O filmie Blade Runner 2049, czyli skalpel w garści

Literatura S-F zmaga się od zarania swych dziejów z najważniejszymi dylematami filozoficznymi ludzkości. Może roztrząsać je, korzystając z przywileju tworzenia równoległych światów. Umieszczenie akcji w odległej historii, dalekiej przyszłości, w najodleglejszej przestrzeni kosmosu czy nawet wirtualnym matriksie daje tej konwencji wygodę ucieczki od współczesnego otoczenia. Stwarza pretekst do rozważań uniwersalnych, ponadczasowych – by można było zrzucić z siebie niewygodny bagaż odniesień do sytuacji „za oknem”.

Cóż z takimi ułatwieniami może zrobić twórca filmowy, decydując się na adaptację dzieła SF? Może oczywiście korzystać z nich na równi z autorem literackiego pierwowzoru, dając pole do popisu uniwersalnym rozważaniom. Albo też odwrotnie: dać sobie możliwość takiego wykorzystania konwencji, by służyła ona prezentacji idei, poglądów, problemów jak najbardziej współczesnych. Pytanie, czy konwencja SF ma służyć ideologii przyziemnej, współczesnej, politycznej – czy raczej oddać się w szlachetną służbę ponadczasowej filozofii, bardzo odnosi się do ostatniej premiery filmu „Blade Runner 2049”.

Jednym z podstawowych dylematów SF było zawsze określanie człowieczeństwa i jego granic. Temuż poświęcone było opowiadanie „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” genialnego Philipa K. Dicka. Na podstawie tej krótkiej formy powstał w roku 1982 film Ridleya Scotta „Blade Runner” („Łowca Androidów”), określany do dziś mianem arcydzieła kina SF. Faktycznie, reżyser uzyskał wtedy wszystko, co udana adaptacja mieć powinna: czytelną, wartką opowieść o ważnych sprawach, podaną w niezwykle atrakcyjnej (i nowatorskiej) formie. I to z zachowaniem równowagi wszystkich tworzyw dzieła filmowego. Dziś Ridley Scott jest producentem filmu, który z samej zasady – po 37 latach od premiery poprzednika – ma nawiązywać do wszystkiego, co dało „Łowcy…” zasłużoną sławę. Jest kontynuacja opowiedzianej tam historii, choć już nie w oparciu o literacki pierwowzór, lecz tzw. scenariusz oryginalny. Mamy tych samych (dwóch) aktorów, fragmenty żywcem w tkance „części drugiej” – no i zabiegi formalne. Film, zarówno obrazem jak dźwiękiem, ma – ewidentnie – podtrzymać wysoko zawieszoną poprzeczkę.

Od tego więc zacznijmy. Widać w tym filmie uporczywą walkę, by zdjęcia i muzyka ani przez chwilę nie odstępowały od reguły genialności pierwowzoru. Operator Roger Deakins stara się malować obraz jeszcze bardziej obcy, groźny, zdehumanizowany, martwy i odpychający niż robił to trzy dekady wcześniej Jordan Cronenweth. Trzeba przyznać, że na poziomie zdjęć sequel robi wrażenie. Od pierwszych kadrów wciągani jesteśmy w głąb całkowicie jałowego, wypranego z wszelkich przytulności świata, gdzie nie ma się gdzie schować ani dokąd pójść. Na klatce schodowej, pod drzwiami kawalerki głównego bohatera na co dzień bytuje stado kloszardów. A od mrocznych, rozświetlonych jedynie agresywnymi reklamami miast nie da się uciec „na łono przyrody”. Takiego po prostu nie ma: jest pustynia, gigantyczne złomowiska, martwe szeregowce szklarni na farmach białkowej „żywności” oraz skażone radioaktywnie ruiny. Krajobraz po nuklearnej apokalipsie, którego w filmie sprzed lat mogliśmy się tylko domyślać, teraz staje przed nami, dokładnie obrazowany. Nie tylko w nocy – tym razem także i w dzień. Teraz wiemy i widzimy więcej, w czym niewątpliwa zasługa wizjonerskich talentów głównego operatora, ale i możliwości technicznych, jakie przez ostatnie kilkadziesiąt lat znacznie wzbogaciły arsenał środków wizualnych sztuki filmowej.

Podróż w tej krainie koszmaru nie jest dla nas monotonna dzięki warstwie muzycznej, którą Hans Zimmer i Benjamin Wallfish (trudno powiedzieć, który bardziej) stworzyli niejako „wobec” genialności pierwowzoru… Soundtrack Vangelisa to geniusz, wartość sama w sobie, rysująca pierwszemu „Łowcy…” zupełnie oddzielny wymiar. Choć futurystyczne i podniosłe, to jednak na swój sposób ciepłe, przyjazne plamy elektronicznej muzyki dawały tamtemu światu swoistą miękkość – stwarzały oddech dla widza, wizualnie zanurzonego w mrokach i niepokojach kreowanego piekła… Dziś tego nie ma. Żadnej przyjaźni ani miękkości, jest ból. Dosłowny, fizyczny, atakujący przez głośniki na sali kinowej zgrzytem industrialnych, ultra-niskich częstotliwości. Ten świat to bardzo złe miejsce, drogi widzu, i masz tak właśnie się poczuć. Muzyka, jak i w pierwowzorze, mocno „wystaje” ponad obraz filmowy, stając się niezwykle autonomicznym tworzywem. I tym razem także jej samodzielność nie przeszkadza. A przynajmniej nie tak, jak agresja, z którą dźwięk co chwila przypomina, byśmy raz jeszcze „zdali sobie sprawę z powagi sytuacji”. Zbyt mocno, zbyt często i zbyt dosłownie. W tej konkurencji – punkt dla Vangelisa, zdecydowanie.

Dokąd wiodą zatem twórców „Blade Runnera 2049” tak poważnie traktowane sprawy formalne? Dwóch scenarzystów napisało historię, która – wręcz linearnie – kontynuuje losy znanych z pierwszej części bohaterów. „Nowy” łowca androidów, detektyw K. (Ryan Gosling) to jednak postać utworzona na potrzeby sequelowej kontynuacji. Jest replikantem, co wiadomo niemal od pierwszej chwili. Wykonuje rutynowe zadanie: odnajduje kolejnego z rebeliantów, androidów starego typu, buntujących się w dawnych czasach przeciw multi-wyzyskowi na koloniach pozaziemskich… Ma go zabić, ale przy okazji trafia na trop pewnej zagadki, która – o ile się wyjaśni – na pewno zburzy istniejący porządek społeczny, całą równowagę. Ten ład, który bardzo precyzyjnie oddziela człowieka od stworzonych przezeń ras „mniej ludzkich”, ma szansę zostać trwale unicestwiony. Zaczyna się długa (prawie trzygodzinna) i mozolna podróż w stronę ostatecznego rozwiązania, które – jak łatwo się domyślać – tak naprawdę nie następuje, stwarza za to widzowi pole do interpretacji… Jednocześnie startuje i rozwija się kilka wątków, nie do końca pobocznych, ale równie ważnych pod kątem treściowej analizy. Tych uniwersalnych, najważniejszych pytań o kondycję człowieka, zadaje reżyser Denis Villeneuve co najmniej kilka…  Ale na plan pierwszy, obok kryminalno-sensacyjnej (niestety, nie najwyższych lotów dramaturgicznych) fabuły, wybija się – w całkowitym rozminięciu z treścią pierwszej części – wątek społeczny. W pewnej chwili staje się jasne, że tylko rewolucja uciśnionej klasy pracującej może zmienić ten okrutny świat, zdominowany przez wszelkie zło, uosabiane przez krwiożerczy, ksenofobiczny, faszystowski kapitalizm, a którego wrogą aurę tak mocno wszyscy w kinie odczuwamy, dzięki obrazom i muzyce… Skupienie na poziomie tej właśnie, nadzwyczaj współczesnej ideologii polityczno-społecznej, uznaję za najsłabszą stronę nowego filmu producenta Ridleya Scotta i sztabu jego ludzi. Mamy wyraźny manifest światopoglądowy. A choć dylematy z katalogu najwznioślejszych zagadnień człowieczeństwa z pewnością są tu poruszane, jest wyraźne zepchnięcie ich na plan dalszy.

Jest więc w nowym „Łowcy…” słaby scenariusz, rozwlekła historia (dłużyzn w opowieści nie przykrywają walory obrazowo-muzyczne, choć z pewnością takie miały zadanie) oraz… nijakie aktorstwo. Nie ma tu wybitnych kreacji, choć widać, że nie „pod” aktorów film ten został skrojony. Gdy, w oparciu o niemal teatralny tekst P.K Dicka, stworzono w pierwowzorze miejsce dla aktorskiej kulminacji (niezapomniany Rutger Hauer i jego „łzy w deszczu”) – tutaj braki dramaturgiczne niejako wymusiły zepchnięcie aktorstwa na dalszy plan. Następuje zakłócenie równowagi tworzyw, widowisko zabiera aktorom możliwość wykazania się swoim kunsztem. Dotyczy to wszystkich postaci tego filmu. I tworzy też powód, dla którego sequel „Blade Runnera” jednak nie dorównuje pierwowzorowi.

Choć, mówiąc uczciwie, jest to film w jednej kwestii nowatorski. Świetnie, wybitnie wręcz poprowadzony został wątek miłosny. Zarówno na poziomie tekstu jak i zabiegów czysto filmowych, wątek ów realizujących – do historii kina przejść powinna genialna scena erotyczna, z udziałem „zsynchronizowanych” postaci kobiecych…  Doskonale też w widowisku Villeneuva funkcjonuje przestrzeń efektów specjalnych: plan aktorski skleja się z rzeczywistością wirtualną tak niezauważalnie, że ani przez chwilę nie mamy poczucia braku wiarygodności kreowanego świata. Nie ulega jednak wątpliwości: monumentalny, przytłaczający swą formą nowy „Łowca androidów” nie jest dziełem na miarę genialnego przodka. Choć krzyczy do nas efektami, a czasem bolesną dosłownością cięcia chirurgicznego skalpela, nadzwyczaj często w tym filmie używanego.