O podwyżkach przez Senat wstrzymanych, czyli jest jak zawsze

Ryszard Terlecki powiedział dziś z ekranu TV, że w Senacie, na odmowie podpisania przez Izbę Niższą stosownej ustawy, kończy swój żywot historia niesławnych podwyżek pensji dla najważniejszych ludzi w państwie, jaką zadysponowali (sobie) posłowie minionej nocy.

Otóż nieprawda – historia dopiero się zaczyna. Raz, że ustawa o podwyżkach wraca do Sejmu i tam, pewnie w zmienionej formie, można ją od nowa procedować. I wprowadzić w inną noc: wtedy, gdy już wszyscy zapomną o dzisiejszej aferze.

Dwa, że nieświeże mleko zdążyło się rozlać po Polsce (oczywiście najpierw roznosząc smród wzdłuż i wszerz internetów): zachodzi obawa, że na długo przylgnie w swej zepsutej konsystencji do Szanownych Pań i Panów Posłów RP, zwłaszcza opozycyjnych, ale też – w co głęboko wierzymy – reżimowych. Jedno dobre w tej aferze, że ludzie przypomną sobie, jak to jest z „władzuchną”, oglądając parlamentarne ławy raczej w poprzek klasycznych podziałów „lewo-prawo”.

A może lepiej, żeby się w ogóle tych ław nie dzieliło? Próbowałem sobie przypomnieć, jak to było z podwyżkami dla Posłów w polskim Sejmie od „upadku” komuny, czyli od 1989. Mogę mieć sklerozę, więc mnie w komentarzach wyprostujcie – ale, jeśli się nie mylę, ZAWSZE, za każdym razem gdy głosowano podwyżkę Sejm wszelkiej kadencji mówił jednym głosem.

Na tę jedną, cudowną chwilę gasły ideowe spory. W myśl szlachetnej jedności parlamentarnej zawsze mówiono wspólnie o bezwzględnej konieczności podniesienia sobie apanaży – bez względu na to, jak ciężkie chwile przechodził wówczas umiłowany Naród Polski. Bo że przechodził, to pewne: skoro Wielce Czcigodni Posłowie RP jednogłośnie gardłowali o konieczności podwyżki – znaczy, że czasy były niełatwe. Widocznie akurat wzrastały koszta życia (wszedł jakiś nowy podatek, ich wiązka, podniesiono ceny) – przeto nie godziło się, by Ichmościowie na własnej skórze odczuwać miewali „przejściowe” trudności, jakich chwilowo władza przysparzała zwykłym kmiotkom. Czyli nam, obywatelom.

Dziś, obserwując wściekłość Polaków, co to wyją przez internet na „zdrajców”, których jeszcze przed chwilą łączono z nadzieją na depisyzację kraju, wiem, że nie tylko ja cierpię na zaniki pamięci. Jasne, część z tych wściekłych wyjców to młodzież – ale inni, starsi? A spotykamy w sieci pełne goryczy wpisy ludzi naprawdę dojrzałych, co to lata komuny i te zaraz po niej pamiętać winni bez kłopotu. Jak to, jesteście zdziwieni? Teraz miota was o ścianę wściekłość na to, że wasi wybrańcy, gdy chodzi o kasę, bez żadnej żenady stają ramię w ramię z ciemiężycielami? Znów daliście się, bliźniaczą metodą, gładko wychędożyć przez tę samą ekipę od dawna sprawdzonych aparatczyków politycznych? Jakie to smutne!

Żal mi, choć niezbyt mocno, głęboko (pardon) rozczarowanych pretorian lewicowej opozycji. Sami tego chcieliście. Ale tak naprawdę szkoda mi tej Polski naszej – wspólnej, bo wszyscy w niej żyjemy. Żal, bo dymani jesteśmy wszyscy, kolejny raz, czy to z prawa, czy z lewa. Przez tę samą hołotę: całkowicie nieistotne, jakie sztandary (czarne, czerwone, różowe, zielone) akurat wznosi nad głowami.

Układ z Magdalenki co kilka lat – właśnie w takiej chwili, jak obecna z podwyżkami – przypomina nam wszystkim, że mamy dwie Polski. Tę dla klasy panów, co to pod osłoną nocy śmiejąc się w kułak z biedniejących przez coraz wyższe ceny i podatki frajerów, urządza sobie życie naszym kosztem. I tę drugą, znacznie niższą – dla „ludożerki”, co nie załapała się do koryta żadnym kumoterstwem ani podczepianiem się pod cwańszych od siebie… Mijają lata, a nic się nie zmienia. Wciąż dobrze się mają ci, co wygodnie utknęli przy żłobie, dla pozorów zmieniając tylko szyldy partyj politycznych przed kamerami właściwych sobie telewizji. Ci sami! To wciąż te same twarze, hodujący sobie tylko młodych następców w ramach walki z własnym peselem. A dla Państwa cóż mamy? Pińcet plus, Żenka i Matkę Boską w Częstochowie.

Jak długo to potrwa? Otóż zależy to wyłącznie od nas. W (podobno) najlepszym z niedoskonałych systemów politycznych – w demokracji – istnieje możliwość wybierania sobie kierownictwa. Oczywiście pod warunkiem, że wybory nie zostaną sfałszowane. Ale jeśli nie, to można sobie wybrać innych kierowników, którzy – przede wszystkim – głosować będą godziwe warunki życia dla nas, a nie dla siebie.

Takich, dzięki którym Polacy nie będą zarabiali cztery razy mniej niż ich koledzy na Zachodzie, z tej samej Unii Europejskiej. Takich, którzy zamiast na walce o globalne utrzymanie się przy korycie zaczną upraszczać i obniżać podatki, zmniejszać koszta pracy, likwidować obowiązkowe ubezpieczenia społeczne, biurokrację – i stare przepisy administracyjne, w większości sięgające korzeniami głębokiej komuny.

Ja wiem, takich artystów po roku 1989 jeszcze żeśmy się w Polsce nie doczekali. I wciąż opłaca się nam uciekać stąd, by lepiej i godziwiej żyć gdzie indziej, nie oglądając się na poselskie apanaże. Może się kiedyś doczekamy. Oby ta dzisiejsza awantura rozpoczęła „efekt motyla”.