O marnotrawstwie, czyli jak łódzkie ZOO od Magistratu zależy

Przy okazji regularnych ostatnio wizyt w łódzkim ZOO zwróciłem uwagę na specyficzny model finansowania tego miejsca. Ogród Zoologiczny jest utrzymywany przez Urząd Miasta, można powiedzieć, że jest miejskim zakładem. Utrzymuje się z dotacji, jakie Magistrat przeznacza dla ZOO każdego roku, uchwałą budżetową.

Jest to kwota, którą w rocznym budżecie rezerwują radni, a potem Prezydent Łodzi ma – jako władza wykonawcza – obowiązek utrzymywania swojego podmiotu. Łatwo się domyśleć, że pieniądze nie wystarczają na pokrycie wszystkich wydatków. To częsty przypadek, dana instytucja korzysta z finansowania urzędowego opiekuna, ale jej rachunek wydatków nijak się ma do otrzymywanej kwoty. Akurat ZOO radzi sobie dobrze: można w Ogrodzie zostać sponsorem wybranego zwierzaka, przeznaczać pieniądze na jego utrzymanie w zamian za tabliczkę z nazwiskiem (lub nazwą) donatora przy klatce bądź wybiegu. Ale inne, podobne „zakłady budżetowe” samorządowych opiekunów nie mają możliwości, by korzystać z opieki sponsorów. Ani rzeczywistej (nie mają czym „handlować”), ani prawnej.

Interesuje mnie jednak mechanizm innego rodzaju: czy wiecie, co dzieje się z pieniędzmi, które w kasie Ogrodu zostawiają zwiedzający? Otóż, Szanowni Czytelnicy, trafiają one nie do ogrodowej księgowości, tylko do Urzędu Miasta. Dokładnie – dochód ze sprzedaży biletów przejmuje Magistrat, konretnie Wydział Ochrony Środowiska, pieniądze służą następnie na pokrycie bliżej niesprecyzowanych wydatków Urzędu. Zaś ZOO nie ma z tego tytułu żadnych dochodów, to znaczy wpływy z kasy oddaje w całości, korzysta z kwoty przez radnych wyznaczonej, bez względu na ilość sprzedanych biletów.

Konkluzja jest precyzyjna: w utrzymaniu tak dużej instytucji jak Ogród Zoologiczny rachunek ekonomiczny nie ma żadnego znaczenia! Obowiązują czysto komunistyczne zasady podziału budżetowego tortu na poszczególne, urzędowo wyznaczone kawałki – a takie subtelności, jak przedsiębiorczość, marketing, starania o lepszą frekwencję w ogóle nie są w tym systemie brane pod uwagę.

Po co o tym mówię? Bo obserwujemy w ZOO mały przykład, jak w naszym kraju działa to, co nie jest prywatne. Strat i zysków przedsięwzięcia (jak zrobiłby każdy właściciel prywatnej firmy) nikt nie liczy, bo politycy /urzędnicy wymyślili sobie prawo, które na to pozwala. Zatem prawo to stosują, a prowadzone przez nich instytucje budżetowe produkują deficyt. Małe – jak ZOO – straty w skali lokalnej, duże – a takie utrzymuje budżet centralny, budują nam straty na poziomie krajowym.

I to jest odpowiedź, dlaczego naszym władzom ciągle brakuje pieniędzy na wydatki, potrzebne do utrzymania państwa. Po pierwsze, rozdęta biurokracja. Po drugie – procedury wydatkowania pieniędzy, które nic wspólnego nie mają z zasadami normalnej ekonomii.  Czy dziwić może w takim wypadku upadek socjalistycznej Grecji???

O nowych departamentach UMŁ, czyli znowu wydatki na biurokrację

Nastąpiła tzw. reorganizacja Urzędu Miasta Łodzi. Prezydent Hanna Zdanowska powołała siedmiu wysokich urzędników: dyrektorów nowych departamentów. Nie likwiduje się żadnego wydziału (to dla uspokojenia kadr pracowniczych Magistratu), niektórym komórkom organizacyjnym zmienia się tylko nazwy.  To znaczy, że za pieniądze podatników znów zwiększa się wydatki na biurokrację. Wszystko w czasie, gdy media całego kraju trąbią o rosnącym kryzysie i jego skutkach…

Siedmiu dyrektorów z wysoką pensją, każdy (lub każda, bo są też panie) będzie miał sekretarkę, pewnie zaraz powołają asystentów… Komu się chce, niech policzy, ile to będzie miesięcznie kosztowało łódzkiego podatnika. Wszystko w imię zatrudnienia na lukratywnych etatach „swoich” ludzi, którym wcześniej obiecało się nagrodę za polityczne usługi lub inne formy udanej kooperacji.

Ktoś powie, że nie ma o co kruszyć kopii w skali lokalnej. Ale każdego roku, już w skali kraju, zwiększa się liczba osób, zatrudnianych na etatach w instytucjach publicznych. Pod światłym przewodnictwem Rządu, którego Premier promuje od wielu miesięcy politykę oszczędności państwowych. Oczywiście w teorii. Bo, ciąglę powtarzam tę smutną prawdę, od roku 1989 z każdym kolejnym aparatem władzy rosną w Polsce koszta biurokracji państwowej. Wszyscy tylko gadają, że trzeba ciąć  wydatki państwa, a w praktyce ciągle je zwiększają, oczywiście w imię własnych, politycznych interesów.

I znów oczywista prawda – państwo działa jak każda, zwykła firma. Ma przychody (nasze podatki w różnych formach) i wydatki, m.in. w postaci wszelkich instytucji budżetowych, które utrzymujemy. Właściciel firmy pilnuje wydatków, żeby ich nie przekroczyć – bo się zadłuży i w końcu zbankrutuje. Rządzący naszym krajem mają gdzieś szacunek wobec bilansu dochodów i kosztów, bo za wszystko zapłacą polscy obywatele, w przymusowych obciążeniach podatkowych oraz w podatkach ukrytych, jak np. ceny nośników energii.

Dopóki wreszcie nie zrozumiemy, że trzeba radykalnie zmienić system gospodarczy, prywatyzując wszystko, poza wojskiem, policją i sądami, będziemy żyć coraz gorzej. I będziemy coraz biedniejsi, by w końcu przeżyć  traumę w rodzaju argentyńskiej lub greckiej wersji wydarzeń. No, ale cóż, demokracja – „sami tego chcieliśmy”.

O zwolnieniach urzędników, czyli krok w dobrą stronę, ale za późno i bez sensu

Donald Tusk ma zwalniać urzędników, około 20-tu tysięcy osób w całym kraju. Na mocy rządowego przyzwolenia, a może nakazu, pracę mają tracić urzędnicy Kancelarii Premiera, ministerstw, ZUS, KRUS i NFZ, najczęściej w wieku przedemerytalnym lub z kończącymi się umowami na czas określony. Niby to dobrze, niby o to chodzi: odchudzajmy biurokrację, tnijmy wydatki państwa, szanujmy publiczną składkę, bo mnóstwo jest potrzeb, które należy dzięki niej wypełnić…

…mimo to, zapytajmy: co w skali kraju da zwolnienie 20-tu tysięcy urzędników? Jaką moc gospodarczą, poza oczywistym działaniem przedwyborczym, ma decyzja, pozbawiająca pracy ludzi bez najmniejszej korzyści makroekonomicznej?

Zdaje się, że Premier próbuje ratować nadszarpnięty ostatnimi podwyżkami wizerunek liberała. Oczywiście, jak należało się spodziewać, mamy do czynienia wyłącznie z działaniem pozornym, nie zaś z potrzebnymi natychmiast temu krajowi zmianami systemowymi.

Zwalnianie urzędników miałoby dla Polski sens tylko wówczas, gdyby zlikwidowano całe instytucje, niszczące zamożność naszych obywateli. W tym samym momencie konieczne byłoby natychmiastowe ułatwienie życia obecnym i potencjalnym przedsiębiorcom – po to, by łatwo było w Polsce zakładać i utrzymywać prywatne firmy. Wówczas, uwolniony od państwowych restrykcji rynek zapełniłby się miejscami pracy dla osób, zwalnianych z likwidowanych urzędów.

Dziś każdy, kto chciałby rozwinąć własny biznes od zera, nie waży się stawać do walki z kilkusetzłotową opłatą ZUS każdego miesiąca (wnoszoną bez względu na wysokość osiągniętych zysków). Większość potencjalnych przedsiębiorców odpada po żmudnej walce z urzędnikami w gęstwinie formalności, przepisów, koncesji i innych utrudnień. Gdyby nie administracyjna biurokracja, firm byłoby znacznie więcej: zapytajcie jakiegokolwiek Polaka, który pracował w Irlandii i założył tam firmę. Likwidując biurokrację, zdejmujemy za jednym zamachem koszta i przeszkody, a nowe firmy załatwiają sprawę obawy przed bezrobociem. Proste? Tak – ale wówczas politycy i ich znajomi, zatrudniani na urzędniczych etatach, straciliby szansę żywienia się naszym kosztem.

Dlatego decyzje personalne Tuska nie przyniosą nikomu żadnej korzyści: polskiego budżetu nie uratują przed nadmiernym zadłużeniem, a rodzinom dwudziestu tysięcy osób stworzą dramat egzystencjalny, powiększając przy tym armię polskich bezrobotnych.  Pamiętajmy o tym przed jesiennymi wyborami.

O emeryturach, czyli problem był, jest i będzie

Umilkło wokół drażliwej sprawy OFE, ale problem pozostaje. Jakikolwiek materiał prasowy (zwłaszcza bolesny efekt daje to w telewizji) poświęcony jest aktualnym tematom drożyzny, łatwo dotrzeć reporterowi do płaczących emerytów. Ronią łzy od lat, nie bez powodu. Muszą często wybierać, między zakupem leków a jedzeniem. Żyją na granicy naturalnej egzystencji, po wielu latach ciężkiej pracy dla dobra socjalistycznej ojczyzny…
…tymczasem za Odrą, w tej samej Unii Europejskiej, osoby starsze wykorzystują sute emerytury do finansowania sobie podróży zagranicznych. Dopiero wtedy mają czas na zwiedzanie świata! Zamożni, szczęśliwi, z godnością odliczają ostatnie lata życia, spędając je w komforcie i dostatku. Wygodnie.

U nas system emerytalny (jak wszystko, co w sferze wydatków publicznych) gwarantuje beneficjentom trwałą biedę. Zmieniają się rządy, partie u władzy – a po roku 1989 żadna ekipa polityczna, spośród zarządzających tym krajem, nie jest w stanie poradzić sobie z tragedią polskich emerytów. No, chyba, że są to emerytowani funkcjonariusze byłych służb bezpieki, UB i SB. Ich los materialny na stare lata wydaje się niezagrożony.

To efekt działania dwóch czynników. Po pierwsze, pozostawienia systemu emerytur w formie praktycznie niezmienionej od czasów komunistycznych. Wprowadzenie kilku filarów i słynnych OFE to atrapa, udająca zmiany systemowe. W istocie rzeczy są to te same, państwowe emerytury, tylko nazywają się inaczej. Istotą oszczędzania na emeryturę jest zgromadzenie na własnym koncie, w czasie lat wydajnej pracy, takich pieniędzy, by można było spokojnie z nich korzystać po długim okresie „pączkowania” na bankowych kontach. U nas nikt nie ma – tak naprawdę – swojego, prywatnego konta emerytalnego, by od początku pracy zawodowej zadbać samodzielnie o emerytalne oszczędności. Zabiera się nam – przymusowo! – państwową składkę, dla pozoru rozkładaną później na poziomach kilku filarów. Jest banalną prawdą, że większa część tej składki przeznaczona jest na bieżące utrzymanie urzędników. Nie zaś, jak powinno być, na wieloletne, spokojne procentowanie dzięki wybranej ofercie bankowej.

Drugi czynnik to kompletny brak politycznej woli na zmianę istniejącej sytuacji. ZUS, w swej prawie militarnej potędze, jest nienaruszalny – jak państwo w państwie. Marnotrawi ogromne pieniądze bez żadnej kontroli, stawia pałace, zatrudnia tysiące ludzi, przekładających papierki z biurka na biurko. Czemu działa bezkarnie? Chodzi oczywiście o głosy w wyborach. Żaden polityk nie tknie ZUS-u, dopóki utrzymywani przez ten zakład emeryci stanowią ważną grupę potencjalnych wyborców. Rzeczywiście – trudno wytłumaczyć seniorom, że likwidacja instytucji, zapewniającej im comiesięczne dochody, miałaby pozytywny skutek dla nich wszystkich. Wolą klepać biedę, niż popierać ryzykowne gospodarczo zmiany – to przywilej wieku i związanej z tym potrzeby bezpieczeństwa, choćby minimalnego.

Tymczasem, jak zwykle w sprawach systemowych, rozwiązanie jest banalnie proste. Należy natychmiast zlikwidować ZUS i sprzedać na wolnym rynku cały jego majątek. Spieniężyć pałace i uzyskane dochody złożyć na korzystnie oprocentowanym koncie bankowym. Otrzymalibyśmy bazę finansową, potrzebną do wypłaty bieżących emerytur. Jednocześnie, w jednym momencie, trzeba oddać pracującym obecnie ludziom ich zgromadzoną składkę – i uwolnić rynek ubezpieczeń emerytalnych, w całości. Od tego momentu wszyscy pracownicy, sami wybierając prywatnego ubezpieczyciela, zaczęliby dbać o swoje emerytalne oszczędności. Bez pośrednictwa jakichkolwiek urzędasów. I bez złodziejstwa, jakie każdego miesiąca dokonywane jest przez „opiekuńcze” państwo na własnych obywatelach.

Pracuję w zawodzie szesnasty rok, z tego około dwóch lat przepracowałem jako pracownik etatowy. Od wielu lat zarabiam w ramach umowy o dzieło. Sam odkładam pieniądze na własną emeryturę, bez pośrednictwa żadnego ZUS-u i innych urzędów. A indywidualną składkę zdrowotną odzyskuję raz do roku dzięki skarbowym przepisom. Można, choć wydaje się to niemożliwe, działać i funkcjonować z ominięciem złodziejskiego aparatu państwowego. Polecam to Wam gorąco.

O stadionach, oby po raz ostatni…

I znów afera ze stadionami – premier Donald Tusk zamknął trzy, w tym stadion Widzewa. Bez żadnej przyczyny, jedynie w ramach odwetu za wywieszanie transparentów z Jego nazwiskiem, przeciwnych rządowej polityce.

Mamy więc  jasność, nie ma żadnej walki o bezpieczeństwo na stadionach, ani przeciwko zorganizowanym grupom przestępczym w szalikach klubów piłkarskich. Jeśli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości co do prawdziwych intencji polityków odnośnie kibiców, dziś traci je bez żadnych złudzeń. Tu chodzi wyłącznie o partykularny interes polityczny, o głosy wyborcze, nic więcej. Bandytów na stadionach nikt nie ruszy, bowiem nie jest to w interesie żadnego z ugrupowań politycznych, aktualnie będących u władzy.

Jedna sprawa to tchórzostwo wobec gangsterów (lub, czego nie udowodnimy, a co jest możliwe – powiązania z nimi) a druga to bezczelna postawa władz wobec tysięcy normalnych ludzi, którzy co tydzień chodzą na stadiony. Oraz wobec właścicieli klubów, którzy tracą ogromne pieniądze na skutek decyzji politycznych. Zdaje się, że ekipa premiera Tuska zapomniała o sprawdzonej, rzymskiej maksymie: „chleba i igrzysk”… Jestem przekonany, takie działanie tylko wyborców rozjuszy, a kolejna krajowa elekcja już niedługo. Zobaczymy, jaki wynik zapisze po swojej stronie premier i jego POplecznicy.

Można powtarzać do znudzenia – wystarczy zapytać Anglików, jak się walczy ze stadionową bandyterką. I wprowadzić rozwiązania skuteczne, już przetestowane. Problem polega na tym, że trzeba naprawdę chcieć to zrobić. A wydaje się coraz bardziej jasne, że tak naprawdę nikomu na tym nie zależy.

O kibolach (znowu), czyli droga donikąd

Kibole się znów rozpanoszyli, zatem Rząd postanowił wydać im bezwzględną wojnę…

…która, jak zwykle, nie przyniesie żadnych pożądanych rezultatów – jej efektem będzie jedynie eskalacja konfliktu oraz kolejne rozróby. Oraz szereg negatywnych efektów ubocznych, zupełnie nie związanych z działalnością stadionowych grup przestępczych.

Premier Tusk pokazuje się w telewizji z ustami pełnymi frazesów – o tym, jak wszyscy mamy już dość terroru bandytów w szalikach i kominiarkach. Trzeba więc zamykać stadiony, najlepiej wszystkie naraz i na wszelki wypadek, żeby w zarodku zdusić kibolską agresję. Jest to zachowanie podwójnie złodziejskie i niegodziwe: mierzy w niczemu niewinnych kibiców piłkarskich, którzy nie zajmują się bandyterką oraz we właścicieli klubów, którzy tracą własne pieniądze, gdy stadion zostaje przymusowo zamknięty.

Rząd, oczywiście w ramach kampanii wyborczej (trzeba pokazać, że coś robimy), wylewa dziecko z kąpielą. Albo inaczej – odcina rękę, gdy boli palec. Zaczyna się rzecz jasna od zasady odpowiedzialności zbiorowej: karzemy wszystkich kibiców, choć awanturują się nieliczni. I konkretni: bojkówkarzy, dzięki już istniejącym kamerom stadionowego monitoringu, nawet w Polsce rozpoznać można bez trudu. A tych w kominiarkach pomagają rozpracowywać tzw. kontakty, czyli ludzie Policji, wprowadzeni w środowisko kibiców. Niestety, politycy nie mówią o bezwzględnym wyłapaniu i surowym ukaraniu ludzi, którzy dopuszczają się konkretnych czynów. Znacznie łatwiej – i bezpieczniej – jest zamykać stadiony.

Dlaczego bezpieczniej? Agresja kiboli nie bierze się znikąd. Są to najczęściej ludzie powiązani z konkretnymi środowiskami przestępczymi. Gangi narkotykowe, złodziejskie grupy wszelkiej maści mają na stadionach znakomite pole do działania. Wyłapać poszczególnych sprawców zadym – to znaczy zadrzeć z bandytami, w znaczeniu szerszym niż tylko chuligaństwo stadionowe. Boją się ich wszyscy, począwszy od  osób, zarządzających klubami przez Policję i PZPN (oraz Ekstraklasę S.A) do polityków, wydających decyzje administracyjne. Cóż, każdy chce żyć spokojnie i zapewnić bezpieczeństwo swojej rodzinie…

I dlatego właśnie potrzebne są odważne działania systemowe. Jednoczesny atak na możliwie największą ilość „łbów hydry”. Prezesi klubów muszą wreszcie odważyć się i podjąć skuteczną walkę z odnogą środowiska szalikowców, która stale podejmuje się działań agresywnych. Bez obaw, przegonimy ich ze stadionu, to pojawią się na nim ludzie spokojni, których teraz bandyterka odstrasza. I też kupią bilety – a rozrabiać nie mają zamiaru. Politycy powinni wreszcie radykalnie zaostrzyć karę za stadionowe rozróby i ująć to w konkretnych przepisach. A Policja i sądy powinni zacząć konsekwentnie kary te egzekwować. I absolutna cisza w mediach, gdy tylko zadymy się pojawią! Tymi trzema drogami Margaret Thatcher zaprowadziła spokój na stadionach brytyjskich. Skutecznie.

O elicie, czyli kto powinien rządzić…

Mawiają demokraci, że demokracja nie jest idealnym ustrojem, ale nikt jeszcze lepszego nie wymyślił. Zwolennicy monarchii lub systemu władzy autorytarnej odpierają wtedy, za Łysiakiem: „jedzmy g…no, miliony much nie mogą się mylić” – dając w podtekście sugestię, że w demokracji każda bzdura staje się prawem, byle tylko przegłosowała ją głupawa większość, odpowiednio przekabacona siłą mediów przez znających się na socjotechnice cwaniaków, walczących o przechwycenie władzy i pieniędzy.

Niestety, nie ma gwarancji na dobre rządy nawet wówczas, gdy władzę pełni król – lub inny „pomazaniec boży”, jakikolwiek prezydent czy wódz plemienny… Historia pokazuje, że zbyt wielu było na świecie morderców, psychopatów lub po prostu nieudaczników w roli królów. Ludzie cierpieli pod rządami Kaliguli lub innego Nerona, przyjmując okrucieństwo satrapy jako nieuchronne przeznaczenie. Oczywiście, najlepszy byłby światły, dobry i mądry władca, mniej dbający o interes własnego dworu niż o dobrobyt poddanych, ale nie oszukujmy się – pojedyncze w dziejach świata przypadki takich kadencji jedynie potwierdzają regułę: dobry król to taki sam wybryk natury, jak dobry rząd, wybrany głosami demokratycznej większości.

Stan rzeczy, nie dający wyraźnej przewagi żadnej ze znanych metod sprawowania władzy jeszcze raz potwierdza tezę: nie forma rządzenia, lecz jego treść tak naprawdę ma znaczenie dla ludzi. Im mniej publicznego majątku w rękach osób, sprawujących władzę w danym państwie, tym lepiej dla ludzi owo państwo zamieszkujących.

Żyjemy jednak w demokracji i na żaden przewrót ustrojowy chwilowo się nie zanosi. To ogół narodu, stawiając krzyżyki na kartkach z nazwiskami, decyduje o wyborze grupy tych, a nie innych przedstawicieli większości społeczeństwa. Czy rzeczywiście wybór ten odbywa się na sprawiedliwych, większościowych zasadach (spór wokół ordynacji) – to zagadnienie do obszernej polemiki i materiał na oddzielny tekst… Ale chwilowo załóżmy, że faktycznie większość głosujących ma siłę, pozwalającą na klarowne wyłonienie tych, których najchętniej popieramy.

I tu zaczyna się problem: często nie wiemy, kogo poprzeć. Albo jesteśmy zmuszeni poprzeć ludzi z danej partii politycznej – bywa, że z jej programem nie zgadzamy się w pełni. Zatykamy więc nos i głosujemy na mniejsze zło, osłabiając w ten sposób satysfakcję z dokonanego wyboru. Niezbyt to demokratyczne – jeśli nie mogę oddać głosu na kogoś, kogo poparłbym bezdyskusyjnie, to albo nie idę głosować (wszyscy wiemy, jakie są w Polsce frekwencje wyborcze) albo – głosując na mniejsze zło, działam częściowo wbrew sobie, a przecież nie to powinno być ideą demokratycznego głosowania!

Mamy więc problem, rzekłbym, kadrowy. Nie tylko polityczny, bo od dawna partie, które sprzeciwiają się „poprawnemu” widzeniu świata są strarannie pomijane w socjotechnicznym procesie promocyjnym, uprawianym przez ogólnopolskie media na zlecenie utrzymujących je sitw czy układów. Jest to również problem braku elit. W wyborach wszystkich szczebli, od początku wolnej, polskiej demokracji, startują w zasadzie ci sami ludzie, zmieniający tylko partyjne szyldy w zależności od aktualnej koniunktury. Stała ekipa, przewijająca się w okienkach telewizorów w co chwilę innym zestawie barw klubowych, zniechęca wyborców do społecznej aktywności. Słyszymy – „na kogo mam głosować, przecież to ciągle ta sama banda!”

Elit w Polsce nie mamy, największa w tym zasługa Hitlera po jednej, a Stalina po drugiej stronie granic wojennej Polski. Wojna z Niemcami oraz Katyń skutecznie przetrzebiły nam arystokratyczną, najbardziej elitarną tkankę narodu. Po wojnie kształcono już według ludowego, czerwonego systemu, a wielu z tamtych profesorów do dzisiaj zajmuje etaty w polskich uczelniach… Przełom roku 89 także zrobił swoje – nawet jeśli wśród tak zwanych fachowców, mimo ideologicznego skażenia, trafiali się prawdziwi mistrzowie swojej branży, pęknięcie systemowe zmiotło ich ze sceny, krusząc odwieczny łańcuch przekazywania wiedzy i doświadczeń młodszemu pokoleniu. Znakomicie widać to w dziennikarstwie: pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków, wchodzących do zawodu na początku lat 90-tych, tak naprawdę nie miało od kogo się uczyć. Ich potencjalni mistrzowie zostani z zawodu relegowani za propagandową służbę PRL i występy w mundurach oficerskich na ekranach telewizorów w stanie wojennym. Całkiem słusznie przeprowadzono w tej grupie zawodowej lustrację (propaganda nie jest dziennikarstwem), ale za jednym zamachem odstrzelono najbardziej doświadczonych rzemieślników, którzy mogliby, w sensie warsztatowym, wychować następców. Toteż zawodowi beneficjenci nowego systemu prasowego wolnej Polski tak naprawdę uczyli się sami, a zaraz potem uczyli młodszych od siebie, samemu tak naprawdę niewiele wiedząc jeszcze o swojej robocie. Niestety, do dzisiaj widać tę historyczną kolej rzeczy w poczynaniach dziennikarzy. Oraz w grupie osób, które mediami zarządzają – znaleźć tam człowieka, który byłby dla swoich podwładnych zawodowym autorytetem, graniczy z cudem. To zresztą złożony problem, bo tak zwana polityka personalna redakcji musi opierać się na konkretnych zasadach – a tych nie znają właściciele mediów, zatrudniając przypadkowych ludzi w roli redaktorów naczelnych, ani też owi redaktorzy, dobierając sobie współpracowników na zasadzie łapanki lub koleżeńskich koneksji. Oczywiste, jakby się zdawało, kryterium fachowości, jest tu najrzadziej brane pod uwagę…

Zatem, dopóki ktoś systemu nie zmieni, jesteśmy w Polsce skazani na rządy ludzi niekoniecznie do władzy się nadających. Teraz politykiem może być dosłownie każdy a władzę dostanie, jeśli tylko otrzyma społeczne poparcie. Głosy zgromadzi, jeśli przekona tych, którzy w swej masie nie bardzo orientują się, na czym ta cała polityka naprawdę polega… Zatem, kto skuteczniej uruchomi socjotechniczną maszynerię, przejmuje Państwo z całym dobrodziejstwem dostępu do publicznej kasy – i robi co chce. „Po nas choćby potop”… I to jest właśnie najbardziej przerażające.