O szczęściu, czyli jak się ożenić i nie zwariować

Ostatnio w jednym z tygodników opinii dało się wyczytać, że psychologowie dokonali badań odnośnie ludzkiego szczęścia. Zadziwiające, że jako najbardziej szczęśliwi deklarują się osoby w wieku podeszłym – i to znacznie, dziewięćdziesięciolatkowie. Oraz młodociani, sprzed decyzji o założeniu rodziny. Autorytety dały konkluzję, że w takim razie za poziom naszego szczęścia życiowego odpowiada czynnik ograniczenia wolności, innymi słowy, kto już nie ma nad głową obowiązku odchowania własnych dzieci, nie ograniczają go także obowiązki zawodowe, jest szczęśliwszy.

Można zatem przyjąć wniosek, że samo ograniczenie wolności własnej przez zawarcie małżeństwa jakoś zamyka nam drogę do szczęścia – w co raczej nie chce mi się wierzyć, wszak pobieramy się dobrowolnie – albo JAKOŚĆ owego małżeńskiego pożycia sprawia, że w małżeństwie i stworzonej przez siebie rodzinie czujemy się niezbyt dobrze, co daje wrażenie ograniczenia wolności, vulgo braku szczęścia… Ten drugi wniosek byłby niepokojący, bo kazałby mniemać, że ludzie w małżeństwie i rodzinie własnej nie czują się szczęśliwi.

Człowiek, wchodząc w związek małżeński, a potem decydując się na dzieci, automatycznie odcina sobie jakąś część marginesu wolności. Ta banalna prawda, jeśli prześledzić statystyki rozwodowe, nie dla wszystkich może być jasna. Ale faktem jest, że już narzeczeństwo powinno być okresem wzajemnego szkolenia się w trudnej sztuce ograniczania własnej swobody. Możliwe, że wraz z upływem lat uczucie braku wolności w małżeństwie staje się coraz bardziej dojmujące. Tym bardziej świadomość faktu, że jak już nam się porodzą dzieci, pozostanie mniej czasu na wszystko inne, zdaje się być oczywista. Mimo tej świadomości pobieramy się. Podejmujemy decyzje o założeniu rodziny, bo tak chcemy – obojętnie, co nas do tego motywuje. Ludzie, którzy uważają życie w małżeństwie za zbyt mocno ograniczające ich osobistą wolność, pozostają w stanie wolnym, a przynajmniej powinni.

Jak kiedyś stwierdziła moja ciotka, która wychowała trójkę dzieci, człowiek w jakimś stopniu przestaje w rodzinie zaspokajać swe własne dążenia, ale – tu cytat – „są inne radości”. Jakie? Oczywiście satysfakcja z udanej, pełnej miłości do partnera, radość z odwzajemniania tego uczucia. Wreszcie, frajda z obserwowania dorastających dzieci, które kochają nas w sposób absolutnie bezinteresowny: kochają nas, bo jesteśmy. Czemu zatem ankiety mówią, że ludzie w czasie rozkwitu zależności rodzinnych nie są szczęśliwi? A wyższy poziom szczęścia deklarują dopiero wtedy, gdy mogą zajmować się sobą?

Chyba należy powrócić do kryterium jakości. Małżeńskiego życia w ogóle, a codziennej troski o partnera – szczególnie. Być może ludzie nie są szczęśliwi, bo konieczność małżeńskiego kompromisu, a potem trud wychowania dzieci, nie bywa równoważony miłością i troską ze strony partnera. Partner powinien rozumieć nasze pasje, nie zmuszać nas do ich porzucania. Powinien zostawić nam margines indywidualności, nie żądać stuprocentowego poświęcenia się jemu i potomstwu – wszak pod warunkiem, ża sami mu to zagwarantujemy. Model: myślę o partnerce, o dzieciakach – a dopiero potem o sobie, przy założeniu, że od drugiej strony następuje identyczna reakcja. Wówczas rodzi się jakość związku, miłość nie ma prawa zamienić się w przykrą rutynę, a codzienna proza szczęścia człowiekowi nie zabiera. Ludzie często o tym zapominają. Może dlatego mamy aż tyle rozwodów.