„Uważam Rze” powstało w lutym 2011, szybko awansowało do pierwszej ligi naszych tygodników opiniotwórczych i zajęło swoją niszę. Faktycznie, zebrało „autorów niepokornych”: Ziemkiewicza, Wildsteina, Warzechę, potem Łysiaka (by wymienić czołówkę stawki ponad trzydziestu piór) i zaczęło pisać przeciw rządowi. Ściślej: wbrew Platformie Obywatelskiej, ale za to z niskimi ukłonami wobec PiS. Ton propisowskiej uniżoności był w tej opozycji aż nadto słyszalny. Zatem – choć zawsze dawało się wyłowić z gazety kilka wartościowych tekstów – generalne oddanie się zespołu w objęcia drugiej co do statystyk partii w Polsce, nakazywało z dużą ostrożnością przyglądać się działaniom publicystycznym tygodnika… Jednakże tytuł, wraz z natychmiastowym osiągnięciem dobrej pozycji na rynku prasy, zyskał też famę gazety niezależnej, odważnie stawiającej tamę wszechobecnej w mediach sielankowej wizji naszego kraju jako wyspy powszechnej szczęśliwości.
Nigdy nie rozumiałem tych zachwytów, bo niby dlaczego wspieranie silnej opozycji kosztem innego, choć rządzącego giganta, ma być oznaką niezależności dziennikarskiej??? Żadna to niezależność, taka sama propaganda, choć akurat pro-opozycyjna. No, ale w treści „Uważam Rze” dobre było odważne flekowanie absurdów nadwiślańskiego Tuskoraju, więc odrzucając nachalny kaczyzm niektórych autorów, dało się generalnie „URz” poczytać bez smarowania sobie rąk wazeliną prorządowej służalczości… I ten stan właśnie się skończył. Wydawca uwalił „URz” w oryginalnej formie, wyrzucając z pracy naczelnego, Pawła Lisickiego. Za którym natychmiast ruszyło trzydziestu muszkieterów, opromienionych sławą pierwszego zespołu dziennikarstwa antyrządowego. Co to nie wahał się przytykać Tuskowi tam, gdzie inni za to samo całowali go w siedzenie z pozycji ugiętych kolan. Od dwóch tygodni „Uważam Rze” wychodzi w totalnie odświeżonym wizerunku personalnym, z autorami, których nazwiska raczej debiutują na publicystycznej scenie.
Czy zmiana faktycznie jest wstrząsem, zamachem na dziennikarską niezależność, dowodem na nieformalną cenzurę ze strony powiązań biznesowo – politycznych, oplatających rynek dzisiejszej prasy? Pierwszy, niepokojący sygnał wobec dynamicznych działań „URz” pojawił się przecież zaraz po wejściu tygodnika na rynek. Niemal natychmiast okazało się, że sprzedana zostaje „Rzeczpospolita”, co dla publicystycznej przybudówki dziennika oznaczać musiało dokładnie identyczny los… Presspublica wzięła za jednym zamachem dwa tytuły, co od razu też wygenerowało powszechne wątpliwości, czy tygodnik o jednoznacznie antyrządowym charakterze utrzyma się tam choćby w perspektywie miesiąca. Życie pokazało, że przetrwał prawie dwa lata, ale już wówczas mówiono, że pacyfikacja „URz-owskiej niezależności” jest tylko kwestią czasu. Nie jest więc upadek autorskiej koncepcji Lisickiego i jego ludzi żadnym zaskoczeniem dla osób, które uważnie od początku obserwowały losy tygodnika.
Sprawa druga: afera Cezarego Gmyza i mocno kontrowersyjne na nią reakcje Grzegorza Hajdarowicza, właściciela Presspubliki. Trzecia rzecz: jak donosi portal wirtualnemedia.pl, krótko przed zwolnieniem z pracy Paweł Lisicki otrzymał propozycję odkupienia z Presspubliki praw własności do „Uważam Rze”! Miał tę propozycję złożyć Jan Godłowski, wiceprezes zarządu wydawnictwa. Lisicki, jak sam twierdzi, nie zdążył nawet zacząć poszukiwań chętnych do wyłożenia gotówki: wywalono go z dnia na dzień… Jeśli odrzucimy naiwną wiarę w przypadek, wszystkie elementy układanki, zmierzającej do strącenia z rynku gazety o jednoznacznie uwierającym władzę charakterze, mogą złożyć się w logiczną całość. Można więc powiedzieć, że zamach prorządowego, wydawniczego mainstreamu powiódł się w stu procentach.
Ludzie Lisickiego tymczasem się rozpierzchli, ale już deklarują wspólne podniesienie głowy pod innym szyldem. Obserwujmy, może uda się im wskrzesić publicystyczny sukces, trzeba mieć w to wiarę. Ale ludzi o poglądach naprawdę niezależnych, szukających na łamach prasy celnych strzałów w polityków, drenujących nasze kieszenie, interesuje raczej przyszłość obecnego „Uważam Rze”. Bowiem teraz, wbrew pogłoskom o tuskolandowej sprzedajności, Grzegorz Hajdarowicz ogłasza tygodnik gazetą wolnorynkową i prawdziwie (czyli gospodarczo) liberalną. Wyszły dwa numery, oba mocno jeszcze chaotyczne, niespójne – z wyraźną, wręcz rozpaczliwą próbą natychmiastowego odnalezienia własnej formuły. Na razie gazeta boleśnie przypomina „Przekrój”, czyli składankę tekstów „dla wszystkich i dla nikogo”, ale już da się z tej magmy wyłowić smakowite rodzynki. Numer 50(97) / 2012 daje w temacie tygodnia skrupulatną analizę – piórem Tomasza Urbasia – gospodarczej zagłady, jaką nieuchronnie szykuje nam obecny rząd. Nic nowego, ale już stronę dalej arcyciekawego wywiadu udziela gazecie Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. A. Smitha. Swoją drogą nie rozumiem, dlaczego ta ekonomiczna organizacja nie rządzi jeszcze naszym krajem… Tu kolejny raz Sadowski dosadnie wyjaśnia, co trzeba zrobić, żeby bieda w Polsce się skończyła. W tym samym numerze ciekawa rozmowa z byłym doradcą Margaret Thatcher, celna analiza Aleksandra Pińskiego pod hasłem „Polska biedna na zawsze”, udany rozrachunek ze stanem wojennym (Leszek Pietrzak) – i to na razie tyle. Albo AŻ tyle, bo na skutek gwałtownej rewolucji tytuł miał szansę całkowicie zatracić swój antyrządowy wizerunek. Larum odtrąbiono zbyt wcześnie, bo „Uważam Rze” być może stanie się tym, co już dzisiaj pojawia się w niektórych opiniach. Tygodnikiem przeciwplatformerskim, ale bez propisowskiej retoryki. Niechby tak się stało, oby w poszukiwaniach wizerunku taka właśnie koncepcja zwyciężyła. Wówczas łatwo będzie odrzucić zarzuty, wpinane dotąd Hajdarowiczowi za tuskową lizodupność przy sprawie „trotylowej” – i wcześniej.