiszpanii, który znajduje się na kartach książki. To nic, że dziewczyna mocno popieszczona na pokładzie behemotowego najtlajnera mówiła, że super, że właśnie o to chodziło („chcącemu nie dzieje się krzywda!”). Nic to, że nikt nie złożył żadnej skargi stosownym służbom hiszpańskim, dbającym o przestrzeganie prawa: nie było przestępstwa, ale pozew w Polsce będzie… Publicyści (cytowany wyżej Mariusz Cieślik) wyciągają po lekturze książki wnioski, że oto cała muzyka metalowa to jeden wielki matecznik najgorszych przestępstw i szatańskiego zezwierzęcenia. Bo przecież Nergal przyznał się, że jako dzieciak CHCIAŁ spalić kościół w Gdańsku!!! Sam przeto zamiar – to nic, że w żaden czyn nie przerodzony – już służy dzielnemu felietoniście do budowania ogólnych stwierdzeń o rzekomych zagrożeniach dla całej świątobliwej części polskiego społeczeństwa.

Nie jestem pewien, czy osoba Nergala zasługuje na aż tak wielkie zainteresowanie. Ani ze strony dawnych, muzycznych ziomali – ani też tych spośród szeregów katolickich obrońców wiary. Opadają ręce, jak wszyscy dookoła robią sobie ideologiczny użytek, próbują po prostu upiec własną pieczeń przy ognisku, jakie zapaliło się na skutek wokół – nergalowego fermentu. Myślę też, że sam zainteresowany działa dokładnie tak samo, jak zawsze: nic sobie z tych ludzi nie robi.  Każdy z przejawów zainteresowania nakręca mu znakomitą reklamę. Cóż z tego, że mówią źle – ważne, by w ogóle mówili! Cały ten zamęt to wartość dodana do coraz lepiej rozwijającego się nergalowego biznesu. A on sam, o ile dobrze go pojmuję, staje sobie co rano przed lustrem z szyderczym uśmiechem, potwierdzającym, że ta banda żałosnych owieczek znów tańczy w rytm jego autorskich kompozycji…

O muzycznej emeryturze, czyli medley EC

Na każdego przychodzi czas spoczynku – w tym wypadku piszący te słowa podjął decyzję o odejściu na muzyczną emeryturę. I to w dwadzieścia lat od chwili debiutu! Prawie równiutko…  Może jeszcze będzie czas napisać o tym szerzej, teraz pokażę Wam ciekawą składankę Electric Chair: znalazły się w niej fragmenty utworów kapel, w których wcześniej graliśmy (Aion, Sacriversum) lub z którymi członkowie kapeli wciąż współpracują (Pathfinder). Tym samym mam okazję zamieścić tu ostatni ślad mej muzycznej działalności. W EC na basie zastąpił mnie Hubert „Hubass” Walczak, świetny muzyk i wieloletni przyjaciel – powodzenia!

http://www.youtube.com/watch?v=D-FfuEjGTIs