O bilansie otwarcia Widzewa, czyli o co gramy w tym sezonie?

Pierwsze pięć spotkań Widzew miało dać odpowiedź na pytanie, o co zespół będzie walczył w drugim sezonie po powrocie do ekstraklasy. Czy kibice mogą jednoznacznie takiej odpowiedzi udzielić? Szósty mecz, u siebie ze Śląskiem, raczej ten obraz zaciemnił niż miałby wyjaśnić jakiekolwiek wątpliwości.

Jacka Magierę miałem przyjemność poznać osobiście, gdy 20 lat temu zameldował się na jeden sezon w Widzewie. Fajny i niegłupi facet. Jako piłkarz był defensywnym pomocnikiem, w którego grze widoczna była inteligencja: przegląd pola, rozsądek, dobra regulacja tempa gry, skuteczność w destrukcji. W roli trenera pan Jacek również potwierdza fakt, że mądra głowa w piłce nożnej jest tak samo ważna, jak szybkie nogi.

W grze Śląska pod batutą Magiery aż nadto było widać głowę. To bardzo przykre wrażenie patrzeć, jak kolejny raz Widzew leży na deskach dokładnie rozpracowany taktycznie. Jak rywale pokazują świadomość, wiedzą, jak grać z nami, wyczuwają nasze słabe punkty. I jak my jesteśmy wobec tego wszystkiego bezradni.

Takich meczy było wiele w poprzednim sezonie. Gdyśmy się jakoś wtedy wyratowali i kiedy początek nowego sezonu jakoś się po pięciu meczach rozwinął, temat – w jakimś sensie – odszedł na plan dalszy. Teraz wraca, bo znów stoi na szali kwestia utrzymania w lidze. Trzeba przypomnieć, że jak dotąd wygraliśmy z dwoma beniaminkami, z nikim innym. Sytuacja jest rozwojowa, na pewno z przyjściem Sebastiana Kerka otwierają się nowe nadzieje (w środku pola nadal potrzebny jest lider) – pytanie tylko, czy to wszystko wystarczy do podtrzymania ligowego bytu.

Ostatnia uwaga dotyczy postawy zespołu w defensywie. Na tym poziomie już nie da się tłumaczyć straty kolejnych goli błędami indywidualnymi. To znaczy my je oczywiście popełniamy, ale to jest ekstraklasa, która – ze wszystkimi swoimi wadami – jednak tego rodzaju pomyłek nie wybacza. A my nie mamy również lidera defensywy. Brakuje, a ten brak już kłuje w oczy, doświadczonego „ministra obrony”, który mógłby w tyłach panować nad sytuacją i kasować błędy, popełniane przez mniej doświadczonych kolegów. Czy władze klubu mają jeszcze jakieś plany transferowe, tego nie wiemy, bo nie ma jednoznacznych informacji.

Za chwilę gramy na Legii, a tam jak wiadomo punkt będzie sukcesem. Potem dwa tygodnie przerwy, w sam raz na głębszy oddech, refleksję i przemyślenie pewnych rzeczy. Transferowych, taktycznych, przyszłościowych. Nie ma wyjścia, trzeba to wszystko poukładać. Zanim zrobi się za późno.

O „Reprezentacji Łodzi”, czyli co jest nie tak z hasłem ŁKS?

Piłkarze ŁKS godnie reprezentują Łódź w rozgrywkach ekstraklasy. Siatkarki ŁKS Commercecon znakomicie reprezentują Łódź a także Polskę w lidze i rozgrywkach Ligi Mistrzyń. Wraz z obiema drużynami oraz innymi sekcjami tego klubu (m.in. koszykówka, zapasy) reprezentują Łódź ich kibice. Co więc jest nie tak z używanym na sławnym już proporczyku oraz na koszulkach i transparentach ŁKS hasłem „Reprezentacja Łodzi”? To, że hasło wyklucza inne kluby z prawa do reprezentowania tego samego miasta. Wyklucza nie tylko Widzew, przeciwko któremu jest skierowane.

Nie ma co dyskutować z faktami, bo zarówno piłkarze jak i siatkarki ŁKS świetnie reprezentują sportową Łódź. Ale robią to także inni, zarówno piłkarze Widzewa jak i lekkoatleci RKS (medaliści olimpijscy!), żużlowcy Orła, piłkarze ręczni Anilany, nawet dwunastoletnie handbalistki CHKS, które za tydzień wyjeżdżają na ogólnopolski turniej do Giżycka, też stanowią Reprezentację Łodzi.

Używane przez jeden klub hasło, które w swojej najgłębszej wymowie ma poniżyć lokalnego rywala na futbolowym podwórku (rzekomo wykazując jego „nie-łódzkie” pochodzenie), krzywdzi każdą sportową jednostkę, która chce reprezentować barwy tego miasta. Hasło wyklucza wszystkich, poza ŁKS, z grona reprezentantów Łodzi – nie tylko Widzew, przeciwko któremu jest skierowane. I dlatego jest to hasło szowinistyczne. Nie powinno być używane. Tak, jak prawo zakazuje tzw. czarnego PR czy antyreklamy, stawiając podobne praktyki na równi z naruszaniem dóbr osobistych.

„Reprezentacja Łodzi” to hasło używane powszechnie przez kibiców ŁKS, którym nie podoba się, że Widzew do określenia swojego stadionu używa nazwy „Serce Łodzi”. Fakt: określenie to stara się mocno wyróżnić miejsce, nadając mu emocjonalny charakter, wskazując na centralne położenie (zarówno fizyczne obiektu, jak i mentalne – użytkującego go klubu) na sportowej mapie miasta. Ale czy hasło wyklucza lub poniża ŁKS, albo jakąkolwiek drużynę z Łodzi, w jakiejkolwiek dyscyplinie? Nie, absolutnie. Z pewnością nie jest hasłem wykluczającym.

Kibice ŁKS przychodzą w Łodzi na Stadion im. W. Króla, znakomitego niegdyś piłkarza. Potocznie mówi się: Stadion Króla. I można to rozumieć na dwa sposoby, jako skrót rzeczywistego imienia, albo jako ujęcie metaforyczne, oznaczające stadion „sportowego króla”, na przykład tego miasta. Czy hasło „Stadion Króla”, choć delikatnie zaczepne, wyklucza Widzew, lub inne kluby czy drużyny, z możliwości reprezentowania Łodzi? Oczywiście nie.  Wyróżnia obiekt, ale dokładnie w takiej samej skali, jak „Serce Łodzi” wyróżnia Widzew: bez deprecjonowania ani poniżania rywali.

Czy kibice biało-czerwono-białych reprezentują Łódź w podobnym stopniu, co drużyny ŁKS w różnych dyscyplinach? Na pewno tak, jeśli tylko powstrzymują się od wulgarności i „antysemickich” okrzyków na trybunach, aplikowanych z nienawiścią wobec lokalnego rywala na piłkarskich trybunach. A ponieważ raczej się nie powstrzymują, jakość tego reprezentowania znacząco spada: żeby nie było wątpliwości, dokładnie tak samo zachowują się kibice po drugiej stronie Łodzi.

Nikt tu nie jest święty: nienawiść, agresja i chamstwo na ustach zwalczających się gangów, używających do swojego celu retoryki futbolowej oraz zasłaniających się barwami klubowymi, jest – niestety – stadionową powszechnością. Ta futbolowa gangsterka próbuje czasem przecierać sobie drogę na inne obiekty. Na przykład siatkarskie hale, gdy podający się za kibiców wielosekcyjnych klubów futbolowi szalikowcy wnoszą swą nienawiść na mecze innej dyscypliny.

Dochodzi do kuriozalnych sytuacji, choćby wtedy, gdy na meczach Tauron Ligi zasiadający na trybunach w roli fanów ŁKS Commercecon kibice piłkarscy wznoszą obraźliwe okrzyki wobec Widzewa, który przecież… w ogóle nie ma drużyny siatkówki. Intencje są czytelne: każda arena dobra jest po to, by wykrzyczeć swoją wyższość nad lokalnym przeciwnikiem, gangiem z tego samego terenu.

Z taką mocną, zakorzenioną wzajemną nienawiścią walczyć jest piekielnie trudno. Rozsądne argumenty raczej do stron nie trafiają, a każdy incydent nakręca rządzę odwetu i spiralę wzajemnej nienawiści. A siły, które spoza kibolskiego grona mogłyby próbować ograniczyć wzajemną wrogość, nie przejawiają do tego specjalnej ochoty… Politykom, sprawującym na różnych poziomach władzę, nie opłaca się walczyć z gangami w szalikach. Lepiej walczyć o ich głosy wyborcze, więc się za bardzo nie narażać żadnej ze stron – w Łodzi, Krakowie, Trójmieście czy w Warszawie.

Dlatego sprawa kibolskich wojen dryfuje bezwładnie, przez lata tocząc się własnym nurtem i w swoim rytmie. Oczywiście nie tylko w Polsce, ale inne kraje, te bardziej cywilizowane, radzą sobie z problemem znacznie lepiej – najczęściej stosując odpowiedzialność indywidualną zamiast zbiorowej.  Dopóki u nas będzie jak jest, będą się też mnożyć incydenty, jak ten z proporczykiem. Trzymajmy mocno kciuki, by eskalacja nienawiści wygasała tylko na takich przypadkach.

O przeklętej wiośnie, czyli jak Widzew ma wyjść z dołka?

I znów to samo: Widzew na wiosnę przegrywa lub remisuje. Kolejny sezon z rzędu naszemu zespołowi po zimie wszystko przestaje wychodzić. Nie ma zwycięstw, nie ma punktów. Co się tu dzieje? – pytają wściekli kibice. Jak przerwać zaklęty krąg wiosennej niemocy, na którą już od paru lat nikt sposobu znaleźć nie może?

Jak zawsze w przypadku piłkarskiego kłopotu, przyczyn może być wiele, także pozasportowych. Ciężko jest, w generalnym sensie, utrzymać wysoką formę drużyny piłkarskiej przez cały sezon. Ale w Widzewie powtarzalność wiosennego kryzysu naprawdę stała się już zmorą. Spróbujmy przyjrzeć się temu bliżej.

Rozmawiał ze mną kiedyś, po zatrudnieniu w Widzewie Janusza Niedźwiedzia, kumpel-rzeszowianin, kibic tamtejszej Stali. Mówił, że władze karpackiego klubu nie wytrzymały już drugiej wiosny: gdy wyniki zespołu dramatycznie spadły, pociągając Stal w dół tabeli, angaż trenera natychmiast przeszedł do historii. – On tak ma w każdym klubie – przekonywał mnie kolega z Rzeszowa – przyjrzyj się, w każdym klubie, gdzie nie pójdzie, tam wiosną mu nie idzie.

Bądźmy uczciwi: nie chciało mi się sprawdzać, czy faktycznie chlebodawcy Janusza Niedźwiedzia, choćby w Górniku Polkowice czy Jarocinie, wyrzucali go z roboty na skutek spadku wyników na wiosnę. Zapewne nie zawsze o to musiało chodzić, ale… coś jest na rzeczy, bo wystarczy wziąć pod lupę wyniki Widzewa za kadencji tego szkoleniowca by stwierdzić, że wiosna w Sercu Łodzi nigdy nie była dla Niego pasmem sukcesów. Łagodnie mówiąc. Uzyskiwane awanse zaciemniają obraz sytuacji, ale wyniki mówią same za siebie. Na wiosnę mamy zniżkę formy.

Na obronę trenera Niedźwiedzia przemawiają dwa argumenty: po pierwsze, wiosenny dół Widzewiaków to bolączka dawniejsza niż historia tego akurat szkoleniowca. Dokładną analizę, sięgającą bodaj czasów drugiej kadencji trenera Mroczkowskiego, można było niedawno znaleźć w necie. Po drugie, trener Niedźwiedź – jakby świadomy istoty problemu – zabrał głos w bolesnej sprawie, wytykając (dość delikatnie) działaczom oraz całemu środowisku Widzewskiemu dotkliwy brak boisk treningowych, z których drużyny czerwono-biało-czerwonych mogłyby korzystać w przerwie zimowej.

Sprawa jest oczywista: naturalnych boisk (swoich, do dyspozycji) klub nie ma, każdego roku powtarza się więc epopeja z ich poszukiwaniem. To trochę wstyd, że w renomowanym, niezwykle zasłużonym klubie nie da się załatwić, choćby doraźnie, problemu zimowej i wiosennej murawy naturalnej do treningu pierwszej drużyny – w takiej odległości od klubu, ażeby trener nie musiał martwić się o wydolność piłkarskich organizmów. Ale też bądźmy uczciwi do końca: to są zawodowcy. Piłkarz jest od tego, żeby dwa razy dziennie na tym poziomie ligowym wyjść na trening i być przygotowanym do gry. Wszystko jedno, czy robi to na murawie naturalnej, sztucznej, grząskiej czy wysuszonej. W dawnych latach Widzew też nie miał porządnej murawy na wiosnę – a co potrafił zdziałać, wszyscy wiemy.

Uznajemy więc kłopot z murawą jako jeden z możliwych powodów kryzysu drużyny wiosną i szukamy dalej, przyglądając się nieco staranniej samej grze zespołu. Po zimowej przerwie Widzew ma kłopoty z tworzeniem sytuacji bramkowych. Długimi kwadransami zespół gra całkowicie bezproduktywnie, owszem, często zostając przy piłce, ale rozgrywając ją bez widocznego pomysłu. Wymiana pod własnym polem karnym, próba wyciągnięcia rywala z jego połowy. Jak się uda, w wolne przestrzenie wbiegają szybsi gracze ofensywni i z reguły (2-3 razy w meczu) stwarzają jakąś sytuację, częściej Pawłowski, czasem Kun albo Terpiłowski. Albo Hansen, jak da dobrą zmianę. Większość czasu w meczu to jednak rażący brak pomysłu na grę: wrzutki z bocznych sektorów, trochę w stylu angielskim, nie przynoszą efektu. Nie ma w ogóle podań prostopadłych ani skutecznych uderzeń z dystansu. Ciężko o dobrze rozegrany stały fragment gry.

A nade wszystko brakuje „mózgu” drużyny. Szefa środka drugiej linii, który pociągnął by zespół za sobą, stworzył przewagę, przyśpieszył, dograł ostatnie podanie. Bartek Pawłowski, który ma takie predyspozycje, ustawiany jest bardziej jako skrzydłowy. Marek Hanousek otrzymuje zadania destrukcyjne na „szóstce”. Juljan Shehu gra jako drugi pomocnik defensywny. Dominik Kun, bardzo pracowity, jest za mało efektywny. Juliusz Letniowski, który ma chyba jakiś problem mentalny, wiosną zawodzi po całości. Hansen i Terpiłowski są nierówni, grają w kratkę, trudno na nich liczyć.

Kibice Widzewa czekają więc, jak kania dżdżu, na jakieś objawienie środka pola. Transfer albo przebłysk formy jednego z obecnych w drużynie pomocników. Takiego asystenta, który mógłby obsłużyć podaniem jednego z dwóch skutecznych strzelców: Jordiego albo Bartka właśnie. Który żyłby z ostatnich podań i tzw. magic touch, magicznego dotknięcia, otwierającego strzelcowi drogę do bramki.

Takiego „czarodzieja” w drużynie brakuje, a tu na horyzoncie pojedynek wyjazdowy z mocarnym dziś Rakowem oraz seria pojedynków z zespołami dołu tabeli. Każdy z nich będzie gryzł trawę przeciwko Widzewowi, ustawiał autobus przed bramką i szukał okazji do przechwytu oraz kontry. Co robić, żeby nie walić głową w mur?

Przede wszystkim – włączyć odwagę. Nie bać się wstrząsnąć systemem taktycznym. Nie iść w powtarzalności, o których doskonale wiedzą rywale (zwłaszcza, gdy prowadzi ich jakiś bardziej kumaty trener). Nie wrzucać z boku na ścianę stoperów, tylko wrócić do koncepcji rozegrania środkiem pola. A jednemu z naszych „midfielders” dać wolną rękę i powiedzieć: masz mniej zadań defensywnych, skup się na kreowaniu akcji. Nie gub piłki, przyśpiesz akcję i staraj się zagrać między obrońcami, wypuszczaj w uliczkę, graj prostopadle. A jego kolegom w drugiej linii dać wbiegać na dużej szybkości, gdy tylko główny rozgrywający włączy swój „nadep”.

Takie oto porady szarego człowieka przychodzą mi na szybko do głowy. Jesteśmy sklinczowani: rywale wiedzą, co my chcemy zrobić, blokują nas, a my wtedy nie wiemy, co począć z piłką. Włączmy głowę. Pomyślmy, złammy stereotyp i schematy. Zaskoczmy czymś. Bo inaczej to punktów tej wiosny znów nie nabijemy.

O porażce z Tychami, czyli pierwsze wskazówki na wiosnę

No cóż, piękny sen nie trwał długo. Po świetnej pierwszej połowie, w drugiej wróciły stare koszmary: brak kreatywności, niemoc ofensywna, niedokładność, wolne tempo gry. Przegraliśmy z GKS-em Tychy, choć wydawało się, że przynajmniej remis powinien w tym meczu być dla Widzewa osiągalny.

Taki stan rzeczy może mieć trzy powody. Po pierwsze: dało o sobie znać zmęczenie po wybieganym meczu z Arką, a rezerwowi są zbyt słabi, by zmienić obraz meczu w końcówce, na podmęczonego rywala. Po drugie: zespół jest źle przygotowany kondycyjnie, a wciąż szalejący w szatni COVID dopełnił katastrofy. I po trzecie: mamy za mało wariantów taktycznych i co mądrzejszy trener łatwo nas rozczytuje.

Wszystkie te trzy powody warto wziąć pod uwagę przed zimowym okresem przygotowawczym. Dokonać rozsądnych ruchów transferowych, przygotować solidnie drużynę do rundy wiosennej, wreszcie: popracować z zespołem nad wielością wariantów rozgrywania akcji. Przydałby się też trening wolicjonalny, albo – jak kto woli – współpraca z psychologiem. Można odnieść wrażenie, że ten zespół źle reaguje na zły bieg boiskowych wydarzeń… Ale taki rodzaj pracy ma sens jedynie wówczas, gdy będziemy mieć pewność, że pracujący w Widzewie team piłkarzy nie jest pospolitym ruszeniem najemników – minimalistów, tylko grupą ludzi naprawdę grających do jednej bramki. A to już zadanie dla działaczy.

Jakie sugestie personalne dla Zarządu mogłyby pojawić się już dziś, w przededniu zimowej przerwy?

Bramkarz. Z całym szacunkiem dla Miłosza, który się rozkręca, w bramce Widzewa jest potrzebny dorosły człowiek. Mleczko będzie na wiosnę, o ile zostanie, wciąż niepewny. Swoje broni, ale zamiast łapać – wybija piłkę. To znak, że nie czuje własnej pewności, ani też wsparcia kolegów z obrony. Ma zbyt miękkie nogi. Wyraźnie brakuje mu autorytetu. A bramkarz ma rządzić w swoim polu karnym! Aż serce boli, bo Widzew w przeszłości wychowywał najlepszych polskich bramkarzy. I to jest zadanie podstawowe.

Prawy obrońca – na tej pozycji w zespole Widzewa przez większość każdego meczu jest „dziura po Kosakiewiczu”. Ten zawodnik to prawy pomocnik i na tej pozycji mógłby być w Widzewie… co najwyżej zmiennikiem. Dałbym szansę gry Stępińskiemu na nominalnej pozycji, pod warunkiem, że miałby w zespole konkurencję. Ktoś taki jest potrzebny.

Para stoperów – tu będziemy chyba zgodni, że stanowią ją na dziś Grudniewski z Nowakiem. Rezerwowi to Tanżyna i Rudol. I chyba tak może zostać na wiosnę.

Lewy obrońca – wciąż tak naprawdę nie wiemy, co potrafi Petar Mikulić. Niech szybko wraca do zdrowia, bo jego rywalizacja z Filipem Bechtem wyjdzie zespołowi na dobre.

Defensywny pomocnik – takich mamy w zespole trzech: Mucha, Poczobut i Możdżeń. Jeden z nich jest niepotrzebny, warto by się zastanowić, który. Trudno to zważyć, bo każdy miał lepsze i gorsze mecze. Zostawiłbym Patryka Muchę. Zmiennik to chyba raczej Możdżeń, raz do roku to i strzelba na ścianie wystrzeli.

Prawy pomocnik – jest Mateusz Michalski, jeśli dobrze przepracuje zimę, może być „jedynką” na tej pozycji. I powinien! Mając na plecach Kosakiewicza w roli zmiennika.

Ofensywny pomocnik – obsada pozycji numer osiem jest najpilniejszą, obok bramkarza, potrzebą Widzewa na wiosnę. Kogoś takiego jak kreatywny playmaker w ogóle nie mamy w zespole. Czekamy na powrót Przemka Kity, bo on swobodnie może grać zarówno na „ósemce” jak i na „dziesiątce”. Musi mieć kogoś do walki o miejsce w składzie.

Lewy pomocnik – tutaj dałbym szansę Dominikowi Kunowi, a w ostatnich meczach dobrze pokazuje się Michael Ameyaw. Tej parze chyba należy zaufać na wiosnę.

Napastnik 1 – czyli numer dziewięć. Niekwestionowana pozycja Marcina Robaka, który musi mieć już wsparcie i pewną zmianę. Obawiam się, że nikt z obecnych dziś w Widzewie piłkarzy o umiejętnościach ofensywnych takiej pewności nie daje. Potrzebny transfer! Chyba, że jakimś cudem w roli łowcy bramek sprawdziłby się Ojamaa. Albo Daniel Mąka…

Napastnik 2 – czyli numer dziesięć. Obojętnie, jaki wariant taktyczny obierzemy, wydaje się, że dziś Karol Czubak wygrywa rywalizację z Mervillem Fundambu, który na wiosnę powinien być wszakże o wiele groźniejszy. O rywalizację na tej pozycji możemy być chyba spokojni.

Czy zgadzacie się z taką analizą sytuacji? Chętnie posłucham innych opinii: zapraszam do komentowania!

O klasyku Widzew-Legia, czyli czarne chmury nad „Sercem Łodzi”

Odkąd sięgam pamięcią, w polskiej piłce zawodnicy sprowadzeni z Afryki zawsze zimą przestawali dobrze grać. Zapewne z powodu mrozu. Słynne powiedzenie: „Kto Murzyna ma, temu Murzyn gra” traciło rację bytu gdzieś w połowie listopada.

Tym razem pomylił się, sprowadzony z Konga, pan Fundambu. Ale zaraz po nim przewrócił się pan Możdżeń, nie zdążył (jak zwykle) pan Kosakiewicz, następnie zagapił się pan Nowak, a pan Mleczko nie sięgnął piłki. Żaden z nich nie pochodzi z Afryki.

I, można powiedzieć, na tym emocje w meczu Widzew – Legia się skończyły.

A że była dopiero szósta minuta, Legia zaciągnęła sobie ręczny hamulec, a Widzew, jak to ostatnio ma w zwyczaju, nie dawał sobie z niczym rady. Ktokolwiek pamięta mecz pucharowy sprzed (prawie) równo roku, ma teraz duży niesmak: wówczas drugoligowy zespół Widzewa grał z Legią kapitalne zawody. Teraz oba zespoły pokazały futbol, przynoszący im wstyd.

Że nie było publiczności? Wolne żarty. Zawodowy sportowiec nie ma prawa tłumaczyć swojej źle wykonanej roboty brakiem poklasku trybun.

Jest też inne futbolowe powiedzonko – „pokaż mi drugą linię, a powiem ci, jaką masz drużynę”. Rok temu Widzew wyszedł na Legię jeszcze bez piłkarzy, których przed obecnym sezonem szumnie zapowiadano jako znaczące wzmocnienia linii pomocy. Żaden z tych transferów nie wypalił (Możdżeń, Ojaama, Mucha, Kun, Michalski, Ameyaw), a pan trener Dobi sprawia wrażenie, jakby kompletnie nie miał pojęcia, co z tym fantem zrobić.

Nie pomagają roszady w składzie, a cofnięcie do linii pomocy nominalnego napastnika Prochownika (o którym wcześniej mówiło się, że nie dorasta do poziomu pierwszej ligi) można określić jedynie mianem aktu rozpaczy.

Są w klubie jaskółki, zapowiadające wiosnę. Mamy nowy nabór w pionie skautingu, a do przerwy zimowej zostały tylko cztery mecze ligowe. Jakoś je przebujamy, choć akurat o punkty, jak się obawiam, będzie w nich ciężko.

Zespół potrzebuje natychmiastowej przebudowy środka pola i uporządkowania personalnej sytuacji na bokach pomocy oraz obrony. Pilnie wymagana jest obsada pozycji numer osiem i dziesięć, być może przy udziale wracającego Przemysława Kity, o którym znikąd nie można dowiedzieć się, co naprawdę mu jest.

Trzeba to wszystko, już w nowej koncepcji rozegrania, zespolić na nowo z atakiem. Wymyślić warianty wsparcia dla starzejącego się (niestety!) Marcina Robaka – i to tak, by zarazem odpowiednio zabezpieczyć zespół w defensywie. Trzeba tę zimę naprawdę dobrze wykorzystać i ciężko przepracować. Wówczas może jeszcze, jakimś cudem, uda się nam włączyć do walki o baraże.

PS. Król strzelców Mundialu 1982, Paolo Rossi, miał w drużynie jednego, niezawodnego asystenta. Nazywał się Bruno Conti i dogrywał snajperowi większość piłek. Pozyskanie kogoś takiego do zespołu Widzewa powinno być obecnie dla działaczy priorytetem. Oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji.

O „pełzanym” awansie, czyli Widzew w I lidze

Pomimo koszmaru, jakim było dla kibiców wznowienie rozgrywek, Widzew awansował do I ligi. Były napastnik łódzkiego klubu Andrzej Szulc napisał na FB, że to raczej GKS Katowice ten (bezpośredni) awans przegrał… Fakt, o dokończeniu rozgrywek po ich wznowieniu kibice Widzewa Łódź chcą jak najszybciej zapomnieć. Tego oglądać się nie dało i samo wyobrażenie jak niewiele brakło, by jednak sturlać się w przepaść po tej grani, mrozi krew w żyłach.

Warto jednak odsunąć emocje i – choć to trudne – dopuścić do głosu rozsądek. Na chwilę, by zastanowić się, jak do tego wszystkiego doszło. I co z tego można wyciągnąć.

Otóż awans do I ligi wywalczyli ci sami piłkarze, którzy przez cały sezon grali w tym zespole, przed pandemią. Różnicę in minus po przerwie na pewno zrobiła kontuzja Przemka Kity, ale nie przesadzajmy: teraz i wcześniej grała cała drużyna. Odrzucając wszystkie teorie spiskowe (że grali u buków, że nie chcieli awansować z obawy o ciepłe posadki, że klubem rządzą gangsterzy, chcący zarobku a nie awansu) to spoglądamy w oczy takiej prawdzie, że wcześniej punkty, wystarczające do dzisiejszej promocji wywalczyli ci sami ludzie. Dokładnie ci sami, którzy w ostatnich kolejkach na naszych oczach się kompromitowali. Zatem, zgodnie z logiką tego faktu – za osiągnięty sukces w przekroju całego sezonu należą im się gratulacje.

Kluczowe jest natomiast pytanie: co dalej. Bo dziś kibicom wypada od razu zrzucić z siebie posmak (wątpliwej) radości i zacząć się martwić. Jeśli Widzew chce cokolwiek w tej pierwszej lidze ugrać, utrzymać się tam – a zwłaszcza mówić głośno o zdobywanym „z biegu” awansie do Ekstraklasy – z taką grą o wszystkim można zapomnieć.

Jeśli prawdą jest to, do czego po cichu, w kuluarach przyznają się działacze: że jednak przerwa na epidemię została kompletnie odpuszczona, zlekceważona i nie zaplanowana, to pół biedy. Bo można przy tym awansie jakoś przełknąć fakt, że drużyna, w radosnym przekonaniu, że już tej wiosny grać się nie będzie, kompletnie zgubiła formę. Dała nam popalić, ale jednak cudem osiągnęła cel, odetchnęła – a teraz ma okazję wrzucić szósty bieg, wylać cysternę potu na jakimś letnim zgrupowaniu, a następnie zmazać swą winę po inauguracji sezonu w I lidze.

Znacznie gorzej natomiast, jeżeli:

a) którakolwiek z teorii spiskowych jest prawdziwa;

b) gra Widzewa sprzed pandemii to był splot szczęśliwych wypadków, a prawdziwe oblicze zespołu widać było w ostatnich tygodniach.

Jako kibice, którzy nie mają wstępu do szatni ani dostępu do pomieszczeń Zarządu, nie mamy bladego pojęcia, gdzie leży prawda. I prawdy tej znać nie będziemy, jak – nie przymierzając – jest ze Smoleńskiem.

Będziemy zatem drżeć ze strachu o Widzew do pierwszych kolejek tej nowej odsłony. Co nas może pocieszać? Raz, że to od czasów Reaktywacji najwyższa liga, w której Widzew zagra. Czyli jest postęp – jednak. Nie błyskawiczny, ale się dokonuje. Dwa, że za kilka tygodni na pewno mieć będziemy do dyspozycji dwa mocne ogniwa, oczywiście myślę o powrocie Przemka Kity i Krystiana Nowaka do normalnych treningów. Nawet, jeśli obaj będą potrzebowali będą dwie – trzy kolejki na „poczucie piłki”, to i tak rozmawiamy o dużym wzmocnieniu. Lider obrony i lider środka pola – to są takie dwie pozycje, których właściwa obsada była największym problemem Widzewa po powrocie do gry.

Po trzecie, moim zdaniem równie ważne dla drużyny: w I lidze nie ma już przymusu wystawiania młodzieżowców. Myśmy nie mieli wystarczająco dobrej młodzieży, by stanowiła wartość na boiskach drugiej ligi. Nie przeczę, to jest problem, bo Widzew powinien na wychowankach bazować, dbać o ich wyszkolenie oraz stopniowo wprowadzać do pierwszej drużyny. Ale tu wyjścia nie mamy: trzeba cierpliwie czekać, aż struktury szkolenia młodzieży zostaną w Widzewie po Reaktywacji doprowadzone do względnej normalności. Samo się nie zrobi, tutaj czas jest potrzebny. Oby był jak najkrótszy. Na razie, w pierwszej lidze, wpływ na postawę zespołu mieć nie powinien.

Czy popieram zmianę zarządu, trenera, wprowadzenie inwestora, budowę nowych struktur wewnątrz klubu? Hola hola, powoli. To ma być ewolucja, a nie kolejna rewolucja w klubie. Oczywiście rozpoczął się właśnie kluczowy, wręcz krytyczny dla p. Martyny Pajączek i Jej ludzi moment w klubie: sukces, mimo wszystko osiągnięty w pierwszym roku działania tej ekipy należy teraz zdyskontować poprzez dobrą grę o szczebel wyżej.

Co z tym Zarząd zrobi – aaa, to już Zarządu sprawa. Własnie teraz ma się wykazać. Kibice będą mogli oceniać tę robotę, obserwując jej efekty. Inna rzecz, że czasu na podjęcie właściwych ruchów jest wyjątkowo mało.Trzeba trafić za pierwszym razem, bo pudło może kosztować głowę.

W konkluzji: cieszmy się, bo jednak ten awans mamy. W klubie pracują ludzie odpowiedzialni za tę drużynę, od samej góry do samego dołu.Wiedzą, gdzie są, z czym się mierzą i jaki może być skutek oceny z egzaminu, który trzeba teraz zdać mimo trudności, jakie w ostatnich tygodniach spiętrzyły się przed kandydatem. Jako niepoprawny optymista wierzę, że ten egzamin dojrzałości będzie zdany. Wierzę w tę ekipę pomimo „szorstkiej przyjaźni”, jaka przez ostatnie fatalne wyniki łączy ich z kibicami.

I nie mogę już, podobnie jak inni kibice, doczekać się pierwszych występów – i zwycięstw – w I lidze. Tak już jest. Inaczej nigdy nie będzie.

O widocznym postępie, czyli jak rozwijają się piłkarze

Kilka lat temu, przed Euro 2012,  ówczesny trener reprezentacji Polski Franciszek Smuda zabrał swoich piłkarzy na mecz do Hiszpanii. Mieliśmy ćwiczyć otwartą grę z silnym rywalem, nabrać odwagi na polu rywalizacji z najlepszymi oraz rozwiać kilka mitów – między innymi ten, że narodowa kadra jest wyjątkowo słabą drużyną. Przegraliśmy 6:0 a mecz był popisem naszej bezradności. Polscy piłkarze (wśród nich kilka nazwisk importowanych z lig zachodnich dzięki swojskiemu pochodzeniu) tylko biegali wokół hiszpańskich gwiazd, sprawiających wrażenie, jakby grały na 50% swoich możliwości.

Może to przesada, ale podobne wrażenie odniosłem dzisiaj, oglądając mecz Polska – Finlandia. Jednak tym razem w roli bezwzględnych nauczycieli wystąpili nasi zawodnicy. Biedni Finowie mieli problem z opuszczeniem własnej połowy, a jedyną naprawdę groźną sytuację stworzyli po koszmarnym błędzie Jędrzejczyka, naprawionym mądrą interwencją Pazdana na linii bramki spóźnionego Boruca. Ale poza tym jednym, wstydliwym momentem Biało-Czerwoni grali jak profesorowie, sprawiając wrażenie jakby w sparringu przed rozgrywkami Euro 2016 podejmowali zespół, występujący dwie ligi niżej.

Co ciekawe, trener Adam Nawałka nie ukrywał, że głównym celem obecnego zgrupowania kadry (poza oczywistym doskonaleniem schematów taktycznych) jest obserwacja piłkarzy dopiero starających się o miejsce w pierwszej jedenastce. Za chwilę wyjazd na turniej, ktoś musi zostać w domu. Teraz i w meczu z Serbią dawano szansę postaciom drugoplanowym: Salamon, Wszołek, Zieliński czy Teodorczyk dawno nie występowali w kadrze lub pojawiali się na boisku, wchodząc z ławki. Przeciwko Finlandii nie wybiegło zatem od początku paru reprezentacyjnych pewniaków, na czele z Lewandowskim, Błaszczykowskim i Piszczkiem. A występ takiego Filipa Starzyńskiego niektórzy kibice obserwowali z niedowierzaniem, zastanawiając się, czy piłkarz o tym nazwisku w ogóle kiedykolwiek pojawił się na kadrowym poziomie… Pomocnik Zagłębia Lubin grał jak w transie, strzelił piękną bramkę. Wszołek dołożył dwie – a zdobywca kolejnych dwóch trafień, Kamil Grosicki (też do niedawna borykający się z kłopotem braku regularności narodowych występów) sprawiał w tym gronie wrażenie gracza prawie z innej planety…

A przecież w ciągu minionych, długich lat kibice oglądali mecze sparringowe kadry z bólem zębów i rozpaczą w oczach. To, co wyprawiali tam zmiennicy, „drugi garnitur” kolejnych selekcjonerów nieodmiennie wzbudzało, przetaczające się wzdłuż i wszerz kraju, gromy pod adresem kopaczy. Nie dawało się tego oglądać, a zespoły średniego lub słabego poziomu wypadały przy naszych jak elita, niejednokrotnie tłukąc nam zadki bolesnymi porażkami… Jakże przyjemnie ogląda się dziś te spotkania, dawniej określane haniebnym mianem „meczów o pietruszkę”! Dziś kadrowicze Nawałki mają jakiś pomysł na grę. Widać, że przez cały mecz realizują określony plan strategiczny, nie przejmując się składem występującej jedenastki ani wynikiem na tablicy świetlnej. Grają z zaangażowaniem – tak, jak o punkty. A w związku z tym drużyny pokroju Finlandii, europejskie średniaki, nie mają prawa na Biało-Czerwonych poprawiać sobie jakichkolwiek statystyk.

I to jest właśnie najpoważniejsza zmiana – naprawdę dobra – jaką dała reprezentacji Polski kadencja Adama Nawałki. Ta drużyna coraz bardziej zaczyna przypominać najlepsze kadry narodowe świata, systematycznie niwelując błędy, doskonaląc schematy z wykorzystaniem kwalifikacji poszczególnych graczy. A często piłkarze traktowani są nietypowo. Lewy obrońca Rybus? Proszę bardzo… Defensywny pomocnik Kapustka, prawoskrzydłowy Wszołek?  Jak najbardziej! Okazuje się, że przywiązanie gracza do pozycji w klubie nie musi wcale dla Nawałki oznaczać sytuacji na resztę piłkarskiego życia. On, jak się zdaje, widzi w tych chłopakach cały szereg różnych możliwości gry, a co najważniejsze, potrafi je umiejętnie uruchomić. Pomaga w tym duch drużyny, „team spirit”, mocno podbudowany awansem do europejskiego turnieju, historycznym zwycięstwem nad Niemcami i ogólnie odczuwalnym przekonaniem, że „sky is the limit”, czyli w tej ekipie można przenosić góry. Co widać na boisku i słychać w pomeczowych wywiadach chłopaków…

Niech więc tak grają. Jak najdłużej –  nie tylko na Euro ale i w następnych eliminacjach. A my kibice będziemy sobie tę grę z radością oglądali. Należy się nam po kilkudziesięciu latach piłkarskiej żałoby. A dziś, do wielkanocnego pięciopaku od Polaków dla Finlandii, swój świąteczny prezent dołożyli nam Niemcy. Właśnie skończył się mecz przeciwko Anglii, w którym przegrali u siebie 2:3, tracąc gola w ostatniej akcji meczu. Nie chcę być posądzany o złośliwości, ale niech będzie to dla nas dobry omen przed turniejem… Wesołych Świąt!

 

O długiej przerwie, czyli rok, który szybko minął…

Ależ to zleciało… Rok przerwy na blogu to jakby wieczność. W wielu wypadkach nawet nie ma po co wracać. Gdy patrzę z nostalgią na datę swego ostatniego wpisu – 18 lutego 2015 – zastanawiam się, czy ta moja „rzeźnicka” felietonistyka (jak połamany angielski, „butchered english”) może jeszcze kogokolwiek zainteresować.

To także inny symbol: wyjątkowo pracowitego roku. Zmiany w życiu zawodowym, dorastanie dzieci, powrót do grania w zespole… Nie każdy, mając tak pokaźny worek obowiązków na karku chciałby wracać do specyficznej sali treningowej języka publicysty, jaką zawsze jest platforma blogowa. Na pisanie i szlifowanie warsztatu trzeba mieć czas, bowiem żaden trening nie toleruje pobieżności. A jak już się pisze, to trzeba mieć o czym. Oby nas słuchano, rozumiano – i oby ich to zaciekawiło! Tak właśnie brzmi główne motto dziennikarskiej profesji.

Rzecz w tym, że dziennikarzem być przestałem. Przynajmniej w sensie praktycznym, bo w tym zawodzie – jak w harcerstwie – zostaje się podobno przez całe życie. Chciałbym kiedyś wrócić, bo tęsknię do reporterskiej gonitwy za newsem. Brakuje mi tego specyficznego napięcia, gdy człowiek bezwzględnie musi zdążyć z robotą na konkretną godzinę, bo w telewizji (lub stacji radiowej) żadnych opóźnień tolerować nie można. Nie narzekam na dzisiejszą funkcję. Rzecznik prasowy też powinien być punktualny, rzetelny, dobrze poinformowany. Ale jeśli kiedyś zawodowy los podrzuci mi jeszcze szansę na powrót do korzeni, obiecuję sobie, że przynajmniej rozważę tę ofertę.

Czy zatem faktycznie jest o czym pisać na przednówku nowego roku? 2016 – moi koledzy metalowcy śmieją się, że będzie to diabelski rok: 666+666+666+6+6+6… Liczba bestii. Nie wierzycie? Sprawdźcie z kalkulatorem, wychodzi dokładnie tyle, ile trzeba. Pytanie brzmi, czy ta demoniczna numerologia istotnie stwarza nam pretekst do radosnego chichotu. Moim zdaniem, zapowiedzi o apokaliptycznych czasach, w jakie być może (z pewnym poślizgiem) własnie wkraczamy, mogą się zupełnie realnie sprawdzić. A to do radości już raczej nie skłania – zwłaszcza, gdy choć pobieżnie przejrzymy ubiegłoroczne, niepokojące sygnały…

W skali globalnej oczywiście przeraża nas terroryzm i jego ekspansja. Czy świat zrobił cokolwiek, by skutecznie zapobiegać wzrastającemu zagrożeniu? Po konkretnych zamachach, z łatwą do podsumowania liczbą ofiar? Otóż dokładnie nic: w żadnym z państw nowoczesnej Europy, ani na żadnym innym kontynencie nie wprowadzono nawet jednej zmiany prawnej, która skutecznie powstrzymałaby napływ uchodźców z krajów, gdzie terroryzm islamski się rodzi. A to znaczy, że z każdą kolejną falą emigracji może wpłynąć do państw tzw. wolnego świata dowolna liczba osób, zainteresowanych wymordowaniem kolejnych innowierców w obronie imienia Wszechmocnego Allaha. Także i w Polsce nie jesteśmy chronieni dokładnie w żaden sposób – i jeśli wojujący muzułmanie zechcą nagle wziąć sobie nasz kraj na cel, będą tu ginąć niewinni ludzie. Strzeżmy się! Nie zapominajmy o codziennych środkach ostrożności.

W skali krajowej wstrząsa nami kolejna odsłona wojny polsko-polskiej. I znów sobie, choć jest coraz gorzej, potrafimy osłodzić życie dowcipem: oto nowe pokolenie AK walczy z następnym pokoleniem SB… Coś w tym jest. Ale nie zmienia generalnej konstatacji, że przez lata wewnętrzny konflikt, miast łagodnieć, burzliwie się rozwinął – i wypłynął przy kolejnych wyborach, wpędzając rodaków w abstrakcyjne, dwubiegunowe pandemonium absurdu. Kiedyś też tak było. W roku 89 polski świat dzielił się na „komuchów” i „solidaruchów”, lecz wtedy stawka rywalizacji miała o wiele większy ciężar: wolność i dobrobyt nas samych oraz tych, co po nas nastaną. Od trzydziestu prawie lat, choć „wybraliśmy wolność” nie możemy jakoś doczekać się dobrobytu. Niecierpliwi wybierają symboliczny zmywak w Londynie, a nad Wisłą – póki co – zamożność zarezerwowana jest dla krewnych i znajomych aktualnie rządzącego królika. Ja wiem, że kraj zrobił postęp i jest „znacznie lepiej niż za komuny”, wystarczy się rozejrzeć. Ale przeciętny Kowalski jakoś od tego postępu bogatszy się nie robi. A rozglądając się dookoła w którymkolwiek z bogatych krajów zachodnich, wciąż dostrzegamy, że ichniejszego najbiedniejszego Smitha czy Schmidta stać na znacznie więcej, niż u nas. Zwłaszcza na emeryturze. Pytanie – komu na tym zależy? – zostaje bez konkretnej odpowiedzi, bo takiej w telewizji (wszystko jedno czyjej) nie usłyszymy.

W skali lokalnej, czyli w mej słodkiej Łodzi, wszyscy z radością konsumują owoce dwuletnich remontów drogowych. Nie wszystkie, bo smutna wieść o kolejnych opóźnieniach w oddaniu ludziom nowego centrum miasta z wybudowanym od podstaw dworcem PKP nieco zaciemniła różowy obraz, malowany przez służby miejscowej propagandy sukcesu. Nie wdając się w dyskusje o sensie potężnej finansowo inwestycji nowej trasy W-Z, pogadałem ze starym taksówkarzem. Takim, co to od wielu lat przemierza autem łódzkie ulice. Powiedział: „Przed remontem jeździło się szybciej, sprawdziłem i porównałem”. To w zasadzie wystarcza za całe podsumowanie. Choć w Łodzi nie brakuje optymistycznych opinii, że otwarcie wschodniej obwodnicy miasta w postaci brakującego skrawka autostrady A 1, odciąży centrum z ruchu tranzytowego.

Nie wiem, czy nadchodzący rok przyniesie nam radykalnie korzystne zmiany. Jak to mówią: gdy w Sylwestra zwichnąłeś rękę, będzie Cię tak samo bolała w przyszłym roku… Łódzcy kibice piłkarscy mogą sobie gremialnie strzelić w łeb z rozpaczy, bez względu na końcówkę szalika. Ale przecież polskie reprezentacje narodowe w różnych grach radzą sobie wyśmienicie! A stadiony w Łodzi mają być wkrótce porządne. Kapele rockowe narzekają na totalny spadek zainteresowania ich muzyką. Ale przecież jest internet, w którym każdy może się promować na dowolną skalę… Nawiasem, zachęcam Was do zapoznania się z twórczością mojej nowej kapeli, TRIAGONAL. Dosłownie na dniach będziemy mieli gotowe pierwsze nagrania, które udostępnimy w sieci, na nowo tworzonym profilu FB.

I tak dalej, i dokoła… Niby nie jest źle, ale w sumie nie jest wcale dobrze. Taką mamy teraz na świecie „republikę bananową”, której lekko zakurzona odmiana panuje i w Polsce. W sensie takim, że jesteśmy wciąż zapóźnieni wobec normalnych krajów o jakieś 30 lat. Szukając pozytywów, są kraje jeszcze bardziej zacofane i „wiochmeńskie”. Choć akurat mnie wcale ten fakt nie pociesza. Życzę natomiast nam wszystkim, byśmy ten 2016 rok spędzili we względnym bezpieczeństwie, niezłym zdrowiu i choćby w elementarnej zamożności. Niech się spełni – a w następnych latach będzie lepiej.

O końcu drużyny, czyli jak wielki klub na dnie spoczywa…

„To jest koniec tej drużyny” – powiedział mój wujek, który z niejednego pieca chleb jadł, po zakończeniu w 1996 roku fazy grupowej Ligi Mistrzów. Przetrzebiony kontuzjami Widzew, bez odpowiednio długiej ławki rezerwowych, choć walczył dzielnie, poległ w rozgrywkach. Borussia Dortmund, Atletico Madryt i Steaua Bukareszt, okazały się za mocne dla zespołu, który nie mógł w ani jednym z grupowych spotkań wystawić do gry pełnego składu… Wówczas, choć pełni szacunku dla mądrego wujka, śmialiśmy się w rodzinie z czarnej przepowiedni. Sprawdziła się dubeltowo: Widzew zaklął Ligę Mistrzów, od tamtej pory żadna z polskich drużyn nie wspięła się na poziom grupowych eliminacji. A dziś – czas to stwierdzić oficjalnie, choć z wielkim smutkiem – na naszych oczach dokonuje się właśnie koniec drużyny Widzewa. Tej wielkiej, dzielnej i przez lata budującej ogromną część tradycji polskiej piłki – ale i tej mniejszej, która w minionym osiemnastoleciu próbowała jakoś nawiązywać do chwalebnej przeszłości.

Czemu tak piszesz, spytają kibice? Wprawdzie Widzew dołuje, jest wyraźny kryzys sportowy – ale trudno mówić o jakimkolwiek końcu organizacyjnym. Klub istnieje, ma funkcjonującą strukturę, władze, utrzymuje drużynę, spłaca długi… Sportowo zawsze może być lepiej, ale są jakieś perspektywy: będzie nowy stadion, a dopóki nie powstanie i tak poziom rozgrywek nie ma większego znaczenia. Przecież Widzew podczas remontu będzie musiał przenieść się z meczami na inny obiekt. Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być lepiej!

Długo myślałem podobnie, latami podtrzymywałem w sobie nadzieję. Dziś już nie mam złudzeń. Widzewa nie ma – choć właściwie jest, ale zupełnie gdzie indziej. W B klasie. TMRF Widzew 1910 wygrał właśnie szóste spotkanie i utrzymał pozycję lidera w swojej grupie. Mecz – na stadionie przy al. Piłsudskiego 138! – oglądało oficjalnie 999 kibiców. Więcej nie mogło, choć chciało. Nowe stowarzyszenie musi mieć zgodę na organizację imprez masowych, nie ma jej, więc trzeba pilnować ograniczeń. Ci, co przyszli, stworzyli profesjonalną oprawę pod krytą trybuną. Wcześniej, na meczu „dużego” Widzewa, kibiców prawie nie było, trybuny świeciły pustkami. A zespół Sylwestra Cacka znów przegrał. Jest na dnie pierwszoligowej tabeli bez większych szans na uniknięcie spadku do ligi drugiej.

Oto powód, dla którego twierdzę, że nieoficjalnie Widzew przestał istnieć: odrzucili Go kibice. Uznali, że klub sportowy, od siedmiu lat dowodzony przez Sylwestra Cacka przy al. Piłsudskiego nie jest już ICH Widzewem. Zabrali swoje flagi, transparenty, swą miłość – i przenieśli to wszystko na B-klasowe poletko. Gdy jednak „poletko” przy Piłsudskiego nagle można było, mocą umowy z MOSiR-em, nagle zaadoptować na potrzeby TMRF (stadion Widzewa jest własnością miasta, okazało się, że jest szansa go stamtąd wynajmować!), rozległ się potworny, złośliwy chichot historii… Pan prezes Cacek robi swoje, kibice swoje. Na tej samej trawie. Ale nic już nigdy nie będzie jak dawniej: drogi działaczy i kibiców rozeszły się, trudno wierzyć, że jeszcze kiedyś zejdą się ponownie. W każdym razie dziś nic na to nie wskazuje.

Ponieważ klub piłkarski bez kibiców sensu większego nie ma, nad Panacackowym interesem zebrały się nagle czarne chmury. Albo nie, powiem inaczej – być może właśnie zdarzyło się coś, co wreszcie da Sylwestrowi Cackowi ostateczny argument do ogłoszenia całkowitej upadłości Widzewa. By wreszcie zwinąć żagle, pogodzić się ze stratą wpompowanych w klub (okazało się, że całkowicie bezsensownie) sześćdziesięciu milionów złotych. Nie brak głosów, że od pewnego czasu pan Sylwester Cacek na taki pretekst czekał z utęsknieniem. Gdy tylko okazało się, że szansa na odzyskanie zainwestowanych w Widzew środków bardzo się oddala (przypomnę, z tematem rozbudowy stadionu klub przepychał się z Magistratem parę lat) może biznesmen z Piaseczna nabrał przekonania, że tylko ucieczka „z twarzą” pozwoli mu na pozbycie się uciążliwego balastu. A może prawda jest dokładnie odwrotna? Może Sylwester Cacek, podbudowany wreszcie zawartą z Ratuszem umową, postanowił przeczekać – na przykład w drugiej lidze – na stadion, wybudowany przez Miasto, na miejskim przecież terenie… Jakoś przebiedujemy te dwa, trzy lata, mógł pomyśleć prezes Widzewa zakładając, że koszty utrzymania drużyny na tym poziomie są do przyjęcia. Po to, by później zacząć odzyskiwać utraconą kasę na zbudowanym już stadionie: mając obiekt, można uruchomić cały interes, przynoszący jakieś dochody. Market, sklepy z pamiątkami, parkingi, knajpeczki dla kibiców – tak działają zachodnie kluby, zarabiają na całym tym cyrku wokół drużyny, która sama jest z założenia produktem deficytowym. I nic w tym zdrożnego, pomyśli kibic, niech prezes-właściciel godziwie zarobi, niech się odkuje za zmarnowane w Widzewie lata. Byleby wreszcie zagwarantował nam jakiś poziom tej gry! Bo przecież serce się kraje, co te patałachy teraz wyprawiają…

Sęk w tym, że najwyraźniej kibice Widzewa stracili cierpliwość. I postanowili wziąć sprawę we własne ręce: zrobić Widzew „na swoim”. Zacząć od zera po to, by samemu do czegoś dojść. Pewną konfuzję wzbudza fakt, że na meczu TMRF Widzew 1910 z Hetmanem Łódź pojawili się dawni włodarze „dużego” klubu: np. Andrzej Pawelec czy Andrzej Wojciechowski. A także piłkarze, stanowiący kiedyś o sile Wielkiego Widzewa, starzy mistrzowie, wykuwający legendarny „Widzewski Charakter…” Ta konfuzja dotykać może (jednak nie wierzę, że jest całkiem obojętny) prezesa Sylwestra Cacka, któremu rząd dusz ewidentnie wymknął się z rąk. Czy to dla niego problem, czy raczej szczęście – przekonamy się niebawem…

Jest mi ogromnie szkoda, że Widzew ludzi Cacka się zawalił. Mniejsza o błędy, jakie przez te siedem lat zostały popełnione. Mniejsza o prawdę w sprawie obecnej polityki klubu. Chodzi o to, że na tamte czasy, lat temu siedem, biznesmen z Piaseczna był dla – tonącego już powoli – klubu kimś ogromnie ważnym. Prawdziwym wybawieniem. Kibice mu naprawdę uwierzyli, zaufali snom o potędze i odetchnęli z wiarą, że nastał kres ich niepokoju o los ukochanego Widzewa. Dziś, na wypełnionej trybunie meczu z Hetmanem w B klasie widać wyraźnie, jak bardzo się ci ludzie pomylili. I jak bardzo ich zaufanie zostało połamane.

 

O Szkocji, czyli jacy górale, taki futbol…

Szkocja to piękny kraj. Ba, cudowny! Kto nie zajrzał choć na chwilę w głąb Doliny Łez (Glencoe), nie wspiął się na mglisty Ben Nevis w paśmie Grampianów, nie pospacerował choć godzinę wybrzeżem romantycznego Loch Lommond – lub nie popłynął w rejs z Inverness do Fort William, szukając legendarnego potwora z Loch Ness, traci wiele… Wśród malowniczych, szkockich gór żyją nader sympatyczni ludzie. Choć krzywdzący stereotyp wkleja im łatkę skąpców. Nic bardziej błędnego, Szkoci umieją liczyć i oszczędzać – ale gdy będziesz w potrzebie, oddadzą ci ostatnią koszulę. I do tego poleją szklaneczkę lokalnej whisky. Życzliwi górale, pielęgnujący dumną tradycję odwiecznej walki z angielskim okupantem, na równi z dbałością o przywdziewanie co niedziela klanowego stroju z obowiązkową spódniczką (kilt), traktują troskę o wyniki swych piłkarskich drużyn.

Mała liga szkocka zawsze grała nieco w cieniu wielkiej angielskiej Premiership, opromienionej sławą historycznie pierwszej, kolebki futbolu. Ciekawe, że podróżując po Szkocji najczęściej natyka się człowiek na kibiców trzech klubów. Widać szaliki Celticu Glasgow (wiadomo, że idzie kibic-katolik), Rangersów (to dla odmiany klub protestancki, unionistyczny) oraz… pomarańczowe barwy Dundee United. W samym Edynburgu, gdzie z powodzeniem działają przecież dwa istotne dla Scottish Premier League kluby: Hearts of Middlothian i Hibernians, jest ponoć więcej kibiców drużyn z Glasgow, niż lokalnych. Nie do pomyślenia w polskich realiach! Cóż, pewnie w niewielkim kraju bardziej działa magia sukcesów i historii, choć pod tym względem dziwić może kompletny brak popularności takiego choćby Aberdeen FC… Jednak bardziej od mapy szkockich sympatii klubowych interesować nas może ogólne poczucie przywiązania tamtejszych fanów do zespołu narodowego.  Już niedawne referendum niepodległościowe, choć przegrane, ujawniło spore zaangażowanie dzisiejszych Szkotów w sprawę wzmacniania narodowej dumy i siły. Niebieskie flagi z białym krzyżem godnie powiewają nad sektorem kibiców reprezentacji Szkocji, najczęściej także wtedy ubranych w klanowe stroje, nierzadko wygrywających tradycyjne melodie na popularnych dudach (pipes)… A zwykłe wśród Szkotów oddanie narodowi, połączone z doświadczeniem lat ciężkiej walki góralskich partyzantów z angielskim najeźdźcą, jak na dłoni widoczne jest w poczynaniach ich reprezentacji na boiskowej murawie.

Piłkarze Szkocji przenoszą bowiem do gry wszystko, z czego historia ich narodu najbardziej słynie: waleczność, niezłomność, zapalczywość. Nawet ich taktyka, oparta na atletycznie usposobionej, twardej defensywie – z groźnymi wypadami w kontratakach, gdy nadarza się okazja: to wszystko kojarzy się jednoznacznie z losami niepodległościowej walki szkockich górali… Trudno przeto się dziwić, że we wczorajszej batalii o eliminacyjne punkty Polacy łatwo nie mieli. Nasza kadra, przetrzebiona kontuzjami, liżąca rany po wyczerpującym boju z Niemcami, stanąć musiała naprzeciwko twardej, choć mało finezyjnej, góralskiej ekipy. Było wiadomo, że nie będzie to spacerek: dotychczasowe wyniki drużyny z nowym trenerem, Gordonem Strachanem, stawiały Szkotów w roli jeśli nie faworyta, to na pewno równorzędnego przeciwnika naszych Orłów.

Tu jednak los skojarzył ze sobą drużyny o podobnym charakterze. Polacy, jak Szkoci, nigdy łatwo z sąsiadami nie mieli. Z niepodległością też bywało różnie: najczęściej trzeba było krwawo ją sobie wywalczyć. I boisko na Stadionie Narodowym w Warszawie znów okazało się zwierciadłem rzeczywistości: takiż, dość przecież krwawy przebieg, miało to spotkanie. I chyba remis zdaje się wynikiem sprawiedliwym, nie krzywdzącej żadnej z walecznych stron, z których żadna nie pretenduje do miana gwiazd światowego futbolu, za to obie żmudnie wycinają sobie drogę po jakikolwiek piłkarski sukces… Nam Polakom (a także im, Szkotom) wczorajszy mecz zostawia jedną najważniejszą informację: żadna z tych dwóch drużyn nie traci szans w walce o Euro-kwalifikacje. My zostajemy na pierwszym miejscu w tabeli, Szkoci są na czwartym – ale mają tylko trzy punkty straty do nas i drugiej Irlandii. Jeśli pogrążeni w kryzysie Niemcy będą nadal gubić punkty, a Polska i Szkocja pójdą drogą zwycięstw, zwłaszcza wobec Irlandii – obie awansują na turniej. I powiem szczerze, bardzo bym sobie tego życzył. 🙂