O dostępie do broni, czyli temat wiecznie żywy…

W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej istnieją różne przepisy, dotyczące posiadania broni palnej. Oczywiście, jak najczęściej w USA bywa, każdy stan ma swoje odrębne prawo w tym zakresie. Niektóre stany liberalnie pozwalają kupić każdemu broń, niemal w każdym sklepie i bez specjalnych trudności. Inne są bardziej restrykcyjne. Osobne prawa regulują dostęp osób prywatnych do broni automatycznej: tę przeciętnemu obywatelowi znacznie trudniej kupić, w całych Stanach. Ale w każdym stanie USA zdarzają się, choć to smutna wiadomość, tragiczne incydenty z udziałem szaleńców, strzelających do bezbronnych, niewinnych ludzi.

Takie incydenty – strzelaniny – zdarzają się również w Europie, gdzie legalny dostęp do broni palnej jest nieporównywalnie trudniejszy niż w Ameryce. Wystarczy przypomnieć rok 2011 i zamach Breivika na norweskiej Wyspie Utoya. Z tego wynika, że łatwość dostępu do broni nie jest żadnym czynnikiem, decydującym o występowaniu zamachów, podczas których psychicznie chory bandyta strzela z broni palnej do bezbronnych ludzi. Bo psychopaci mogą zamieszkiwać wszędzie, nie tylko w USA, to dosyć logiczna konstatacja. A skoro trudność w zakupie broni dla nich nie istnieje, wynika z tego, że nabywają tę broń nielegalnie.

Stany Zjednoczone, jako państwo w całości, zajmują pierwsze miejsce w niechlubnej statystyce morderstw, dokonanych za pomocą broni palnej. Jest to także jedno z największych państw na świecie – a w statystykach, jakie pojawiają się u różnych źródeł, badane są ilości popełnianych przestępstw w państwach o różnej wielkości i gęstości zaludnienia. Stany wyraźnie górują liczbą tego typu morderstw nad wszystkimi krajami europejskimi. Jednakże, skoro w roku ubiegłym zanotowano na terenie Wielkiej Brytanii 8 przypadków zabójstwa z bronią w ręku, a w Stanach Zjednoczonych rok 2016 zamknął się liczbą 10.728 tego typu zbrodni – to z całą pewnością takie porównanie musi uwzględniać liczbę osób, zamieszkujących w danym kraju jego obszar.

Ale dla zwolenników ograniczenia dostępu do broni palnej ta rażąca dysproporcja liczb jest czytelnym argumentem: skoro w USA popełnia się aż tyle morderstw z bronią w ręku, to łatwość dostępu do broni w tym kraju z pewnością jest przyczyną niechlubnej statystyki. Krótko mówiąc, trzeba ograniczyć dostęp do broni – powiadają restrykcjoniści – a wtedy liczba przestępstw i incydentów tego typu spadnie.

Otóż niekoniecznie. Skoro udowodniliśmy, że bandyci w Europie nabywają broń nielegalnie, czyli poza oficjalnym obrotem sklepowym – to czy fakt, że w USA nagle zamkniemy wszystkie sklepy z bronią, albo stanowczo ograniczymy w nich swobodę sprzedaży, wpłynie tam na zmniejszenie ilości śmiertelnych postrzałów? Nie. Bandyci, skoro trudnią się przestępczym procederem, również wtedy znajdą dostęp do broni. Nikt nie podważa faktu, że czarny rynek handlu bronią istnieje. Niestety, jest także jednym z najbardziej dochodowych biznesów na świecie. Trudno więc spodziewać się, że jeśli w USA nagle ograniczymy dostęp do broni, bandyci przestaną ją łatwo zdobywać.

Znacznie gorzej, w przypadku ograniczenia dostępu do broni w USA, przedstawiałaby się tam sytuacja ludzi uczciwych. Takich, którzy w USA kupują broń dla obrony przed bandytami. Skoro przestępstw z bronią w ręku jest w USA najwięcej na świecie, przeto trudno się dziwić, że zagrożeni ludzie chcą bronić się przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. No, ale jak tu się  bronić – skoro rząd zamknąłby im sklepy z bronią, a bandyci wciąż by ją pozyskiwali, na czarnym rynku? Obawiam się, że z chwilą wprowadzenia restrykcji w nabyciu broni palnej, Stany Zjednoczone szybko stałyby się areną jeszcze większej hekatomby, niż obecnie. Właśnie dlatego, że uczciwi ludzie nie mieliby się czym bronić przed bandytami – a ci wiedząc, że ich ofiary są bezbronne, napadaliby ludzi jeszcze bardziej bezkarnie.

Jestem przekonany, że to nie swobodny dostęp do broni jest powodem statystycznego pożaru, którym straszy nas grupa restrykcjonistów. Istnieje szereg innych powodów – skuteczność policji i wykonywania prawa, pobłażanie mafiom, polityka wobec przestępców oraz uchodźców – dla których skala przestępczości z użyciem broni palnej jest akurat w USA największa. No i najważniejsza sprawa, w myśl starej, amerykańskiej maksymy: „jedynym skutecznym sposobem na złego faceta z bronią jest dobry facet z bronią”. Pamiętajmy, że i w Polsce stanąć możemy oko w oko z takim draniem. Lepiej wtedy mieć przy sobie pistolet.

O tym, co byłoby lepsze – czyli jak protestować, by naprawdę osiągnąć cel

Szachiści często używają zwrotu: „lepsze byłoby…”. Jest to określenie ruchu na szachownicy, który nie jest idealny w określonej sytuacji. Gracz poszedł dobrze, ale miał lepsze wyjście. Mógł wprowadzić przeciwnika w większe tarapaty, osiągnąć lepszy skutek.

Bardzo podobną sytuację obserwujemy właśnie w życiu politycznym, które od dawna przypomina partię szachów między głównymi oponentami. Obie strony – PO i PiS – poprzez swą zajadłą wojnę kolejny raz wyprowadzają ludzi na ulicę. Nienawiść (udawana ?) między „dawnym PPS” a „dawnym PPR” znów się rozdyma, a my wszyscy jesteśmy coraz bardziej skłóceni. Obserwatorzy tej rywalizacji patrzą na kolejne ruchy, jakie na polskiej szachownicy wykonują ważne figury – ale też i pionki.

Spójrzmy z bliska na mistrzowskie, choć niezwykle perfidne posunięcie rządzącej ekipy: najpierw na horyzoncie pojawiło się widmo drogiej benzyny… Ustawa paliwowa została jednak szybko wycofana, gdy tymczasem posłowie wzięli się za „obróbkę” projektów sądowych, decydujących o ustrojowym porządku Państwa. Stało się jasne, że pod pretekstem rozliczenia postkomunistycznego układu, Jarosław Kaczyński chce wprowadzić zręby systemu totalitarnego, gdzie rząd (przejmując niczym nie ograniczoną kontrolę nad władzą sądowniczą) decydowałby nawet o tym, czy ważne są kolejne wybory. Sprawę świetnie, jak zwykle, wytłumaczył wszystkim Robert Gwiazdowski:

A ludzie – część opinii publicznej nieprzyjazna PiS – wyszli na ulice w obronie demokracji i polskich sądów. Mój przyjaciel, aktywny uczestnik protestów, jest zdania, że ta energia opozycji „nabrzmiała” już w chwili, gdy PiS chciał nam zaserwować podwyżkę paliwa. Ale fakty są takie, że protesty dotyczyły jednoznacznie pakietu ustaw sądowych, a ludzie palili znicze w obronie jurysdykcyjnej niezawisłości. A nie przeciwko podwyżkom cen benzyny.

Na tym właśnie polega największa perfidia Kaczyńskiego. Bo prezes PiS wykorzystał nagromadzenie energii społecznej, by – pod okiem demonstrantów – bezboleśnie przepchnąć w Parlamencie kolejne akty prawne, na wzór ustawy paliwowej mocno bijące w kieszeń Polaków:

http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/rynek/1713406,1,co-pis-przepchnal-przez-sejm-kiedy-zajmowalismy-sie-sadami.read

Sądy – nieoczekiwanie – vetem swym ochronił Prezydent, choć wszyscy wiedzą, że to jedynie prolongata. Za dwa miesiące ma dojść do ponownego rozpatrzenia ustaw w Sejmie: dopiero wtedy dowiemy się, w jakim kształcie wróciły one do laski marszałkowskiej. Jest niemal pewne, że zmian radykalnych nie będzie. Zobaczymy więc, czy i we wrześniu tłumy pojawią się na ulicach.

Tymczasem efekt zamierzony przez PiS został osiągnięty. Od szkodliwych dla ludzi ustaw o charakterze gospodarczym bardzo skutecznie dało się odciągnąć uwagę! Po jednej stronie szachownicy mieliśmy zamieszanie z protestami, gdy tymczasem, na przeciwległej flance, bez najmniejszego kłopotu Kaczyński przeprowadził akcję, w której odniósł znaczne korzyści. Zrobił swoje. A my dostaniemy po kieszeni. Zauważyli to ci, którzy z pozycji anty systemowych bardzo spokojnie przyglądają się całej rozgrywce:

https://www.facebook.com/JacekWilkPL/videos/1580732768665695/?hc_location=ufi

Na czym polega tragizm położenia demonstrującej opozycji? Wyszli na ulice w obronie czegoś nadzwyczaj szlachetnego: wolności, swobód obywatelskich. Jarosław Kaczyński naprawdę chce, korzystając z gangreny palca, uciąć całą rękę. Aparat sądowy, faktycznie przeżarty komunistycznymi układami, bezwładny, powolny, nieskuteczny, podatny na korupcję i nepotyzm – wymaga natychmiastowej reformy. Ale na pewno nie takiej, jaką proponuje PiS: z oddaniem całego sądownictwa pod legalną kontrolę aktualnie rządzącej partii. Z tym, że protestujący zostali idealnie zaszachowani. Choć wymuszając prezydenckie veto odwlekli na chwilę egzekucję zasad trójpodziału władzy, to przecież całkowicie jej nie wstrzymali. Swoimi ciałami zasłonili natomiast cel równie ważny: pieniądze, których potrzebuje PiS dla utrzymania własnych, narodowo-katolicko-socjalistycznych pomysłów na sprawowanie władzy. Odegrali przez to rolę „pożytecznych idiotów” lub owieczek, posłusznie idących za swym pasterzem. A po stronie Kaczyńskiego rolę hetmana, który w tej partii skutecznie szachuje całą armię przeciwników odgrywa PiS-owska większość sejmowa.

Jaki będzie efekt tej rozgrywki? Końcówka szachowej partii rozegra się we wrześniu, wówczas dopiero ocenimy, ile udało się wygrać Kaczyńskiemu. Stawką jest wprowadzenie w Polsce zrębów ustroju totalitarnego – i to już nie są żarty. Pytanie, czy kolejny protest społeczny, jeśli w ogóle nastąpi, będzie tym razem w stanie cokolwiek zmienić. Sejm większością głosów PiS, z zapowiadanym wsparciem Kukiz ’15 (o ile prezydent wprowadzi do ustaw proponowane przez nich poprawki), znów zrobi swoje. Wtedy efekt marnowania energii społecznej na protesty będzie żaden – lub znikomy.

I tu aż prosi się powiedzieć: „lepsze byłoby…” No właśnie, co? Lepsze, proszę państwa, byłoby wyjście na ulice z żądaniem zmiany systemu rządzenia naszym krajem. Przeciwko horrendalnie rozrośniętej biurokracji, przeciw chorym pomysłom w rodzaju 500+, na które PiS wyciąga teraz pieniądze z naszych kieszeni. Przeciwko, trwającym od kilkunastu lat, jawnym lub ukrytym podwyżkom kosztów naszego życia, za które płacimy wszyscy – a najbardziej ci najubożsi, bo zamożni przedstawiciele „klasy panów” zawsze sobie poradzą. W obronie małych i średnich przedsiębiorców, którym rządy od 25 lat rzucają permanentnie kłody pod nogi, przez co oni zatrudniają mniej ludzi, za psie pieniądze i na „umowach śmieciowych”. Z żądaniem natychmiastowej likwidacji ZUS-u i wprowadzenia w to miejsce wolnego rynku usług ubezpieczeniowych – by każdy mógł mieć indywidualne konto emerytalne, obserwując w jakim tempie przyrastają na nim odkładane pieniądze. I tak dalej, i dalej… Po szczegóły odsyłam do programu jakiejkolwiek partii wolnościowej.

A najlepsze, proszę państwa, byłoby oddanie wreszcie władzy w ręce tych, którzy chronią nasz portfel, zamiast go regularnie łupić. Mamy w kraju ugrupowania wolnościowe, klasycznie liberalne, konserwatywno-liberalne, libertariańskie… Do wyboru, do koloru, również światopoglądowo. Nawet u Kukiza siedzi paru posłów, którzy wyraźnie mówią, od czego w Polsce powinniśmy zacząć. Na pewno nie od wybierania (czarnych, czerwonych ani różowych) socjalistów, których jedynym celem jest zapewnienie dobrobytu SOBIE kosztem ogółu obywateli.

O nowym Decapitated, czyli „Anticult” w natarciu!

Decapitated-Anticult

Ten album to „Blood Mantra 2”, lub – jak piszą niektórzy – „Blood Mantra Bardziej”. I nie ma się o co spierać, tylko należy przyjąć do wiadomości, że Decapitated do wymagającego, skomplikowanego techno/death metalu ze starych swoich czasów prawdopodobnie już nie wróci. Nie piszę: „na pewno”, ale jak znam Wacka, to raczej nie ma on w swej naturze czegoś, co nazywalibyśmy artystycznym oglądaniem się za siebie. Przeciwnie: Vogg jest nadzwyczaj progresywnym twórcą, niektórzy nazywają go nie tylko wirtuozem gitary, ale wręcz wizjonerem. A twarde fakty są jeszcze takie, że ostatni etap działalności jego kapeli, wyraźnie inaugurowany reaktywacją oraz albumem „Carnival is Forever” to jakby galopująca, hiperszybka ucieczka w przód. Nie tylko od tego, co w swej tragicznej treści zdarzyło się przed dekadą, ale i „do” czegoś nowego – w zakresie stylu, charakteru Decapitated, a nawet (odważę się powiedzieć) muzycznego gatunku, który zespół na użytek swych odbiorców stwarza, rozwija i pielęgnuje od „Blood Mantra”.

Jakiż to nowy gatunek, zapytacie… Czy wystarczy umiejętnie połączyć własne, death metalowe korzenie z wpływami thrashowymi, odrobiną nu metalu i groove, żeby zasłużyć na miano twórcy odrębnej gałęzi ostrej muzyki? Słuchając „Anticult” wiem na pewno, że Vogg potrafi niezwykle płynnie skleić pod palcami wszystko to, co gdzieś z zewnątrz napłynęło mu do głowy. Zawsze tworzył eklektycznie, ale teraz ów collage jest bardziej wyrazisty… Czasami słychać konkretne naleciałości. I te słynne „wpływy” opisują już recenzenci, słysząc teraz pomiędzy dźwiękami Decapitated najczęściej Panterę, Lamb Of God czy Hatebreed. Jeśli w ogóle mowa o stylistycznych podobieństwach, to osobiście doszukiwałbym się tu raczej wpływów Slayera, a najbardziej Sepultury… No, ale sam fakt, że każdy coś innego stamtąd wyciąga, już świadczy o artystycznym mistrzostwie Vogga. Wacek jest jednym z najlepszych kompozytorów metalowych na świecie. Ma nie tylko słuch i talent, wrodzonego czuja (groove) i przygotowanie akademickie na poziomie mistrzowskim. Dziś ma również wieloletnie doświadczenie, pozycję międzynarodowego autorytetu oraz bazę oddanych fanów. To wszystko sprawia, że muzyka Decapitated jest niepowtarzalna. A Wackowe riffy, których nie da się pomylić z niczym innym, budują wokół siebie odrębny, własny obszar – gdzieś pomiędzy granicami znanych i omawianych stylów muzycznych. Stawiam raz jeszcze tezę: dziś Decapitated tworzy odrębny gatunek metalu. Może jeszcze nie tak, jak Slayer, ale… już prawie.

Taki też – oryginalny, ale i w jakimś sensie „slejerowski” – jest album „Anticult”. Jego zwarta, diabelnie potężna konstrukcja w swych trzydziestu ośmiu minutach aż bije po oczach podobieństwem formy (miażdżącego pocisku) do arcy-genialnego „Reign In Blood”. Wystrzelić, trafić i zabić. Nie ma tam sekundy na odpoczynek czy chwilę refleksji. Jest najzwyklejsza pięściopiryna, cios w ryj. Gdyby okładka „Vulgar Display Of Power” była jeszcze raz do wykorzystania, należałoby wstawić ją właśnie tutaj, na nowy Decap. Skoro zaś pewne jest, że brzmieniowo czy stylistycznie „Anticult” jest wersją rozwojową „Mantry” – owo zabójcze tempo właśnie go od poprzedniczki odróżnia. Owszem, „Blood Mantra” była szybka i zwarta. I nawet też podobna formą do „trójki” Slayera. Ale miała w swej budowie wyraźną fazę zwolnienia – a raczej refleksji, jakby podsumowującej obserwowaną zagładę. Jako całość nowy album takim fragmentem nie dysponuje, ale też byłby on absolutnie zbędny. Trochę inna tu filozofia: zmiażdżyć i unicestwić, nie dawać możliwości kontemplacji dzieła zniszczenia. I to właśnie największa różnica między „Mantrą” a „Cultem”: klimat. Atmosfera poprzedniczki, bardzo sugestywna, duszna, wręcz gęsta od pyłu nad bitewnymi zgliszczami ustępuje na rzecz siły jednego, potężnego ciosu. A po nim nie ma się już nad czym zastanawiać.

Dwie sprawy, związane z zawartością płyty „Anticult” są dość powszechnie komentowane. Po pierwsze – gra perkusji, w opinii krytyków zbyt monotonna i prosta. Nieprawda: gary są wymyślone dokładnie tak, jak trzeba. Tam, gdzie nie ma miejsca na przejścia czy subtelne zagęszczenia, Vogg ich po prostu nie napisał. To i Michał zagrał tak, jak było w nutach. A zagrał świetnie. „Mieli” ten bęben nieziemsko, na najwyższych obrotach, aż nogi i łby rwą się do podskakiwania. Oj, będzie dobrze na koncertach! Po drugie: wokal Rasty. Że niby zbyt płaski, skrzeczący, bliski stylistyce Maxa Cavalery… Owszem, Rasta śpiewa inaczej niż na „Carnival…”, a prawie tak samo, jak na „Mantrze”.  Ale śpiewa po swojemu. Tak, jak do tej muzyki pasuje i jest potrzebne.

Nie chcę tu analizować po kolei utworów na „Anticult”. Wszystkie mają niewiarygodną moc i siłę zniszczenia, wynikają jeden z drugiego, następują po sobie jak rozdziały dobrze napisanej powieści. Która zresztą szybko się kończy, pozostawiając – czegóż innego się spodziewać – wrażenie oczywistego niedosytu. „Anticult” zapętliłem sobie w odtwarzaczu, jak kiedyś „Mantrę”. Po jakimś czasie tamtą płytę zacząłem jednak przewijać, puszczając kilka taktów „Blindness” omijałem także „Red Sun”, szukając bonusowej „Mothry”… Dziś nie robię tego z „Anticult”. Gdy nadciąga kapitalny „Never” czekam niecierpliwie, aż wybrzmi po nim finałowy „Amen” – i jadę od początku. Klimat „Blood Mantra”, od którego byłem w swoim czasie uzależniony, jest dla mnie – jeszcze – wartością, której na syntetycznym „Anticult” trochę brakuje. Ale wiem, że obie te płyty są dla słuchacza obowiązkiem.

O zamieszaniu z odmianą, czyli jak traktować własne nazwisko

Pan Jacek Saryusz-Wolski wzbudził ostatnio burzę nie tylko przez uwikłanie w sprawy polityczne, ale też dzięki komplikacjom, jakich przysporzyła zainteresowanym odmiana jego nazwiska.

Casus jest niby prosty: w polszczyźnie odmieniamy wszystko „co się rusza”, gdy tylko da się odmienić. Jednakże nazwiska dwuczłonowe męskie, gdy mają pierwszy człon pochodzący od herbu bądź przydomka rodowego, są wyjątkiem. Pierwszego członu wówczas nie odmieniamy (np. Janusza Korwin-Mikkego) – chyba, że nie ma się pewności co do prawdziwego pochodzenia tegoż… Wtedy trzeba sprawdzać.

Reguła jest twarda. Trudno jednak, by przeciętny Kowalski znał na pamięć zawartość Herbarza Rzeczpospolitej. Nie każdy, kto publikuje, ma ponadto czas na grzebanie w historycznych aktach: wówczas z pomocą przyjść może kontakt z samym właścicielem nazwiska. Jacek Saryusz-Wolski chciał rozwiać wątpliwości, prosząc uprzejmie na Twitterze, by pierwszego członu mu nie odmieniać, bo tak sobie akurat życzy.

Tu jednak wątpliwości dopiero się pojawiły… No, bo – jak to? Czy właściciel nazwiska o kontrowersyjnych zasadach odmiany może, ot tak sobie, zażądać lub poprosić o cokolwiek? Czy jego wola wystarcza, by iść w sprzeczność wobec polskich norm językowych? I czy – jeśli stosowanie odpowiedniej formy nie jest ani jasne, ani oczywiste – powoływanie się na wolę posiadacza nazwiska jest błędem odmieniającego?

Cała sprawa z kilku warstw się składa, zatem warto chyba pochylić się nad jej spokojnym rozłożeniem. Zacznijmy od samej gramatyki. Mamy tu coś w rodzaju stosowania się do znaków drogowych na skrzyżowaniu. W odpowiedniej kolejności: najpierw światła, potem znaki pionowe, a na końcu – znaki poziome. Tu jest identycznie: najpierw mamy regułę. Tę stanowi brak odmiany członów herbowych lub przydomków. Jeśli mamy wątpliwość, co do pochodzenia członu – wówczas wolno nam odmienić, w myśl zasady, że „nieherbowy” pierwszy składnik nazwisk męskich odmieniamy w każdym przypadku. To taki „znak pionowy”. Ale jeśli i tu mamy wątpliwość, powinniśmy działać w myśl woli, jaką wyraża właściciel nazwiska. „Znak poziomy”, ale przesądzający ostatecznie o zachowaniu odmieniającego.

Dla jasności – chodzi o konkretną osobę. Na przykład: pana Jacka Saryusz-Wolskiego, nie zaś wszystkie osoby, noszące nazwisko Saryusz-Wolski. Ale jeśli  pan Jacek życzy sobie, by pierwszy człon jego nazwiska nie był odmieniany, z całą pewnością ma prawo taką prośbę wobec świata wyrazić. Tak, jak właściciele firmy IKEA uprzejmie proszą Polaków, by w naszym języku nazwy ich nie odmieniać, choć zasady fleksji polskiej każą tę odmianę robić. A zatem: nie „idziemy do IKEI”, tylko „idziemy do IKEA na zakupy”, bo tak chce właściciel marki. I również ma pełne prawo taką prośbę kierować do świata. I – jak się zdaje – wówczas prośba ta określa językową normę, właściwą dla tylko tego, wyjątkowego przypadku. A każdy językoznawca powie, że język jest tworem żywym, normy zmieniają się, podlegając ewolucji – i nic nie stoi na przeszkodzie, by zacząć stosować coś, co dotąd normą nie było. Jak na przykład polską odmianę rzeczownika „radio”.

Jest pewne, że wola właściciela nazwiska nie może burzyć normy oczywistej. Jeśli nazywam się Mielczarek, nie mogę zażądać ni prosić, by mojego nazwiska nie odmieniano: dostaję zresztą szału, gdy dzwoni handlowiec z jakiejś telefonicznej firmy i pyta, czy rozmawia z panem Remigiuszem Mielczarek… Marny wtedy jego los. Ale gdy mój kolega nazywa się Fiećko, ma pełne prawo żądać, by jego nazwiska nie odmieniano! Tak zresztą jest w przypadku wymienionego kolegi. Co nie zmienia faktu, że kwestia decyzji prywatnych w sprawie odmiany nazwisk powinna być wiążąca jedynie wówczas, gdy (jak w przypadku męskich nazwisk dwuczłonowych) zachodzą jakiekolwiek wątpliwości w sprawie fleksji.

Są jednak i tacy, którzy kwestionują prawo właścicieli do decydowania o własnych nazwiskach – w sprawie odmiany, którą powinniśmy (lub nie) stosować wbrew regułom polszczyzny… Tych ludzi zrozumieć mi najtrudniej. Nazwisko jest naszym dobrem osobistym, mamy oczywiste prawo do jego ochrony. Jeśli więc zachodzą jakiekolwiek wątpliwości względem odmiany mojego nazwiska, z pewnością mogę złożyć na ręce świata prośbę, by odmieniano (lub nie) podług mojej woli. I chyba jasne jest, że stanowię wówczas normę.

No, chyba że w ogóle kwestionujemy ideę prawa własności. Jest to wtedy jednak problem ideowy, a nie gramatyczny. Problem, który nazywa się socjalizm – i niszczy naszą planetę od chwili, gdy się na niej pojawił.

 

 

O słuszności kontroli drogowych, czyli prezesa Najzera przygody…

„Jestem całkowitym przeciwnikiem prowadzenia auta pod wpływem alkoholu. Uważam, że kierowców, którzy spowodowali wypadek na podwójnym gazie należy sądzić jako morderców lub usiłujących popełnić morderstwo. Jednocześnie całkowicie sprzeciwiam się traktowaniu wszystkich kierowców jak potencjalnych przestępców i organizowaniu łapanek, które nie mają żadnej podstawy prawnej. Policja czyniąc to, łamie prawo, a z Was robi posłusznych niewolników!” Zaczynam od cytatu, bo taki wpis umieścił na swym Facebooku p. Piotr Najzer, bydgoski działacz Kongresu Nowej Prawicy. Zamieszczony nad wpisem film obiegł już internet, stał się nawet powodem reakcji mediów tradycyjnych – oczywiście jako źródło tzw. gównoburzy, czyli brutalnego sporu internautów w sprawie, związanej z prawem i przestrzenią publiczną.

Mógłbym powiedzieć, że całkowicie zgadzam się z Piotrem Najzerem i zakończyć temat, decydując się na blogową notatkę. Ale i na mojej „fejsbukowej ścianie”, po udostępnieniu rzeczonego filmu wraz z wpisem, zaroiło się od różnorakich opinii… Często, jak dziś stało się już normą, są to zwykłe obelgi, zastępujące normalną wymianę myśli (to znak czasów, w których agresja internetowego hejtu wypiera dyskusję, owocującą dobrymi pomysłami dla wszystkich). Warto więc pochylić się głębiej nad przypadkiem p. Najzera pytając, jakimi wnioskami dla wszystkich może on pro publico bono zaowocować.

Pokrótce – p. Najzer, zatrzymany przez policjanta do „kontroli trzeźwości” odmówił poddania się jej. Przywoławszy stosowne przepisy oświadczył funkcjonariuszowi, że ten ma prawo jedynie w uzasadnionych przypadkach zażądać od kierowcy dmuchania w alkomat. Policjant, nieco opieszały w swej świadomości (kwestia HR, obowiązującego w naszej Policji to odrębny temat, wart potraktowania kolejnym tekstem), zasłonił się rozporządzeniem własnego szefa, który kazał mu zatrzymywać kierowców „do dmuchania”. Pan Najzer powiedział, że prawo nie pozwala na takie traktowanie zatrzymanego do kontroli – i odjechał. Słuszność tych argumentów (w Polsce faktycznie Policja nie ma prawa zatrzymywać kierowców wyłącznie w celu sprawdzenia trzeźwości – ot, tak sobie) potwierdziły: niezależna opinia Rzecznika Praw Obywatelskich oraz kilku ekspertów, deliberujących w studio telewizyjnym nad wywołanym przypadkiem.

A przypadek ten, jako żywo, przypomina akcję łódzkiej Policji, zorganizowaną kilka lat temu na ulicach miasta. Funkcjonariusze, wcześnie rano, zatrzymując kierowców, jadących samochodem do pracy, ustawiali się z alkometrami w dość ruchliwych miejscach. Kazano dmuchać po kolei wszystkim – jak leci. Efekt tej akcji był taki, że tworzyły się gigantyczne korki, a zdenerwowani ludzie wrzeszczeli na Policję, że spóźnią się do roboty. Zajmowałem się dziennikarsko tematem, więc sprawdziłem: na skutek akcji namierzono i zatrzymano ZERO nietrzeźwych kierowców. Nikogo. Wkrótce kontroli zaprzestano (właśnie wtedy pojawiła się pierwsza opinia RPO w tej sprawie), ale zwolennicy pomysłu gardłowali gdzie się da, że prewencyjnie akcja odniosła wielki skutek. Nie szkodzi, że normalni ludzie nie wsiadają rano za kółko „na bani” (poza wszystkim, nikt do pracy pod gazem chodzić nie chce): propaganda trąbiła o wielkim sukcesie Policji, rzekomo poprawiającej swoimi działaniami stan bezpieczeństwa na łódzkich drogach.

Należy bowiem oddzielić dwie sprawy. Jedną jest rzeczywista troska o trzeźwość kierowców, a drugą skala uprawnień, jakie władza otrzymuje od nas w celu ochrony naszego bezpieczeństwa. Zwróćmy uwagę: pan Najzer nie kwestionuje potrzeby kontroli drogowych. Wiadomo, że są one niezbędne dla utrzymania w ryzach tych, którzy poważnie łamią prawo i zagrażają w ten sposób innym ludziom. Przedmiotem niechęci pana Najzera są, jak sam mówi, „łapanki”. Czyli takie działania stróżów prawa, które (jak się okazuje, wbrew przepisom) ograniczają wolność osobistą użytkowników dróg – a uzasadniane są, ma się rozumieć, troską o nasze bezpieczeństwo.  Jednym słowem – nie gódźmy się, żeby Policji wolno było za dużo, bo inaczej stajemy się niewolnikami opresyjnego systemu. Takiego, w którym władza posuwa się zbyt daleko wgłąb naszej prywatności.

Nie zgadzam się przeto z argumentem, że trzeba robić jak najwięcej wyrywkowych kontroli, bo wtedy złapiemy więcej nietrzeźwych kierujących. Łódzki przypadek wykazuje, że tak wcale być nie musi. Patrole Policji (w tym lotne, często nie oznakowane) obserwują zachowanie kierowców na drodze. Jeśli auto porusza się nietypowo, stwarza zagrożenie – z kierowcą raczej na pewno jest coś nie tak – wówczas zatrzymanie pojazdu do kontroli jest nie tylko wytłumaczalne. Jest niezbędne! Wtedy owe „uzasadnione przyczyny” kontroli nie budzą najmniejszych wątpliwości. Ustawianie patroli w miejscach niebezpiecznych, organizowanie akcji w okresach, gdy spożycie alkoholu wzrasta – to wszystko działania prewencyjne, których zasadności nikt nie podważa. Nie trzeba natomiast robić „łapanek”, które pożądanego efektu nie dają, a jedynie skazują obywateli na naruszanie ich niezbywalnego prawa do wolności. Mój samochód, moi w nim pasażerowie – zatem wara od nich, proszę Państwa, o ile nic złego nie zrobiłem. Lub o ile nie zachowuję się na drodze tak, że wzbudzam podejrzenie o wejście za kółko w stanie wskazującym na spożycie.

Ktoś w dyskusji postawił argument: jakby panu Najzerowi ktoś pijany zabił autem kogoś z rodziny, to śpiewałby inaczej… Proszę Państwa, świat jest okrutny: zdarzają się na drogach wypadki śmiertelne, z udziałem pijanych kierowców – i nie ma na świecie państwa, gdzie te wypadki się nie zdarzają. Nie da się całkowicie wyeliminować wypadków drogowych. Ale by zmniejszyć ich ilość nie trzeba wcale zwiększać uprawnień kontrolnych Policji. Wiadomo, że normalny (mądry) człowiek nie wsiada pijany za kierownicę. Tego, który jest głupi, najlepiej wystraszyć. Spróbujcie dyskutować z głupcem. Strach natomiast każdemu przemówi do rozsądku, zwłaszcza człowiek głupi musi się bać jakiejś kary, bo wtedy najlepiej zrozumie, czego nie powinien robić. Dlatego jedynie surowość kar za przestępstwa drogowe oraz skuteczność ich wykonywania będzie efektywnym sposobem walki z pijanymi kierowcami. Spróbujmy, jak radzi pan Najzer, sądzić sprawców wypadków drogowych jak morderców. Bezwzględnie egzekwujmy nałożone kary. Już nie mówię o metodach średniowiecznych, choć sam najchętniej zorganizowałbym w kilku największych miastach parę przykładowych egzekucji. Zabiłeś autem po pijaku matkę z dzieckiem, zostaniesz rozstrzelany. Publicznie, żeby podobni do ciebie dobrze się przestraszyli… Ale nawet dożywocie za spowodowanie po pijanemu wypadku drogowego ze skutkiem śmiertelnym niosłoby ze sobą jakiś zalążek sprawiedliwości. I to byłaby, proszę Państwa, właściwa praca nad bezpieczeństwem naszych dróg. A nie jakieś łapanki, organizowane dla poprawienia statystyk lokalnej komendy Policji – lub, nie daj boże, wypełnienia dziury w gminnej kasie – w których odpowiedzialność za działania pijanych kretynów muszą ponosić ludzie uczciwi. I to wszystko jedno, w jakim kraju.

Można w tej sprawie dyskutować długo, m.in. nad sensownością przepisu o zapinaniu pasów. Policjant chce ustawić się na drodze z lornetką i wlepić mandat kierowcy, którego z paru kilometrów przyuważył na jeździe bez  pasa… Pytanie numer jeden: w jaki sposób zapięcie pasa kierowcy ma wpływ na bezpieczeństwo innych użytkowników drogi? Otóż nie ma żadnego. Jak nie zapnę sobie pasa, to najwyżej sam ucierpię z tego powodu w wypadku na drodze. To jest moje auto i moje pasy – i powinienem robić z nimi, co uważam za słuszne. No, ale, jak zauważył jeden z dyskutantów: dura lex sed lex. Ten przepis w Polsce obowiązuje, więc należy się do niego stosować. Choć generalna konkluzja jest taka: bezpieczeństwo na drodze TAK, naruszanie wolności NIE. I to wszystko jedno, przez jaką władzę.

O Szpaku na Eurowizji, czyli (nie)święte oburzenie

Zawrzało w internetach, bo nasz Michał Szpak na Eurowizji otarł się o sukces! Był trzeci w głosowaniu telewidzów i gdyby nie zupełny brak zainteresowania tzw. fachowych gremiów jurorskich we wszystkich krajach (nie tylko) europejskich, to może byśmy wygrali. Ach, ci wredni jurorzy… ciągle nas pomijają w swoich ocenach, a przecież nie tylko vox populi ma decydować o kolejności utworów na mecie! Nawet Artur Orzech przyznał, że jurorzy od lat są stronniczy i gdyby nie oni, to już dawno prestiżowy konkurs Eurowizji odbywałby się w Polsce. A tak znów z goryczą przekonujemy się, że jesteśmy kontynentalnym zaściankiem, wychodkiem Europy. A na pocieszenie zostaje nam tylko satysfakcja, gdy piosenka Michała Szpaka z przedostatniej, wstydliwej pozycji, wspina się w górę o trzy czwarte stawki, z pomocą naszej niezawodnej Polonii.

Zacznijmy od tego, że piosenka Michała Szpaka – podobnie jak zdecydowanej większości artystów, występujących w tegorocznym finale, jest muzycznym koszmarem. Banalne, oklepane schematy, nudna, mdła i przesadnie pompatyczna melodia, kwadratowa kompozycja, nieudany aranż. Po tej piosence nie zostaje w głowie nic, może poza czerwonym kolorem marynarki wykonawcy, co w gruncie rzeczy potwierdziła rezolutna, szwedzka prowadząca… Szpak rzeczywiście zaśpiewał czysto – i to wszystko. Jego barwa głosu, metaliczna i jakby nieoszlifowana, ma się zupełnie nijak do charakteru przygotowanej piosenki. Zachowanie artysty na scenie, jakby sprzeczne z charakterem i wymową utworu, tylko podkreślało zupełnie chybiony mariaż osobowości twórczej Szpaka i piosenki, dla zupełnie innego temperamentu estradowego wymyślonej. Słabizna, co w połączeniu z od lat pielęgnowanym image scenicznym Michała Szpaka od razu tworzy sugestię, jakoby specjaliści od krajowego szołbizu przygotowali na Eurowizję produkt „pod Conchitę”, licząc na łaskawość poprawnej obyczajowo i politycznie Europy.

Nie chcę tu już narzekać, że w Polsce są dziesiątki zdolniejszych wokalistów, śpiewających znacznie ładniejsze piosenki. Identyczny marazm wyświetlały nam telewizory przez cały wczorajszy wieczór z Eurowizją: jakością artystyczną utworów broniły się trzy, może cztery kandydatury. Na pewno Gruzja, z wyluzowanym, rock-elektro gitarowym zespolikiem. Armenia, do zgrabnej i ładnej pani dołączająca w tym roku niebrzydką piosenkę z folkowym zaśpiewem. Dało się też posłuchać bez żenady bułgarskiej blondyneczki, bardzo sprawnej na estradzie – oraz kapeli z Cypru, w interesujący, eklektyczny sposób mieszającej w swym utworze różne wpływy, jak to na Cyprze. Reszta – wypad, kompletne nieporozumienie. Żenada, czasami tylko broniąca się (jak w przypadku Rosji) grubą kasą, wydaną na produkcję krótkiego klipu alive – oraz, jak w przypadku Ukrainy, mocno patriotyczną i martyrologiczną treścią utworu, który miał zapewne swą powagą odstawać od ogólnej miałkości oferty Eurowizji.

I tak się złożyło, że między Rosją a Ukrainą do ostatniej chwili rozstrzygał się bój o końcowe zwycięstwo. Niczym wśród kopalń Donbasu… Ach, byłbym zapomniał: jeszcze Australia, przecież od zawsze znajdująca się w Europie. Oczywiście, mimo silnej koalicji państw, które jak zwykle podlizywały się Rosji (Białoruś od zawsze, Grecja i Cypr z powodów ściśle turystycznych) zwyciężyła słuszna sprawa. Dzielni Bałtowie wsparli bez strachu Ukrainę, dołączając tym samym do grona państw cywilizowanych. No i Polska, w rzeczy samej… Wielki awans głosami Polonii! Ale dla nas, rodaków, masowe głosowanie polonusów to – spójrzmy sami – tak naprawdę powód do rozpaczliwej, tragicznej konstatacji. Siła naszych zagranicznych głosów była ogromna, a to znaczy, że jesteśmy narodem o największej w Europie skali emigracji. Że nie mieszkamy we własnym kraju, że wciąż opłaca nam się z niego zwiewać.

Jest banalnym do bólu stwierdzenie, że Eurowizja tak naprawdę nie ma nic wspólnego z muzyką. Jest oszustwem, ustawką, imprezą polityczną, manifestacją poglądów dominującej ideowo racji w Europie, za pieniądze wszystkich jej obywateli. Czemu to jest robione, zapytamy. Ano temu, że Eurowizję ogląda jednorazowo dwieście milionów ludzi. Opłaca się dla takiej widowni wpompować miliony „jurków” w propagandowe show, o którym przez wiele dni później dyskutować się będzie w salonach (i zaściankach) całego kontynentu. I w bratniej Australii też, a jakże. W tej sytuacji nie dziwi  nawet fakt, że przy okazji wypromować postanowił się Mr. Justin Timberlake, który zaprezentował szerokiej widowni utwór, swą miałkością nie różniący się w żaden sposób od wykonywanych w konkursie produktów piosenkopodobnych…

Muzyka to nie sport: nie da się stoperem i matematyką wykazać, kto jest lepszy na mecie. I dlatego brzydzą mnie wszystkie „konkursy muzyczne”, nawet ten najszlachetniejszy, Chopinowski. Dlatego brzydzi mnie Eurowizja, wykorzystująca antyczną kategorię „agon” (opisującą perypetie, toczące się dzięki konfliktom i rywalizacji między bohaterami) do celów polityczno-ideowych, nie zaś artystycznych. I brzydzi mnie ferment społeczny, jakie to zjawisko wywołuje wśród europejskiej „ludożerki”, tradycyjnie łykającej wszystko, co tylko podsuną jej w telewizji kontynentalni eksperci od socjotechniki. A muzyka? Jest zupełnie gdzie indziej.

O kibolskiej polityce, czyli dokąd zmierzasz, biedna Polsko???

Dawno, dawno temu –  czyli 20 lat wstecz – PZPN wpadł na genialny pomysł rozgrywania finału Pucharu Polski na neutralnym stadionie. Nie było wówczas narodowego „gniazda”, zatem należało wymyślić miasto, na którego stadionie (jakiejś drużyny ligowej) mecz zostanie rozegrany. W roku bodaj 1996 padło na Łódź i ŁKS- obiekt przy al. Unii gościnnie przyjął  zwaśnionych kibiców dwóch drużyn: warszawskiej Legii i katowickiego GKS-u. Fanów porozmieszczano na przeciwległych, „krótkich” trybunach, tworząc miejsce neutralnym „miłośnikom piłkarstwa”. Nic więc dziwnego, że obie długie trybuny zajęli miejscowi, przy czym swoją ulubioną „galerę” wypełnili, uzbrojeni w normalny, meczowy sprzęt (flagi, pirotechnika, confetti) szalikowcy ŁKS. Skłóceni zarówno z Legią, jak i z GKS-em.

I od razu się zaczęło. Najpierw Legia zaśpiewała: „Gola, gola, gola, strzelcie k*rwom gola!” Katowice, z charakterystycznym, śląskim akcentem, odpowiedziały identycznie wulgarnym tekstem, tylko głośniej… Po sekundzie włączył się ŁKS: „Gola, gola gola, strzelcie se k*rwy gola!”…

Był to bodaj jedyny spośród dziesiątek obejrzanych przeze mnie meczów piłkarskich, gdy na trybunach znajdowało się więcej grup kibicowskich, niż drużyn na murawie… Ale nie o tym chciałem. Oto przecudowny, godny zapamiętania na zawsze obrazek stadionowy, pasuje jak ulał w roli genialnej metafory do zdarzeń politycznych, jakie dziś związują w ostrych sporach Polaków – nawet tych, którzy w ogóle nie interesują się piłką nożną.

Gdy spojrzymy nieco z góry, jakby wznosząc się  modnym ostatnio dronem, znowu zobaczymy w Warszawie krajobraz po dwóch wrogich sobie marszach poparcia. „Ilu było naszych?” – pytają jedni. „Źle nas pokazano, to wymaga kontroli!” – gardłują drudzy, z pozycji siły. Zupełnie jak kibole. Dokładnie tak samo, prymitywnie i z gangstersko-mafijnym zapiekleniem, rywalizują w naszym kraju grupy szalikowców. Walczą o to, kogo było więcej, kto miał „lepszą oprawę” i mocniej przeklął drugiego – przy czym wynik meczu ma kompletnie zerowe znaczenie. To my musimy być lepsi od tamtych: pokazać, że rządzimy „na kwadracie”. A w internecie należy zamieścić filmy, które dokumentują nasz sukces. Zaś inne ekipy, tylko pośrednio zaangażowane w ten spór, siedzą gdzieś obok i szydzą z naszych starań.

Niestety – spór publiczny w Polsce, o to, kto reprezentuje słuszniejszą opcję, który jest „nasz” albo „obcy”, w ostatnich latach mocno się w Polsce zaostrzył. I osiągnął dno kibolskiego zapieklenia. To już jest poziom gangsterskich porachunków „na dzielni”, w wykonaniu troglodytów przywdzianych w klubowe barwy, dokładnie identycznych po obu stronach barykady. Ogłupiałe masy znów wychodzą na ulice, prowadzone przez liderów, których jedynym celem jest ubicie własnego interesu, przy ślepej pomocy wiernego stada owiec. I znów wszyscy dają się prowadzić niczym na rzeź, przeciwko tym drugim. Gorszej, słabszej, wrogiej bandzie po drugiej stronie krajowego podwórka. Główne pytanie: kto się przypatruje? Kto, rechocząc donośnie, skręca się ze śmiechu i szyderstwa na widok obelg, rzucanych w obie strony? Kto nam życzy, byśmy „se gola strzelili”???

Od długiego czasu polski świat polityki (to szlachetny wzór amerykański) dzieli się na dwa główne obozy. Niektórzy śmieją się: dawny PPR wciąż walczy z dawnym PPS-em. Problem w tym, że od lat głosujemy na dwa prawie identyczne rodzaje biedy pod innymi sztandarami. Od 89 roku zmieniają się partie, ich nazwy i kolory. Nie zmieniają się ludzie, prawie ci sami (niektórzy wymierają, a młodzi dochodzą, dobrze wyszkoleni na partyjnych zebraniach) – którzy jeszcze nie zapewnili Polakom przyzwoitej zamożności. Dobrze mają się jedynie „nasi”, podpięci pod układ władzy. Raz ci, raz tamci obskakują lukratywne etaty w sektorze publicznym – w całym kraju, od góry do dołu. Holują za sobą kolegów. A innych, bez względu na kompetencje czy doświadczenie w danej branży – elita ma gdzieś. Wciąż nad Wisłą panuje osobliwy ustrój: mieszanka socjalizmu dla wszystkich z dobrobytem dla swoich. Pomyślmy chwilę. Czy po upadku komuny kieszeń przeciętnego Kowalskiego pozwala na godziwe życie we własnym kraju? Czy emerytury pozwalają nam,  jak niemieckim sąsiadom, na zwiedzanie świata w jesieni życia? Czy większość z nas może miesięcznie, bez żadnych kłopotów, zaoszczędzić pieniądze na swobodne wydatki poza jedzeniem i świadczeniami? Jak nasi pobratymcy w Unii – Brytyjczycy, Niemcy, Francuzi? Otóż nie. I ci, którzy to dostrzegli, zrozumieli, a mają zbyt wiele godności, by wysługiwać się politycznym kacykom, są od dawna w Londynie. Na zmywaku, niestety.

Spór „czarnych” z „tęczowymi” nie służy dziś nikomu poza wysokimi funkcjonariuszami obydwu ugrupowań. No i tajemniczym obserwatorom z zewnątrz… Może, w co głęboko wierzę, Polska naszych potomków wyglądała będzie inaczej. Może zostanie krajem ludzi zamożnych, których stać będzie na godziwą opiekę medyczną, edukację wysokiej próby, godną starość, wypełnianie potrzeb kulturalnych… Może ten post-komunizm (wszystko jedno, pod jakim sztandarem) wreszcie zdechnie. Obyśmy zrozumieli to jak najszybciej.

O debiucie Talanta, czyli „ręczni” w dobrych rękach

Zwycięstwo 25:20 nad Macedonią, czyli pewne i niezagrożone, uspokoiło kibiców. W ten sposób debiut trenerski Talanta Dujszebajewa, nowego opiekuna reprezentacji Polski w piłce ręcznej wypadł niezwykle pozytywnie. Przed najważniejszą imprezą roku, po zawalonych Mistrzostwach Europy, trener Biało-Czerwonych miał zaledwie 9 dni na przygotowanie drużyny (tyle trwało zgrupowanie). A jeśli Polacy nie awansują do igrzysk olimpijskich po turnieju eliminacyjnym, rozgrywanym właśnie w Gdańsku, to lepiej nie myśleć, jaka będzie przyszłość naszego szczypiorniaka… Na szczęście początek został zrobiony fachowo: nie dalej jak w styczniu Polacy wygrali na Euro z tą samą Macedonią zaledwie jednym golem i po wielkiej nerwówce. Dziś od pierwszych minut nasi kontrolowali sytuację, rzucili kilka bramek – a co ważne, nie dali rywalom rozwinąć skrzydeł. Mieliśmy to, z czego słyniemy od zawsze. Sławka Szmala w bramce (znowu ponad 45% skuteczności, ja nie wiem, czy ktoś będzie w stanie go kiedyś zastąpić), solidną obronę i dobrych pół-rozgrywających. Michał Jurecki zrobił swoje, tak samo Karol Bielecki, który do rzutów z dystansu dołożył skuteczne karne.

Prawdziwe zaskoczenie czekało kibiców na środku rozegrania, z którym od długiego czasu nasza reprezentacja ma kłopot. Znów kontuzjowany jest Mariusz Jurkiewicz, Grzegorz Tkaczyk w telewizji komentuje mecze jako ekspert, Bartłomiej Jaszka i Tomasz Rosiński dawno gdzieś zniknęli. W tej sytuacji ujrzeliśmy na tej newralgicznej pozycji… Przemysława Krajewskiego. Tak, nie mylą się Państwo – to ten sam skrzydłowy, który jeszcze na styczniowym Euro rozgrywał po lewej stronie boiska życiowy mecz przeciwko Francji. Teraz Dujszebajew przestawił go na środek. Od razu powiedzmy, że było to kapitalne posunięcie! Talant odnalazł w tym graczu odpowiednie predyspozycje do gry płynnej, kombinacyjnej, taktycznej i odważnej. Bramki, asysty, gra jeden na jeden  – Krajewski to wszystko robił, ani przez chwilę nie powodując swoją grą obniżenia ofensywnej jakości zespołu. Prawdziwy walczak, w dodatku obdarzony umiejętnością dobrego analizowania gry i wszechstronnego widzenia. Dobry wybór! Oby Krajewski był tak samo przekonujący w meczach z Tunezją i Chile.

Czego brakuje? No, zwycięzców się nie sądzi, to pierwsza sprawa. Po drugie, nową koncepcję drużyny wprowadza się stopniowo i rękę trenera znać będzie dopiero po jakimś czasie. Ale z całą pewnością trzeba cały czas poprawiać bieganie do kontry. Nie rzuciliśmy kilku takich sam na sam, że wszystko bolało… Dziwnie mało rozgrywający wykorzystują też kołowego i skrzydłowych. Nadal główną bronią Polaków są rzuty z drugiej linii, ale przecież w końcówce kadencji Bieglera wariantów z kołowymi było już parę – i działały. Koniecznie trzeba rozwijać tę koncepcję, a skrzydłowi aż się momentami proszą o podanie. Może jednak taki sposób gry akurat na Macedonię był nieprzydatny: obrotowi mieli często na karku dwóch potężnych, środkowych obrońców tej drużyny. A przez to tworzyły się luki do rzutu z dystansu, co z kolei nasz zespół zawsze skwapliwie wykorzystuje. Piłka rzadko wędruje na skrzydło.

Nie ma jednak co narzekać. Turniej kwalifikacyjny, niewygodny rywal, nowy trener – a wygrana pewna. Jeden mecz z głowy, wygramy kolejny i jedziemy do Rio. I choć eksperci powtarzali zgodnie, że tych eliminacji po prostu nie mamy prawa przegrać, w sporcie nie takie rzeczy się zdarzały. A w naszej „szarpiącej nerwy” kadrze piłki ręcznej to już szczególnie. Oby Talant Dujszebajew dalej miał dobrą rękę, bo jeśli na olimpiadę pojedziemy, o wyniki tej drużyny będę znacznie spokojniejszy, niżbyśmy dotarli tam z Michaelem Bieglerem.

O widocznym postępie, czyli jak rozwijają się piłkarze

Kilka lat temu, przed Euro 2012,  ówczesny trener reprezentacji Polski Franciszek Smuda zabrał swoich piłkarzy na mecz do Hiszpanii. Mieliśmy ćwiczyć otwartą grę z silnym rywalem, nabrać odwagi na polu rywalizacji z najlepszymi oraz rozwiać kilka mitów – między innymi ten, że narodowa kadra jest wyjątkowo słabą drużyną. Przegraliśmy 6:0 a mecz był popisem naszej bezradności. Polscy piłkarze (wśród nich kilka nazwisk importowanych z lig zachodnich dzięki swojskiemu pochodzeniu) tylko biegali wokół hiszpańskich gwiazd, sprawiających wrażenie, jakby grały na 50% swoich możliwości.

Może to przesada, ale podobne wrażenie odniosłem dzisiaj, oglądając mecz Polska – Finlandia. Jednak tym razem w roli bezwzględnych nauczycieli wystąpili nasi zawodnicy. Biedni Finowie mieli problem z opuszczeniem własnej połowy, a jedyną naprawdę groźną sytuację stworzyli po koszmarnym błędzie Jędrzejczyka, naprawionym mądrą interwencją Pazdana na linii bramki spóźnionego Boruca. Ale poza tym jednym, wstydliwym momentem Biało-Czerwoni grali jak profesorowie, sprawiając wrażenie jakby w sparringu przed rozgrywkami Euro 2016 podejmowali zespół, występujący dwie ligi niżej.

Co ciekawe, trener Adam Nawałka nie ukrywał, że głównym celem obecnego zgrupowania kadry (poza oczywistym doskonaleniem schematów taktycznych) jest obserwacja piłkarzy dopiero starających się o miejsce w pierwszej jedenastce. Za chwilę wyjazd na turniej, ktoś musi zostać w domu. Teraz i w meczu z Serbią dawano szansę postaciom drugoplanowym: Salamon, Wszołek, Zieliński czy Teodorczyk dawno nie występowali w kadrze lub pojawiali się na boisku, wchodząc z ławki. Przeciwko Finlandii nie wybiegło zatem od początku paru reprezentacyjnych pewniaków, na czele z Lewandowskim, Błaszczykowskim i Piszczkiem. A występ takiego Filipa Starzyńskiego niektórzy kibice obserwowali z niedowierzaniem, zastanawiając się, czy piłkarz o tym nazwisku w ogóle kiedykolwiek pojawił się na kadrowym poziomie… Pomocnik Zagłębia Lubin grał jak w transie, strzelił piękną bramkę. Wszołek dołożył dwie – a zdobywca kolejnych dwóch trafień, Kamil Grosicki (też do niedawna borykający się z kłopotem braku regularności narodowych występów) sprawiał w tym gronie wrażenie gracza prawie z innej planety…

A przecież w ciągu minionych, długich lat kibice oglądali mecze sparringowe kadry z bólem zębów i rozpaczą w oczach. To, co wyprawiali tam zmiennicy, „drugi garnitur” kolejnych selekcjonerów nieodmiennie wzbudzało, przetaczające się wzdłuż i wszerz kraju, gromy pod adresem kopaczy. Nie dawało się tego oglądać, a zespoły średniego lub słabego poziomu wypadały przy naszych jak elita, niejednokrotnie tłukąc nam zadki bolesnymi porażkami… Jakże przyjemnie ogląda się dziś te spotkania, dawniej określane haniebnym mianem „meczów o pietruszkę”! Dziś kadrowicze Nawałki mają jakiś pomysł na grę. Widać, że przez cały mecz realizują określony plan strategiczny, nie przejmując się składem występującej jedenastki ani wynikiem na tablicy świetlnej. Grają z zaangażowaniem – tak, jak o punkty. A w związku z tym drużyny pokroju Finlandii, europejskie średniaki, nie mają prawa na Biało-Czerwonych poprawiać sobie jakichkolwiek statystyk.

I to jest właśnie najpoważniejsza zmiana – naprawdę dobra – jaką dała reprezentacji Polski kadencja Adama Nawałki. Ta drużyna coraz bardziej zaczyna przypominać najlepsze kadry narodowe świata, systematycznie niwelując błędy, doskonaląc schematy z wykorzystaniem kwalifikacji poszczególnych graczy. A często piłkarze traktowani są nietypowo. Lewy obrońca Rybus? Proszę bardzo… Defensywny pomocnik Kapustka, prawoskrzydłowy Wszołek?  Jak najbardziej! Okazuje się, że przywiązanie gracza do pozycji w klubie nie musi wcale dla Nawałki oznaczać sytuacji na resztę piłkarskiego życia. On, jak się zdaje, widzi w tych chłopakach cały szereg różnych możliwości gry, a co najważniejsze, potrafi je umiejętnie uruchomić. Pomaga w tym duch drużyny, „team spirit”, mocno podbudowany awansem do europejskiego turnieju, historycznym zwycięstwem nad Niemcami i ogólnie odczuwalnym przekonaniem, że „sky is the limit”, czyli w tej ekipie można przenosić góry. Co widać na boisku i słychać w pomeczowych wywiadach chłopaków…

Niech więc tak grają. Jak najdłużej –  nie tylko na Euro ale i w następnych eliminacjach. A my kibice będziemy sobie tę grę z radością oglądali. Należy się nam po kilkudziesięciu latach piłkarskiej żałoby. A dziś, do wielkanocnego pięciopaku od Polaków dla Finlandii, swój świąteczny prezent dołożyli nam Niemcy. Właśnie skończył się mecz przeciwko Anglii, w którym przegrali u siebie 2:3, tracąc gola w ostatniej akcji meczu. Nie chcę być posądzany o złośliwości, ale niech będzie to dla nas dobry omen przed turniejem… Wesołych Świąt!

 

O prawdziwym cudzie, czyli jak Polacy Francuzami zamietli…

Nawet teraz, o pierwszej w nocy i wgapiając się w nagraną powtórkę, piszę to wszystko ze łzami w oczach… Na krakowskim parkiecie widzieliśmy rzeczy niebywałe, jakby zdarzył się Cud nad Wisłą 2, o czym zresztą – ze śmiechem na ustach – rozprawialiśmy wcześniej luźno na próbie Triagonala. Polscy piłkarze ręczni, który to już raz w ostatniej dekadzie, postarali się o mecz rodem z filmów SF. Walnęli sześcioma golami absolutnie najlepszy zespół na globie, mistrzów olimpijskich, świata i Europy. Wielką Francję, robiąc to w stylu, jakiego nikt się nie spodziewał – a już na pewno nie po dwóch pierwszych meczach europejskiego czempionatu na krajowych parkietach. Zdarzyło się coś dorównującego sportową marką zwycięstwu piłkarzy nożnych nad Niemcami: to tak, jakby nagle – w meczu o poważną stawkę – Lech (aktualny mistrz Polski) strzeliłby 4:0 Barcelonę. Coś niemożliwego. A jednak się stało.

Trzeba powiedzieć, że Francuzi wyszli na mecz jacyś tacy śnięci. Jakby zlekceważyli gospodarzy turnieju, albo zatruli się żarciem, niczym Skra z moimi Budowlanymi na hotelowym postoju w Bielsku. Za to naszym wychodziło wszystko, od pierwszych sekund. Ośmieszali rywali. Szybko wywalczyli kilkubramkową przewagę – i nie oddali jej do końca spotkania. Kiedy ostatni raz przytrafiło się to Francuzom? Chyba sami tego nie pamiętają… Za to Polacy mieli wszystko, co trzeba. Sławka Szmala, który w swoim stylu wyciągał piłki, niemożliwe do złapania wzrokiem w locie przez laików. Obrońców, którzy nie odstawiali ręki w żadnym momencie. „Dzidziusia” Jureckiego, który był wszędzie – i robił, co chciał w każdym elemencie gry. Karola Bieleckiego, który przypomniał sobie czasy sprzed fatalnej kontuzji i wrzucał petardy, gdy tylko rywale zostawiali mu trzy kroki na rozbieg. I jedną ręką „czapiącego” Karabaticia w powietrzu, podczas rzutu… Kamila Syprzaka, który bramką kończył wszystkie podania na koło. Przemka Krajewskiego (skąd u niego taka forma?) – dzięki któremu lewe skrzydło wreszcie pokazuje światową klasę w tej drużynie. Rezerwowych, którzy nie pękli: swoje bramki rzucili nawet Konitz i Chrapkowski. A kiedy Jakub Łucak, zazdroszcząc Krajewskiemu wejść do środka, przedarł się z piłką przez trzech broniących Francuzów i rzucił z koła – uwierzyłem, że tego meczu nie da się przegrać.

I co z tego, że graliśmy bez presji. Cóż, że mecz był w zasadzie o pietruchę. Nie szkodzi, że Francuzi mieli pecha, ostrzeliwując nasze słupki i poprzeczki – a sędziowie byli podejrzanie życzliwi dla naszych. Pokonaliśmy wielką Francję i żaden rywal już nie jest nam straszny! Dla naszej reprezentacji to zwycięstwo będzie miało wręcz magiczne znaczenie w sensie morale. A przeciwnicy będą się nas bali. Jak każdej drużyny, która w meczu rangi turniejowej wkleja sześć bramek mistrzom olimpijskim…

Wszystko jedno zatem, jak ten turniej się skończy. Może się nawet tak zdarzyć, że Polacy nie zdobędą medalu. Tym razem jednak nasza wiara każe nam – w porozumieniu z racjonalną oceną spraw – taki wariant odrzucić. Pokonując Francję można przenosić góry! I na to właśnie czekamy.