W dniu 12 sierpnia 1991 ukazał się na świecie album, którym zespół Metallica oficjalnie wzniósł się ze świata metalowego undergroundu na poziom muzycznej pop-kultury. Stał się, wraz z tym wydawnictwem, zespołem o powszechnym zasięgu światowym, z potężnymi finansami na koncie, wyrównując swój status artystyczny z największymi gwiazdami pop na tej planecie. Nie zmienią tego protesty ich starych fanów, czyli metali wciąż uważających kapelę za ikonę swojego gatunku.
Pamiętam ten dzień doskonale: byłem na wakacjach u rodziny w Austrii, pobiegłem więc w południe do wiedeńskiego sklepu muzycznego Rock Tiger – i wkrótce miałem w rękach świeżutką, winylową płytę. Na owe czasy: skarb polskiego studenta… Od tamtej chwili nie można tak naprawdę mówić o zespole Metallica jak o zespole metalowym, choć do dzisiaj wydaje płyty z ostrymi dźwiękami gitarowymi. W roku 1991, od chwili wejścia na poziom mainstreamu, zespół ten mianował się zespołem popowym – mimo ostrego sprzeciwu swoich fanatycznych zwolenników-metalowców, którym inni metale wytykają zaistniały stan rzeczy.
Balladę „Nothing Else Matters”, jakby symbol popowego zasięgu czarnej płyty, do dziś ubrani w kraciaste koszule piętnastolatkowie na całym świecie wyją z gitarą przy blasku księżyca swoim równie pryszczatym oblubienicom, siedząc latem nad morzem przy ognisku. Metallica miała wówczas za sobą kilka lat fantastycznej kariery w metalowym światku – i cztery albumy, a każdy traktowany jak następny kamień milowy w rozwoju gatunku. Wydaniem piątej płyty – demonstrującej wciąż ostro gitarowy, ale jednak wygładzony styl oraz utwory spokojnie nadające się do radiowych emisji w porze najwyższej słuchalności, zespół osiągnął coś, o czym tak naprawdę marzy większość rockowych grajków. Światową popularność w gronie metali zamienił na światową popularność wśród „normalnych” słuchaczy muzyki. Czyli – potężnie, wielokrotnie zwiększył swój zasięg. Za tym przyszły tzw. prawdziwe pieniądze.
Wraz z radykalnym poszerzeniem (do obszaru mainstreamowej planety) kręgu swoich słuchaczy, Metallica „naraziła się” oczywiście piewcom zasady, że prawdziwy zespół metalowy nie może w żaden sposób dać się upowszechnić. Czyli zabiegać o poparcie ludzi, którzy z metalem jako gatunkiem ideologicznie nic wspólnego nie mają. W kodeksie prawdziwego metalowca, choć nigdzie nie spisanym (bo wszyscy znają go na pamięć) stoi jak wół: musisz być true, prawdziwy. Własną postawą życiową potwierdzać ideały metalowego załoganta: nie słuchać popu, nie zmieniać sezonowo stylu ubrania – a już w żadnym wypadku nie wolno być metalem dla pieniędzy. Nie wolno ci, jako grajkowi, wmawiać metalom, że jesteś prawdziwym metalowcem, a tak naprawdę szukać przez ten styl drogi zarobienia kasy na muzyce.
Rzecz w tym, że niektóre zespoły metalowe, jak Metallica właśnie, mając już status gwiazd światowych poprzez swą metalową destynację, osiągnęły komfort życia z muzyki. Bo też niektóre od zarania swoich dziejów funkcjonowały jak firmy: ich celem, poprzez konsekwentne budowanie swej pozycji wśród coraz szerszych kręgów odbiorców, było zapewnienie sobie finansowej stabilności. Niektórzy porzucają zawodowe kariery w innych dziedzinach życia, by w zespole (na działanie i rozwój którego trzeba poświęcić nieraz większość dobowego czasu) osiągać coraz wyższe stopnie materialnej niezależności. Jak w normalnym biznesie: większy zasięg marki, coraz lepsza sprzedawalność produktu, większe zyski, kolejny poziom rozpoznawalności – i tak dalej.
I teraz chodzi o to, by jakoś w tym wszystkim utrzymać poparcie środowiska naturalnego, z którego się faktycznie wyrosło. Na przykładzie Metalliki widać, zwłaszcza ostatnio – po wydaniu kolejnej płyty zespołu – rozdwojenie, podział w grupie fanów, deklarujących się jako przeciwnicy lub zwolennicy obranej przez kapelę, pop-kulturowej drogi. Jednakowoż zespołowi zupełnie to nie przeszkadza: ma od trzydziestu lat taką pozycję, że czegokolwiek by nie zrobił i tak zostanie kupione. Poziom ich popularności jest daleko większy niż ewentualna potrzeba zabiegania o życzliwość fanów. Obecna w internetach dyskusja tylko poprawia biznesowe osiągi, bo wokół zespołu „się kręci”. W trudnych dla muzyki czasach (i tak dobrze prosperujący) biznes jeszcze się rozwija.
Mamy w Polsce dwa znakomite przykłady zespołów metalowych od lat prowadzonych jako muzyczne biznesy. Pierwszym chronologicznie jest Vader, który wspiął się w latach dziewięćdziesiątych na poziom światowej rozpoznawalności wśród metali już wraz z wydaniem debiutanckiej płyty. Przełomem okazał się legendarny wywiad z Vanessą Warwick, prezenterką metalowego programu Headbangers Ball emitowanego późnym wieczorem w ówczesnej MTV. Od tamtego czasu Vader, jako absolutny klasyk gatunku death metal, objeżdża świat z trasami koncertowymi i wydaje kolejne albumy. Ale – uwaga – nie łamiąc kanonu ram stylistycznych. Inaczej: Vader nie walczy o powiększenie swych zasięgów drogą wygładzenia muzyki w celu przypodobania się odbiorcom ze świata mainstreamu. Ma za to szacunek starych, wiernych fanów. Jeśli oni krytykują jakieś zmiany w obrębie kolejnych wydawanych płyt – to na pewno nie z powodu nadmiernego skomercjalizowania oblicza zespołu. Zasięg muzyki Vader od dawna utrzymuje się na podobnym poziomie, który zupełnie wystarcza do tego, by zespół wciąż spokojnie egzystował ku uciesze fanów na całym świecie.
Drugim przypadkiem jest oczywiście Behemoth, który ma na dziś większe od Vader zasięgi. Do rangi zjawiska pop-kultury podniósł się w Polsce nie tyle za sprawą złagodzenia muzyki, co raczej awansu swojego lidera do grona celebrytów. Ta strategia nie była Behemoth potrzebna w celu zwiększenia swego statusu poza Polską, bo tam – po latach stopniowego, żmudnego wypracowywania sobie pozycji z płyty na płytę – Behemoth zaszedł wyżej niż na rodzimym podwórku. Dzięki perypetiom Nergala wkroczył nad Wisłą na drogę mainstreamowej rozpoznawalności, czyli stał się pop-kulturowy u siebie. Na świecie wystarcza mu zasięg wśród stricte metalowej braci, choć jest on dzisiaj tak rozległy, że – jak u Metalliki – uwalnia zespół od przesadnej troski o artystyczną zawartość wydawanych płyt.
Wiadomo, że Behemoth jest stylistycznie bardziej radykalny niż Metallica, oczywiście nie ma w repertuarze „metalowych ballad”, nadawanych przez radiowe stacje. Jednak coraz bardziej zamaszysta widowiskowość koncertów zespołu, trochę jak kiedyś w przypadku KISS a później Rammstein, zagwarantowała im odpowiednią famę i wsparcie metalowej widowni. Do tego stopnia, że dziś Behemoth grywa w świecie koncerty jako support Metalliki. To też pokazuje, że choć różnice w zasięgach są między tymi zespołami widoczne, to jednak zastosowano w obu przypadkach podobną strategię rozwoju biznesowej drogi.
Nie ma absolutnie nic złego w tym, że artysta walczy o coraz większą rozpoznawalność swojej sztuki, chce mieć sukces, traktując ją jako przedmiot rynkowej rywalizacji. Skoro ludzie chcą tej oferty, reagują na jej pojawienie się wyciąganiem portfeli z kieszeni – to gdzie jest problem? No cóż, dyskusje toczą się właśnie wokół oferowanych treści. Gdy masz pewność, że cokolwiek nie wystawisz na ekspozycję będzie na sto procent kupione – zjawia się pokusa odpuszczenia staranności w walce o jakość produktu. Po Metallice widać to bardzo wyraźnie, bo od czarnego albumu zbiera cięgi za radykalne obniżenie poziomu, wypracowanego na pierwszych czterech albumach. Behemoth zanotował identyczne recenzje wraz z wydaniem ostatniej płyty. Trudno polemizować z recenzentami gdy niskie noty są widoczne. Tak samo jak fakt, że głosami krytyki zupełnie się nie przejmują fani obu kapel. Dla nich wszystko jest w porządku, a malkontenci mają słuchać innych zespołów.