O podsłuchach z dystansem, czyli sami tego chcieliśmy…

Pamiętacie aferę Sawickiej? Po długim śledztwie sąd uniewinnił biedną posłankę, bo dowody popełnionego draństwa zdobyto nielegalnie. Tak, jak gdyby przestępstwo nie było przestępstwem… Wyobraźmy sobie, że jakiś gangster kradnie z banku milion złotych. Jest złapany na gorącym uczynku przez Policję. W sądzie adwokat tłumaczy bandytę: „Jak to, przecież policjanci nie mieli orzełków na czapkach! Nie działali legalnie, więc dowody są nieważne!” Przyjmijmy, że sąd uniewinnia sprawcę. W przypadku Sawickiej zadziałał identyczny mechanizm; obawiam się, że finał afery podsłuchowej będzie podobny. Nieważne, jakie draństwa wyszły na jaw: istotne, że pod pretekstem niezgodnego z prawem działania (tu: nie organów państwa, lecz osób, zakładających podsłuchy) da się sprawę zatuszować.

Każdy dzień pokazuje, że sprawa biegnie w kierunku odwrócenia uwagi od treści ujawnionych rozmów. W chwili gdy powstaje ten tekst ABW ogłasza w mediach zatrzymanie Marka F., jednego z najbogatszych Polaków, jako podejrzanego w aferze podsłuchowej. A na Twitterze aż kipi od komentarzy: że to felietonista, związany z „Newsweekiem”, czyli konkurencją „Wprost” (Tomasz Sekielski). Że trzeba będzie na koniec wypłacić mu odszkodowanie (Rafał A. Ziemkiewicz). Że złapano kozła ofiarnego, któremu da się przy okazji „wlepić” kilka innych rzeczy… i tak dalej, bez końca. Znów treść podsłuchów ginie w powodzi rozważań nad formą. Groza, jaka czai się w ujawnionych rozmowach traci swą wymowę, bo teraz ważne jest, kto te podsłuchy zlecił – oraz kiedy wreszcie okaże się, że jednak zrobił to Kaczyński.

Można z przymrużeniem oka traktować komentarze opozycji, że „znów buldogi gryzą się pod dywanem”. Ale jedno jest pewne: ujawnione rozmowy dotyczą spraw, które godzą w bezpieczeństwo, jakość życia i interes polskich obywateli. Choć szokujące, nie są te rozmowy czymś szczególnie nowym: co jakiś czas unosi się skrawek zasłony i przy okazji kolejnej afery zaglądamy na zaplecze naszej kuchni politycznej. A tam brud, smród i szczury po stołach biegają… Wszystko jedno, która ekipa akurat odpowiada za przyrządzanie potraw. W obecnym systemie, ugruntowanym w Magdalence, skazani jesteśmy trwale na podobne atrakcje. Zawsze jacyś kolesie, członkowie zalegalizowanej mafii politycznej, będą w zaciszu VIP-owskich pokoików uzgadniali – co zrobić, żeby było dobrze nam i naszym pociotkom. A potem „benzyna może być nawet po siedem złotych”, kto by się tam przejmował „ludożerką” i dobrobytem przeciętnego Kowalskiego. W tym systemie naród jest po to, żeby go doić – ważne, by nasza ekipa wyszła na swoje. Oczywiście zgodnie z prawem i najzupełniej legalnie: właśnie po to prowadzi się takie rozmowy, by później działać w granicach ustalonego pod siebie prawa… Czy Polska wciąż musi biernie godzić się z losem wysysanej przez pasożyty ofiary? Nie, ale coś zmieni się tylko wtedy, gdy zblatowany pod Okrągłym Stołem raj dla kolesi zostanie – najzupełniej legalnie – obalony.

Podyskutujmy o lotnisku w Łodzi!

Znam dobrze port lotniczy na greckiej wyspie Kos. Jest niemal identyczny, jak nasz dawny terminal „dwójka”, ten oddany z Łodzi do Radomia. Tylko bardziej zaniedbany… Od kwietnia do października odprawia kilkadziesiąt samolotów dziennie. Mimo to Grecy nie widzą potrzeby jego rozbudowy. Gdyby mieli taki teminal, jak dzisiejszy łódzki, turystom byłoby o wiele wygodniej. Tymczasem na Kos na te pół roku poza sezonem zamiera życie, nie tylko turystyczne. I to już jest dla nich powód, by nie wydawać pieniędzy na rozbudowę i modernizację portu. Czy podjęli słuszną strategię?

I czy w związku z powyższym przykładem rozbudowa Portu Lotniczego Łódź miała jakikolwiek sens???