O klasyku Widzew-Legia, czyli czarne chmury nad „Sercem Łodzi”

Odkąd sięgam pamięcią, w polskiej piłce zawodnicy sprowadzeni z Afryki zawsze zimą przestawali dobrze grać. Zapewne z powodu mrozu. Słynne powiedzenie: „Kto Murzyna ma, temu Murzyn gra” traciło rację bytu gdzieś w połowie listopada.

Tym razem pomylił się, sprowadzony z Konga, pan Fundambu. Ale zaraz po nim przewrócił się pan Możdżeń, nie zdążył (jak zwykle) pan Kosakiewicz, następnie zagapił się pan Nowak, a pan Mleczko nie sięgnął piłki. Żaden z nich nie pochodzi z Afryki.

I, można powiedzieć, na tym emocje w meczu Widzew – Legia się skończyły.

A że była dopiero szósta minuta, Legia zaciągnęła sobie ręczny hamulec, a Widzew, jak to ostatnio ma w zwyczaju, nie dawał sobie z niczym rady. Ktokolwiek pamięta mecz pucharowy sprzed (prawie) równo roku, ma teraz duży niesmak: wówczas drugoligowy zespół Widzewa grał z Legią kapitalne zawody. Teraz oba zespoły pokazały futbol, przynoszący im wstyd.

Że nie było publiczności? Wolne żarty. Zawodowy sportowiec nie ma prawa tłumaczyć swojej źle wykonanej roboty brakiem poklasku trybun.

Jest też inne futbolowe powiedzonko – „pokaż mi drugą linię, a powiem ci, jaką masz drużynę”. Rok temu Widzew wyszedł na Legię jeszcze bez piłkarzy, których przed obecnym sezonem szumnie zapowiadano jako znaczące wzmocnienia linii pomocy. Żaden z tych transferów nie wypalił (Możdżeń, Ojaama, Mucha, Kun, Michalski, Ameyaw), a pan trener Dobi sprawia wrażenie, jakby kompletnie nie miał pojęcia, co z tym fantem zrobić.

Nie pomagają roszady w składzie, a cofnięcie do linii pomocy nominalnego napastnika Prochownika (o którym wcześniej mówiło się, że nie dorasta do poziomu pierwszej ligi) można określić jedynie mianem aktu rozpaczy.

Są w klubie jaskółki, zapowiadające wiosnę. Mamy nowy nabór w pionie skautingu, a do przerwy zimowej zostały tylko cztery mecze ligowe. Jakoś je przebujamy, choć akurat o punkty, jak się obawiam, będzie w nich ciężko.

Zespół potrzebuje natychmiastowej przebudowy środka pola i uporządkowania personalnej sytuacji na bokach pomocy oraz obrony. Pilnie wymagana jest obsada pozycji numer osiem i dziesięć, być może przy udziale wracającego Przemysława Kity, o którym znikąd nie można dowiedzieć się, co naprawdę mu jest.

Trzeba to wszystko, już w nowej koncepcji rozegrania, zespolić na nowo z atakiem. Wymyślić warianty wsparcia dla starzejącego się (niestety!) Marcina Robaka – i to tak, by zarazem odpowiednio zabezpieczyć zespół w defensywie. Trzeba tę zimę naprawdę dobrze wykorzystać i ciężko przepracować. Wówczas może jeszcze, jakimś cudem, uda się nam włączyć do walki o baraże.

PS. Król strzelców Mundialu 1982, Paolo Rossi, miał w drużynie jednego, niezawodnego asystenta. Nazywał się Bruno Conti i dogrywał snajperowi większość piłek. Pozyskanie kogoś takiego do zespołu Widzewa powinno być obecnie dla działaczy priorytetem. Oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji.

O Lechu, czyli gdzie leży prawda o futbolu?

Wbrew przekonaniu, że piłka nożna jest sportem plebejskim, lubię piłkę. Gromadzi emocje (nie zawsze pozytywne, choć normalni ludzie potrafią się nią genialnie bawić bez żadnej chuliganerii), sprzyja integracji, może być wreszcie znakomitym narzędziem promocyjnym – kraju, miasta, lokalnych barw klubowych. Jako kibic (czasem jako spiker) bywam na Widzewie, lecz z zainteresowaniem śledzę właściwie wszystko, co łączy się z piłką nożną w krajowym wydaniu.

Dlatego też wczoraj, jak wielu polskich kibiców, czekałem z zainteresowaniem na mecz w Bradze, gdzie tamtejszy Sporting, w walce o 1/18 finałów Ligi Europejskiej, podejmował Lecha Poznań. Tak zwani „ultrasi” Widzewa nie lubią się z takąż samą grupa fanatyków Lecha, ale dla mnie, który w Poznaniu od lat mnóstwo czasu spędzam z powodów muzycznych, Lech jest „drugim co do sympatii” polskim zespołem futbolowym. Był też, do wczoraj, polskim jedynakiem w europejskich rozgrywkach pucharowych – trudno więc, by w takiej chwili kibice z różnych miast nie jednoczyli się ponad podziałami: ściskaliśmy za Lecha kciuki, bo po pierwszym zwycięstwie u siebie miał w dumeczu spore szanse na awans. A tam czekał już słynny Liverpool…

…Jakże srogi zawód przeżyli wszyscy, którzy w starciu ze słabą Bragą widzieli już piłkarzy Lecha w glorii chwały po awansie! Poznaniacy zagrali kompromitująco źle, po raz kolejny marnując dogodną szansę pokonania rywala z niezbyt wysokiej półki. Ale to nie piłkarzy winiłbym za porażkę. Ci, którzy znali Lecha z dotychczasowych potyczek pucharowych, także od strony taktycznej, przecierali oczy ze zdumienia widząc, w jakim ustawieniu drużyna wybiegła na boisko w Bradze.

W stabilnym dotąd bloku obronnym pierwszy eksperyment – na prawej stronie Hubert Wołąkiewicz, pozyskany zimą z gdańskiej Lechii, w pierwszym meczu o stawkę (bardzo wysoką!) z nowymi kolegami, nadto po kontuzji. Przed obrońcami, duet pomocników defensywnych – Dima Injac z Ivanem Djurdjeviciem, piłkarze o prawie identycznej charakterystyce na boisku, przez co już od pierwszej minuty praktycznie potykali się o siebie. Zwłaszcza, że Injac również wrócił do gry po urazie, ewidentnie brakowało mu czucia piłki. Ale prawdziwe fanaberie zaczęły się dopiero w formacji ofensywnej. Lech z ustawieniem w drugiej linii, od prawej strony: Kikut, Kriviec, Stilić i Rudnevs wybiegł na boisko praktycznie bez napastników! Cóż, formalnie Rudnevs odpowiada w tej drużynie za wykańczanie akcji, ale tym razem, uwiązany na zupełnie obcej sobie lewej flance, miotał się bezsilnie, nie wiedząc nawet, komu dograć ma piłkę, skoro ta jakimś cudem trafi pod jego nogi… Raz zagrał do Stilicia, który – zbyt wolny, zdezorientowany – spóźnił się do piłki i przestrzelił, marnując pokazową kontrę.

Ustawienie wymyślił trener, Jose Maria Bakero, podobno kilka godzin przed meczem. Ten właśnie fakt skłania do najgłębszych przemyśleń. Pytanie numer jeden – po co? Czemu zmieniać taktykę drużyny, która dość rozrywając dość spokojnie „swoje” w pierwszym meczu wygrywa 1:0 i pokazuje, że jest to dobry system na Bragę? Nie mówię już o starym powiedzeniu piłkarskim, że nie zmienia się drużyny, która wygrała mecz. Ale skąd, u diabła, taka chora wyobraźnia w trenerskiej głowie? Skąd zamysł, że oto piłkarze, postawieni na całkowicie obcych sobie pozycjach, mają nagle dać sobie radę w jednym z najważniejszych meczów sezonu???

Zanim Lech się ocknął, przegrywał 2:0. Po przerwie doszło oczywiście do zmian w ustawieniu, a raczej do powrotu do sprawdzonej taktyki, ale było już za późno. Mądrze broniący się rywale nie dali wbić sobie gola, choć ostatnie minuty, z fantastyczną okazją Rudnevsa i poprzeczką wprowadzonego Wilka, dały jeszcze kibicom kroplę nadziei. Niestety, Lech odpadł, marnując sobie szansę na europejskie sukcesy w sposób najbardziej irytujący z możliwych: odpadł z rywalem, którego łatwo można było pokonać.

Rodzą się więc pytania o prawdziwy sens tej zabawy. Jeśli piłkarze, co widać gołym okiem, są w stanie odnieść zwycięstwo – co powoduje, że jednak go nie odnoszą? Czy trener, całkowicie burzący koncepcję zespołu, robi to celowo, bo ma przegrać? I czy działa w porozumieniu z zawodnikami? Jakie tak naprawdę stoją za tym mechanizmy?

Nie brakuje sceptyków twierdzących, że od wielu lat nie tylko cały futbol, ale cały sport to jedno wielkie oszustwo. Od chwili, gdy w sporcie pojawiły się pieniądze. Takim teoriom sprzyjają wciąż ujawniane afery korupcyjne. Nie tylko w Polsce, bo i tzw. zachodnie kraje europejskie pełne są doniesień o handlowaniu meczami. Chodzi nie tylko o zakłady bukmacherskie, gdzie można obstawiać wyniki: klub piłkarski jest ogromnym przedsiębiorstwem, jego wyniki mają przełożenie na wieloletni biznesplan, opracowywany z uwzględnieniem poszczególnych etapów realizacji. A w sporcie, jak wiadomo, wszystkiego nie da się przewidzieć – może więc „lepiej podjąć działania zabezpieczające”, żeby plan nie spalił na panewce?

Nie wiem. Spiskowej teorii dziejów w przypadku Lecha przeczy fakt, że za awans i dwumecz z Liverpoolem klub zarobiłby pokaźną kwotę, mi.in. z praw do transmisji tv. Poza tym ostatnie minuty meczu w Bradze pokazały, że poznaniacy naprawdę walczą o dającą awans bramkę. Może, najzwyczajniej w świecie, zawinił wyłącznie brak trenerskiego rozsądku i jeśli Lech chce wciąż odgrywać wiodącą rolę w polskiej piłce, powinien podziękować Bakero za współpracę? Oby tylko nie przed meczem z Widzewem!!!