O straszliwym przerażeniu, czyli jak nam Żyrynowski kota popędził

Uhuhu, jaka panika! Od kilku dni krajowy internet bojaźliwie milczy po brutalnej deklaracji Władimira Żyrynowskiego, jakoby Rosja miała za chwilę zmieść Polskę z powierzchni Ziemi… Nasza sieć, zwykle pełna setek odważnych bojowników narodowego honoru w zapasach ze wschodnim niedźwiedziem, teraz nagle – i zadziwiająco – ucichła. Jakby w bojaźliwym zderzeniu ze świadomością, że proroctwo Żyrynowskiego jest najzupełniej realne, a wrogie oddziały już stoją w gotowości za Bugiem.  Jeszcze niedawno, radośnie i w nastroju wszech-europejskiego antyputinizmu, ogłaszano akcję zajadania jabłek na złość wrogiemu sąsiadowi. Teraz, gdy potężny niedźwiedź groźnie pomrukuje, łypiąc krwawymi ślepiami w naszą stronę, jesteśmy znacznie mniej odważni. Jak to w necie:  dzielnych nie brakuje wirtualnie. Gorzej, jeśli trzeba stanąć twarzą w twarz z realnym przeciwnikiem, gdy bezpieczna anonimowość już nie jest odpowiednią zasłoną…

Trudno się jednak dziwić netowemu zgromadzeniu, gdy widmo realnej wojny nagle zajrzało nam wszystkim w oczy. Od razu przypominamy sobie historię, rok 39, zadziwiającą obojętność „zachodnich sojuszników”… Boleśnie uświadamiamy sobie, że w przypadku konfliktu zbrojnego z Rosją najpewniej znów zostaniemy sami, a jeśli uda się wytrzymać choć kilka dni pod naciskiem czerwonej nawałnicy, będzie to olbrzymim sukcesem militarnym. Nie ma co replikować banałów o zbrojnej przewadze potencjalnego wroga: Żyrynowski ma po prostu rację ogłaszając, że sytuacja Polski w ewentualnym starciu z atakującym, rosyjskim potworem będzie tysiąc razy gorsza niż Dawida przeciw Goliatowi. Szans nie mamy najmniejszych: rzecz w tym, by wszelkimi siłami do agresji nie dopuścić. I powstrzymać w ten sposób, jak znowu słusznie prawi nasz nieobliczalny Władimir Ż., szarżę bandyckiej hordy na całą zachodnią, światłą Europę.

Nie ma najmniejszego znaczenia, czy Żyrynowski bredzi od siebie, czy jest regularnie sterowany przyzwoleniem Kremlowskiej wierchuszki. Mówiąc szczerze, efekt obliczony na zastraszenie dawnych sowieckich państw satelitarnych, „demoludów”, osiągnięty został natychmiast – czego absolutnym dowodem jest milczenie polskiej sieci. Wygląda to zresztą na dobrze skrojoną robotę sowieckich służb specjalnych, co również żadnego znaczenia nie ma. Po prostu ludkom w „prywislanskim kraju” wystarczy tylko przypomnieć, że jeśli zaczną zbyt głośno poszczekiwać, natychmiast bestia podniesie łapę i zmiażdży ratlerka, nieopatrznie zapominającego, z jaką siłą ma do czynienia. Sowiecka propaganda od zawsze, gdy tylko sytuacja wokół Kraju Rad zaczynała robić się nieciekawa (a mamy coraz więcej sankcji ekonomicznych przeciw Rosji!), przypominała sobie o niezawodnych rokowaniach z pozycji siły.

Cała sytuacja przypomina jako żywo tę z 1981 roku. Podobno wtedy także stały już w pełnej gotowości pancerne, moskiewskie dywizje, a tylko żarliwemu oddaniu piekłoszczyka Jaruzelskiego dzielny nasz naród zawdzięcza dziś pokojowe współistnienie w ramach nowej, bratniej Europy… Przypomnijmy, że wtedy również Związek Sowiecki miał do zwalczenia dwa spore kłopoty. Militarny, wikłający ZSRR w wyniszczający konflikt na wzgórzach Afganistanu. I gospodarczy, bo dzięki genialnej niezłomności Ronalda Reagana krach radzieckiej, czerwonej ekonomiki pogłębiał się dosłownie z dnia na dzień. Oba te czynniki, zdaniem wielu komentatorów politycznych, skutecznie odwracały uwagę genseków od rewolty, zapoczątkowanej w gdańskiej Stoczni. Czy dziś może być podobnie?  Ukraina leży znacznie bliżej naszych granic. Wtedy ( w 81-szym) polskie władze, podobnie jak ogół aktywnych komentatorów politycznych naszego kraju, zajmowały się naszymi strajkami – a nie odległym Afganistanem. Nie było więc bezpośrednich zadrażnień w komentarzach polsko-rosyjskich, choć może trzeba wziąć pod uwagę zupełnie odmienne realia polityczne: myśmy wtedy jeszcze byli sowieckim wasalem, jedną z republik rad, jedynie łaską pańskiego stołu obdarzoną”niepodległością”. Tak czy owak, czerwona armia – choć jej liczne oddziały w atomowych kryjówkach na polskiej ziemi miały przetrwać jeszcze prawie dekadę – do Polski wówczas nie wkroczyła. Oby stało się podobnie i tym razem, choć wszyscy z napiętą uwagą przyglądają się kolejnej rundzie euro-putinowskiego pojedynku. Trzeba przyznać, że po „ofercie” Żyrynowskiego w całej Europie, nie tylko w Polsce, bojowe nastroje znacząco się wyciszyły. Może skończy się tak, jak w wielu przypadkach wcześniej: konflikt między czerwonym imperium a jednym z jego dawniejszych latyfundiów, oświecone gremia Starego Kontynentu uznają zwyczajnie za „nie swoją wojnę”. Po to, by nie tracić szansy na utrzymanie światowego pokoju. No i oczywiście: wszyscy, już w lekkiej trwodze, czekają na reakcję Ameryki.

Że „to nie nasza wojna” przypominał niedawno Janusz Korwin-Mikke. Wszyscy na salonach brutalnie za to linczowali szefa KNP: większość z tych krytyków teraz szybciutko chowa głowę w piasek, przezornie milcząc w obliczu zapowiedzianej agresji. A wystarczyło wcześniej nie wtrącać się w sprawy rosyjsko – ukraińskie, przynajmniej nie na tak rozbudowaną skalę. Nie zgadzam się z Korwinem, że Władimir Putin jest „dobrym prezydentem Rosji”. Jest to bardzo skuteczny władca komunistycznego imperium sowieckiego – które wciąż, pod płaszczykiem narodowej, rosyjskiej tradycji historycznej, walczy od odzyskanie dawnej  świetności. Jak widać, ze sporymi sukcesami.  Świetnie pisze o tym Rafał A. Ziemkiewicz w wydanej niedawno rozprawie pt.: „Jakie piękne samobójstwo”. Dzisiejsi obywatele Rosji to – jak wiemy z medialnych przekazów – w ogromnym stopniu ludzie zainteresowani odtworzeniem stalinowskiej potęgi swojej czerwonej ojczyzny. Jeśli więc Putin jest tyranem swojego narodu, to na pewno z tegoż narodu przyzwoleniem. Rosjanie sami go wybrali, a jeśli nawet tamtejsze wybory są fałszowane wielu z nich opowiada się za takim obrotem sprawy, żeby imperium sowieckie wróciło do życia…  Od normalnego świata zależy, czy poradzi sobie z tym Sauronem. Czas mobilizacji sił jest już najwyższy.

O zamianie tablicy, czyli Rosja nadal robi z Polską, co chce

Zamieniono tablice pod Smoleńskiem. W nocy, bez uprzedzenia kogokolwiek, kto wybierał się nazajutrz na obchody tragicznej rocznicy. W miejsce wiszącej od listopada polskiej inskrypcji pojawiła się dwujęzyczna, z rosyjskim tłumaczeniem – ale z wymazanym tekstem o „sowieckiej zbrodni ludobójstwa”…

Zuzanna Kurtyka, córka zmarłego tragicznie w katastrofie smoleńskiej prezesa IPN mówi w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, że wieszanie oryginalnej, pierwszej tablicy odbywało się w asyście rosyjskich służb specjalnych. Wtedy nikt z Rosjan nie zgłaszał wątpliwości, nie protestowano, wszystko działo się na oczach tamtejszych dziennikarzy, było filmowane. Dziś rosyjska strona twierdzi, że nikt nie pytał jej o pozwolenie na wywieszenie napisu tej treści i bez rosyjskiej translacji. Na miejscu lokalni urzędnicy tłumaczą coś mętnie o protestach społecznych, a moskiewskie MSZ w oficjalnej nocie oznajmia, że tablica wywieszona była nielegalnie i że już dawno informowało polską stronę o powinności zdjęcia napisu.

Całkowicie rozumiem postępowanie strony rosyjskiej. Ale nie według nieoficjalnych argumentów – jakoby termin „ludobójstwo” był niewygodny ich rządowi z przyczyn politycznych lub materialnych (rzekomo boją się ataku opozycji oraz roszczeń ofiar stalinowskiej czystki). Rozumiem rosyjskie władze, bo ich postępowanie bardzo logicznie wpisuje się w ciąg tamtejszej polityki wobec Polski. To rosyjskie władze, a nie jakieś „poljaczki” będą decydować o tym, co było ludobójstwem, a co nie. To w końcu rosyjska wierchuszka, nikt inny, może decydować jakie tablice, w jakim języku i w jakiej treści będą pojawiać się na sowieckiej ziemi – a obcym wara.

Nigdy Rosja tak naprawdę nie przyznała się przed światem do Katynia. Termin „ludobójstwo” jest tylko pretekstem – nie ma mowy, przynajmniej na dziś, o jakiejkolwiek ocenie skali tej zbrodni: w tej chwili nie jest w ogóle możliwe stwierdzenie, że jej popełnienie obciąża Stalina i jego reżim. Moskwa nie uznała za słuszne uderzyć się w piersi na oczach opinii publicznej i tylko od suwerennej decyzji rosyjskiej władzy będzie zależeć, jaka prawda w tej sprawie ujrzy ostatecznie światło dzienne. Rosja odbywa rokowania z pozycji siły, smoleński incydent z tablicą jest kolejnym potwierdzeniem tej prawdy. Tym bardziej bolesnym, że dokonanym w niezwykle smutnej chwili, tragicznej dla rodzin ofiar katastrofy tupolewa i żyjących jeszcze potomków ofiar Katynia.

Nie ma żadnej zmiany rosyjskiej polityki w sprawie Katynia, nadal jest buta, władczość, poniżanie Polski w oczach świata, pokazywanie, kto jest silniejszy. A my? Jak reagujemy? Obserwujmy bacznie poczynania polskiej strony: na razie mamy oświadczenie naszego MSZ z oczekiwaniem od Rosjan lepszej współpracy. Oraz deklarację prezydenta Komorowskiego, że dziś nie złoży kwiatów pod wymienioną tablicą, tylko pod nieodległym krzyżem. No i będzie rozmawiał z Dmitrijem Miedwiediewem. Jestem ogromnie ciekaw, co uda Mu się wywalczyć…

O Rosji, czyli jak tu żyć z tym niedźwiedziem?

Od dawien dawna Polacy narzekają na sąsiadów. Cóż, skoro już jesteśmy tu, gdzie jesteśmy i nic z tym nie zrobimy, warto pomyśleć o relacjach z sąsiadami. O Rosji profesor Zbigniew Brzeziński mówi, że bać się jej nie musimy, bo z powodów gospodarczych nie jest ona w stanie ryzykować poprawnych stosunków z Zachodem. I to zarówno, gdy chodzi o Amerykę jak i kraje Zachodniej Europy. W tym i Polskę, bo ze względu na nasze uwikłania NATO-wskie i (w mniejszym stopniu) unijne, kraj nad Wisłą uznawany jest przez sowiecką dyplomację za kraj zachodni.
Czy na pewno? „Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica” – mówi stare, komunistyczne przysłowie i trudno oprzeć się wrażeniu, że nic nie straciło na dawno sprawdzonej aktualności. Związek Sowiecki przez sześć dekad skwapliwie korzystał z serwilistycznej postawy PRL-owskiej wierchuszki partyjnej. Może nie musiał wkładać wysiłku w budowanie rozległych struktur tajnej agentury – gdy oficjalne władze realizowały politykę „wielkiego brata”, wmawiając narodowi, że jest to postawa wyjątkowo pro-polska? Nawiasem, właśnie dlatego zawsze drażniły mnie, przez lata w mediach przeżuwane, wielkie dylematy – który z polskich komunistów był, a który nie był sowieckim agentem. Jakie to ma znaczenie, skoro taki np. Józef Oleksy, jako wysoki funkcjonariusz partyjny, zupełnie oficjalnie realizował politykę Sowietów w naszym kraju, jak zresztą wszyscy jego ideologiczni pobratymcy. Jest zupełnie nieistotne, czy przy okazji robił to w sposób utajniony – prawdziwej lustracji, zakazującej byłym funkcjonariuszom komunistycznego reżimu pełnienia funkcji publicznych nigdyśmy się w Polsce nie doczekali… A może jest zupełnie odwrotnie i rosyjska agentura, przewidując solidarnościową rewolucję włożyła mnóstwo pracy w rozbudowę sieci swych tajnych powiązań w Polsce, korzystając z istniejących już połączeń lokalnych, wypracowanych w ramach bratniej SB?
Jedno nie ulega wątpliwości, od 1989 roku interesy Sowietów i Polaków zbieżne być przestały. Skoro tak jest, w interesie Rosji nigdy nie będzie wzmacnianie pozycji Polski na arenie międzynarodowej. Wszystko, co łączy się z rozchwianiem polskiej polityki wewnętrznej (np. obecna zimna wojna PO kontra PiS) oraz kompromitowaniem Polski w oczach świata jest dla Rosji korzystne – wszystko jedno, czy dajemy wiarę jej zapędom neoimperialnym. Zwykła zależność między słabością jednego państwa a wzrastaniem siły innego, konkurencyjnego przecież w relacjach handlowo-gospodarczych na rynku globalnym.
Ostatnie, tak burzliwe dyskusje wokół katastrofy smoleńskiej, muszą mieć źródło w obawie, że oto Rosja, śmiejąc się Polakom w kułak, wykorzystując usłużną politykę ich obecnego Rządu, daje na zewnątrz wyraźny pokaz siły. Putin nie ma żadnych skrupułów w przekonywaniu świata, że Rosja to wciąż qasi-imperialny gigant. Kagiebowski pazur niebezpiecznie balansuje nad czerwonym, nuklearnym przyciskiem, a jeśli „poliaczki” (lub inna swołocz) będą nadal drażnić moskiewskiego niedźwiedzia, bestia cały, z trudem po wojnie wypracowany ład światowy zmiażdży jednym machnięciem łapy…
Jeśli zatem, jak radzi prof. Brzeziński, bać się Rosji nie powinniśmy – czemu się jej tak boimy? Katastrofa smoleńska zdarzyła się dosłownie kilka dni potem, jak w rosyjskich gazetach po raz piewszy ukazały się teksty, uznające winę stalinowskiego reżimu w popełnieniu katyńskiej zbrodni. Była to reakcja na film o Katyniu, po raz pierwszy wyemitowany w jednej z ichniejszych telewizji. Dodajmy cały polityczny zamęt wokół rywalizacji Kaczyńskich z Tuskiem, walkę o władzę w Polsce – wyjdzie jak na dłoni cały krajobraz polityczny, wyjątkowo sprzyjający rosyjskiemu udziałowi w sprowadzeniu na ziemię samolotu, wiozącego nad Smoleńsk polską elitę.  Czy ten udział był faktyczny, nigdy się nie dowiemy. Jakkolwiek ocenimy pracę naszej komisji (i szerzej, całej polskiej strony) nad wyjaśnieniem przyczyn tragedii, nie wskaże ona KGB jako sprawcy zamachu na prezydenta Kaczyńskiego. Tym bardziej oczywiste jest, że prace komisji rosyjskiej tego – ewentualnego – udziału nie potwierdzą. Jak z Gibraltarem, jesteśmy skazani na wieloletnie, być może dożywotnie, milczenie w tej sprawie.
Oczywiście, Rząd jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo polskich granic – ale są też granice politycznej usłużności. Nie tylko w sprawie Smoleńska, także w kwestii pozyskiwania źródeł energii jesteśmy wobec Rosji nazbyt podlegli i niewystarczająco niezależni. Żaden z „pokomunistycznych” Rządów w Polsce nic z tym nie zrobił. Dopóki to się nie zmieni, każdy prorosyjski krok obecnego gabinetu (lub jego następców) może być odczytywany jako skutek „robienia” przez Rosję nad Wisłą swojej polityki. Polska jest biednym, postkomunistycznym krajem, od lat szarpanym niewydolnością publicznych finansów i niestabilnością w polityce wewnętrznej. Musi swe bezpieczeństwo zewnętrzne opierać na udziale w zachodnich sojuszach wojskowych. Ale powinna raz na zawsze zapomnieć o służalczości wobec sowieckiego okupanta, bo w przeciwnym razie Rosja wciąż upominać się będzie nad Wisłą o „swoje”. A nikt przecież nie chce, by doprowadziło to w końcu u nas do wojny domowej.