W końcowym epizodzie tomu „Miecz przeznaczenia” Wiedźmin wspomina czternastkę wielkich magów, czarodziejów, którzy zginęli w bitwie, zmieniającej losy świata. Boi się, że w gronie tym jest Yennefer. Ale wspomina też poległych, między innymi rudowłosą Lyttę Neyd, zwaną Koral: mówi, że przez nią trafił onegdaj na tydzień za kraty, co jednakowoż skończyło się kolejnymi siedmioma dniami gorącego romansu… Chcecie wiedzieć, jak to było? Czemu Geralt dał się zamknąć do mamra, a zaraz potem w czułych ramionach pięknej czarodziejki? Przeczytajcie „Sezon burz”, znajdziecie odpowiedź.
Sapek nigdy nie uśmiercił Geralta – tak, jak Tolkien nigdy nie uśmiercił Bilba. Obydwaj wsiedli na pokład łodzi, oddalając się… no właśnie, dokąd? Po czterystu stronach najnowszych przygód Wiedźmina proszę nie spodziewać się odpowiedzi na żadne egzystencjalne pytania. Jest tam natomiast kolejny wycinek burzliwego życia najniezwyklejszego z wiedźminów, który – niczym szeryf – w nieustającej wędrówce przemierza zakamarki swego świata. Już to, jak szanujący się super-bohater, zjawiając się deus ex machina na ratunek dobrej duszy w wielkiej potrzebie. Innym razem poniewierany zaskakującą plątaniną losów, z której – jak w greckiej tragedii – wyjścia dobrego nie ma… Geraltowa odyseja, wciąż podsycana globtroterską naturą wiedźmińskiego fachu, co każe bohaterowi wędrować bez końca wśród rozlicznych uwikłań i tarapatów, daje nam czytelnikom gwarancję trwałej bezsenności w zetknięciu z kolejnym tomem jego przygód.
„Sezon burz” zgrabnie łączy dynamikę narracji dwóch tomów opowiadań z precyzją świata, opisanego w pięcioksiągu. Już wiemy: świat Geralta to nie Śródziemie, choć zabawna autoironia Sapka względem miłości do tolkienowskiego ideału jak zawsze z kart Wiedźmina się przebija. Choćby wówczas, gdy Geralt otwiera pewne magicznie zamknięte drzwi rzuconym niedbale słowem „Przyjaciel” – a Sapek od razu wyjaśnia, że ktokolwiek chciał wrota zabezpieczyć, użył „prostego, fabrycznego hasła, nie wierząc zapewne, że mocniejsze będzie potrzebne…”. Sami widzicie, zabawa jest przednia. I oczywiście na tym dowcipne analogie z tolkienowskim ideałem rzeczywistości równoległej nie kończą się: ich odnajdywanie jest wartością dodaną powieści.
Wiemy też, jak dawno temu Geralt przekonał się, że najobrzydliwszym spośród ściganych przez niego potworów jest sam człowiek. Tym razem, wśród szeroko między ziemskimi królestwami rozciągniętej sieci morderczych intryg, dowiaduje się jeszcze kilku ciekawostek. Między innymi tej, że przynajmniej niektóre spośród grasujących po lasach potworów stworzone są ludzką ręką! Niektórzy specjalnie kreują takie monstra, żeby… ooops, zapędziłem się. Nie mogę zabierać Wam frajdy poznawania tej historii. Jak zawsze z Geraltem w komitywie, Sapkowski tworzy niezwykle ciekawą opowieść, wiarygodnie i precyzyjnie miesza rozwijane wątki, sięga do znanych już fanom zakamarków, nie daje się nudzić, wzbudza chciwość dalszego ciągu. Tworzy prawdziwą, pełnokrwistą powieść fantasy bez oglądania się na marudzących oponentów, o ile ktoś taki jeszcze uchowa się po lekturze tej książki. A zdradzę tylko, że zakończenie wcale nie jest ostateczne…
Nie dziwi powrót lubianego autora do wiedźmińskich korzeni. Banałem jest powtarzanie o globalnych sukcesach gry komputerowej, co w wiadomy sposób przekłada się na „ojcowskie” tantiemy i rodzi żyłę złota, z której aż grzech nie zaczerpnąć pełną garścią. Ale chyba nikomu nie zaszkodzi, gdy za rok na rynku księgarskim ukaże się kolejna powieść o Wiedźminie. Choć zawistnicy mówią, że w Ameryce ktoś to powinien wreszcie rzetelnie sfilmować, wtedy kasowy sukces Geralta zacznie ścigać się z prawdziwymi liderami masowej popkultury, Spidermanem czy Batmanem… Odpowiadam z równą zjadliwością: najpierw ktoś musiałby narysować komiks, żeby Amerykanie na obrazkach zrozumieli, o co z tym wiedźminem chodzi. Ja tam wolę, by pan Andrzej Sapkowski, w swym mieszkaniu na Manhattanie, pisał o Geralcie kolejne powieści.