O bilansie otwarcia Widzewa, czyli o co gramy w tym sezonie?

Pierwsze pięć spotkań Widzew miało dać odpowiedź na pytanie, o co zespół będzie walczył w drugim sezonie po powrocie do ekstraklasy. Czy kibice mogą jednoznacznie takiej odpowiedzi udzielić? Szósty mecz, u siebie ze Śląskiem, raczej ten obraz zaciemnił niż miałby wyjaśnić jakiekolwiek wątpliwości.

Jacka Magierę miałem przyjemność poznać osobiście, gdy 20 lat temu zameldował się na jeden sezon w Widzewie. Fajny i niegłupi facet. Jako piłkarz był defensywnym pomocnikiem, w którego grze widoczna była inteligencja: przegląd pola, rozsądek, dobra regulacja tempa gry, skuteczność w destrukcji. W roli trenera pan Jacek również potwierdza fakt, że mądra głowa w piłce nożnej jest tak samo ważna, jak szybkie nogi.

W grze Śląska pod batutą Magiery aż nadto było widać głowę. To bardzo przykre wrażenie patrzeć, jak kolejny raz Widzew leży na deskach dokładnie rozpracowany taktycznie. Jak rywale pokazują świadomość, wiedzą, jak grać z nami, wyczuwają nasze słabe punkty. I jak my jesteśmy wobec tego wszystkiego bezradni.

Takich meczy było wiele w poprzednim sezonie. Gdyśmy się jakoś wtedy wyratowali i kiedy początek nowego sezonu jakoś się po pięciu meczach rozwinął, temat – w jakimś sensie – odszedł na plan dalszy. Teraz wraca, bo znów stoi na szali kwestia utrzymania w lidze. Trzeba przypomnieć, że jak dotąd wygraliśmy z dwoma beniaminkami, z nikim innym. Sytuacja jest rozwojowa, na pewno z przyjściem Sebastiana Kerka otwierają się nowe nadzieje (w środku pola nadal potrzebny jest lider) – pytanie tylko, czy to wszystko wystarczy do podtrzymania ligowego bytu.

Ostatnia uwaga dotyczy postawy zespołu w defensywie. Na tym poziomie już nie da się tłumaczyć straty kolejnych goli błędami indywidualnymi. To znaczy my je oczywiście popełniamy, ale to jest ekstraklasa, która – ze wszystkimi swoimi wadami – jednak tego rodzaju pomyłek nie wybacza. A my nie mamy również lidera defensywy. Brakuje, a ten brak już kłuje w oczy, doświadczonego „ministra obrony”, który mógłby w tyłach panować nad sytuacją i kasować błędy, popełniane przez mniej doświadczonych kolegów. Czy władze klubu mają jeszcze jakieś plany transferowe, tego nie wiemy, bo nie ma jednoznacznych informacji.

Za chwilę gramy na Legii, a tam jak wiadomo punkt będzie sukcesem. Potem dwa tygodnie przerwy, w sam raz na głębszy oddech, refleksję i przemyślenie pewnych rzeczy. Transferowych, taktycznych, przyszłościowych. Nie ma wyjścia, trzeba to wszystko poukładać. Zanim zrobi się za późno.

O przeklętej wiośnie, czyli jak Widzew ma wyjść z dołka?

I znów to samo: Widzew na wiosnę przegrywa lub remisuje. Kolejny sezon z rzędu naszemu zespołowi po zimie wszystko przestaje wychodzić. Nie ma zwycięstw, nie ma punktów. Co się tu dzieje? – pytają wściekli kibice. Jak przerwać zaklęty krąg wiosennej niemocy, na którą już od paru lat nikt sposobu znaleźć nie może?

Jak zawsze w przypadku piłkarskiego kłopotu, przyczyn może być wiele, także pozasportowych. Ciężko jest, w generalnym sensie, utrzymać wysoką formę drużyny piłkarskiej przez cały sezon. Ale w Widzewie powtarzalność wiosennego kryzysu naprawdę stała się już zmorą. Spróbujmy przyjrzeć się temu bliżej.

Rozmawiał ze mną kiedyś, po zatrudnieniu w Widzewie Janusza Niedźwiedzia, kumpel-rzeszowianin, kibic tamtejszej Stali. Mówił, że władze karpackiego klubu nie wytrzymały już drugiej wiosny: gdy wyniki zespołu dramatycznie spadły, pociągając Stal w dół tabeli, angaż trenera natychmiast przeszedł do historii. – On tak ma w każdym klubie – przekonywał mnie kolega z Rzeszowa – przyjrzyj się, w każdym klubie, gdzie nie pójdzie, tam wiosną mu nie idzie.

Bądźmy uczciwi: nie chciało mi się sprawdzać, czy faktycznie chlebodawcy Janusza Niedźwiedzia, choćby w Górniku Polkowice czy Jarocinie, wyrzucali go z roboty na skutek spadku wyników na wiosnę. Zapewne nie zawsze o to musiało chodzić, ale… coś jest na rzeczy, bo wystarczy wziąć pod lupę wyniki Widzewa za kadencji tego szkoleniowca by stwierdzić, że wiosna w Sercu Łodzi nigdy nie była dla Niego pasmem sukcesów. Łagodnie mówiąc. Uzyskiwane awanse zaciemniają obraz sytuacji, ale wyniki mówią same za siebie. Na wiosnę mamy zniżkę formy.

Na obronę trenera Niedźwiedzia przemawiają dwa argumenty: po pierwsze, wiosenny dół Widzewiaków to bolączka dawniejsza niż historia tego akurat szkoleniowca. Dokładną analizę, sięgającą bodaj czasów drugiej kadencji trenera Mroczkowskiego, można było niedawno znaleźć w necie. Po drugie, trener Niedźwiedź – jakby świadomy istoty problemu – zabrał głos w bolesnej sprawie, wytykając (dość delikatnie) działaczom oraz całemu środowisku Widzewskiemu dotkliwy brak boisk treningowych, z których drużyny czerwono-biało-czerwonych mogłyby korzystać w przerwie zimowej.

Sprawa jest oczywista: naturalnych boisk (swoich, do dyspozycji) klub nie ma, każdego roku powtarza się więc epopeja z ich poszukiwaniem. To trochę wstyd, że w renomowanym, niezwykle zasłużonym klubie nie da się załatwić, choćby doraźnie, problemu zimowej i wiosennej murawy naturalnej do treningu pierwszej drużyny – w takiej odległości od klubu, ażeby trener nie musiał martwić się o wydolność piłkarskich organizmów. Ale też bądźmy uczciwi do końca: to są zawodowcy. Piłkarz jest od tego, żeby dwa razy dziennie na tym poziomie ligowym wyjść na trening i być przygotowanym do gry. Wszystko jedno, czy robi to na murawie naturalnej, sztucznej, grząskiej czy wysuszonej. W dawnych latach Widzew też nie miał porządnej murawy na wiosnę – a co potrafił zdziałać, wszyscy wiemy.

Uznajemy więc kłopot z murawą jako jeden z możliwych powodów kryzysu drużyny wiosną i szukamy dalej, przyglądając się nieco staranniej samej grze zespołu. Po zimowej przerwie Widzew ma kłopoty z tworzeniem sytuacji bramkowych. Długimi kwadransami zespół gra całkowicie bezproduktywnie, owszem, często zostając przy piłce, ale rozgrywając ją bez widocznego pomysłu. Wymiana pod własnym polem karnym, próba wyciągnięcia rywala z jego połowy. Jak się uda, w wolne przestrzenie wbiegają szybsi gracze ofensywni i z reguły (2-3 razy w meczu) stwarzają jakąś sytuację, częściej Pawłowski, czasem Kun albo Terpiłowski. Albo Hansen, jak da dobrą zmianę. Większość czasu w meczu to jednak rażący brak pomysłu na grę: wrzutki z bocznych sektorów, trochę w stylu angielskim, nie przynoszą efektu. Nie ma w ogóle podań prostopadłych ani skutecznych uderzeń z dystansu. Ciężko o dobrze rozegrany stały fragment gry.

A nade wszystko brakuje „mózgu” drużyny. Szefa środka drugiej linii, który pociągnął by zespół za sobą, stworzył przewagę, przyśpieszył, dograł ostatnie podanie. Bartek Pawłowski, który ma takie predyspozycje, ustawiany jest bardziej jako skrzydłowy. Marek Hanousek otrzymuje zadania destrukcyjne na „szóstce”. Juljan Shehu gra jako drugi pomocnik defensywny. Dominik Kun, bardzo pracowity, jest za mało efektywny. Juliusz Letniowski, który ma chyba jakiś problem mentalny, wiosną zawodzi po całości. Hansen i Terpiłowski są nierówni, grają w kratkę, trudno na nich liczyć.

Kibice Widzewa czekają więc, jak kania dżdżu, na jakieś objawienie środka pola. Transfer albo przebłysk formy jednego z obecnych w drużynie pomocników. Takiego asystenta, który mógłby obsłużyć podaniem jednego z dwóch skutecznych strzelców: Jordiego albo Bartka właśnie. Który żyłby z ostatnich podań i tzw. magic touch, magicznego dotknięcia, otwierającego strzelcowi drogę do bramki.

Takiego „czarodzieja” w drużynie brakuje, a tu na horyzoncie pojedynek wyjazdowy z mocarnym dziś Rakowem oraz seria pojedynków z zespołami dołu tabeli. Każdy z nich będzie gryzł trawę przeciwko Widzewowi, ustawiał autobus przed bramką i szukał okazji do przechwytu oraz kontry. Co robić, żeby nie walić głową w mur?

Przede wszystkim – włączyć odwagę. Nie bać się wstrząsnąć systemem taktycznym. Nie iść w powtarzalności, o których doskonale wiedzą rywale (zwłaszcza, gdy prowadzi ich jakiś bardziej kumaty trener). Nie wrzucać z boku na ścianę stoperów, tylko wrócić do koncepcji rozegrania środkiem pola. A jednemu z naszych „midfielders” dać wolną rękę i powiedzieć: masz mniej zadań defensywnych, skup się na kreowaniu akcji. Nie gub piłki, przyśpiesz akcję i staraj się zagrać między obrońcami, wypuszczaj w uliczkę, graj prostopadle. A jego kolegom w drugiej linii dać wbiegać na dużej szybkości, gdy tylko główny rozgrywający włączy swój „nadep”.

Takie oto porady szarego człowieka przychodzą mi na szybko do głowy. Jesteśmy sklinczowani: rywale wiedzą, co my chcemy zrobić, blokują nas, a my wtedy nie wiemy, co począć z piłką. Włączmy głowę. Pomyślmy, złammy stereotyp i schematy. Zaskoczmy czymś. Bo inaczej to punktów tej wiosny znów nie nabijemy.

O porażce z Tychami, czyli pierwsze wskazówki na wiosnę

No cóż, piękny sen nie trwał długo. Po świetnej pierwszej połowie, w drugiej wróciły stare koszmary: brak kreatywności, niemoc ofensywna, niedokładność, wolne tempo gry. Przegraliśmy z GKS-em Tychy, choć wydawało się, że przynajmniej remis powinien w tym meczu być dla Widzewa osiągalny.

Taki stan rzeczy może mieć trzy powody. Po pierwsze: dało o sobie znać zmęczenie po wybieganym meczu z Arką, a rezerwowi są zbyt słabi, by zmienić obraz meczu w końcówce, na podmęczonego rywala. Po drugie: zespół jest źle przygotowany kondycyjnie, a wciąż szalejący w szatni COVID dopełnił katastrofy. I po trzecie: mamy za mało wariantów taktycznych i co mądrzejszy trener łatwo nas rozczytuje.

Wszystkie te trzy powody warto wziąć pod uwagę przed zimowym okresem przygotowawczym. Dokonać rozsądnych ruchów transferowych, przygotować solidnie drużynę do rundy wiosennej, wreszcie: popracować z zespołem nad wielością wariantów rozgrywania akcji. Przydałby się też trening wolicjonalny, albo – jak kto woli – współpraca z psychologiem. Można odnieść wrażenie, że ten zespół źle reaguje na zły bieg boiskowych wydarzeń… Ale taki rodzaj pracy ma sens jedynie wówczas, gdy będziemy mieć pewność, że pracujący w Widzewie team piłkarzy nie jest pospolitym ruszeniem najemników – minimalistów, tylko grupą ludzi naprawdę grających do jednej bramki. A to już zadanie dla działaczy.

Jakie sugestie personalne dla Zarządu mogłyby pojawić się już dziś, w przededniu zimowej przerwy?

Bramkarz. Z całym szacunkiem dla Miłosza, który się rozkręca, w bramce Widzewa jest potrzebny dorosły człowiek. Mleczko będzie na wiosnę, o ile zostanie, wciąż niepewny. Swoje broni, ale zamiast łapać – wybija piłkę. To znak, że nie czuje własnej pewności, ani też wsparcia kolegów z obrony. Ma zbyt miękkie nogi. Wyraźnie brakuje mu autorytetu. A bramkarz ma rządzić w swoim polu karnym! Aż serce boli, bo Widzew w przeszłości wychowywał najlepszych polskich bramkarzy. I to jest zadanie podstawowe.

Prawy obrońca – na tej pozycji w zespole Widzewa przez większość każdego meczu jest „dziura po Kosakiewiczu”. Ten zawodnik to prawy pomocnik i na tej pozycji mógłby być w Widzewie… co najwyżej zmiennikiem. Dałbym szansę gry Stępińskiemu na nominalnej pozycji, pod warunkiem, że miałby w zespole konkurencję. Ktoś taki jest potrzebny.

Para stoperów – tu będziemy chyba zgodni, że stanowią ją na dziś Grudniewski z Nowakiem. Rezerwowi to Tanżyna i Rudol. I chyba tak może zostać na wiosnę.

Lewy obrońca – wciąż tak naprawdę nie wiemy, co potrafi Petar Mikulić. Niech szybko wraca do zdrowia, bo jego rywalizacja z Filipem Bechtem wyjdzie zespołowi na dobre.

Defensywny pomocnik – takich mamy w zespole trzech: Mucha, Poczobut i Możdżeń. Jeden z nich jest niepotrzebny, warto by się zastanowić, który. Trudno to zważyć, bo każdy miał lepsze i gorsze mecze. Zostawiłbym Patryka Muchę. Zmiennik to chyba raczej Możdżeń, raz do roku to i strzelba na ścianie wystrzeli.

Prawy pomocnik – jest Mateusz Michalski, jeśli dobrze przepracuje zimę, może być „jedynką” na tej pozycji. I powinien! Mając na plecach Kosakiewicza w roli zmiennika.

Ofensywny pomocnik – obsada pozycji numer osiem jest najpilniejszą, obok bramkarza, potrzebą Widzewa na wiosnę. Kogoś takiego jak kreatywny playmaker w ogóle nie mamy w zespole. Czekamy na powrót Przemka Kity, bo on swobodnie może grać zarówno na „ósemce” jak i na „dziesiątce”. Musi mieć kogoś do walki o miejsce w składzie.

Lewy pomocnik – tutaj dałbym szansę Dominikowi Kunowi, a w ostatnich meczach dobrze pokazuje się Michael Ameyaw. Tej parze chyba należy zaufać na wiosnę.

Napastnik 1 – czyli numer dziewięć. Niekwestionowana pozycja Marcina Robaka, który musi mieć już wsparcie i pewną zmianę. Obawiam się, że nikt z obecnych dziś w Widzewie piłkarzy o umiejętnościach ofensywnych takiej pewności nie daje. Potrzebny transfer! Chyba, że jakimś cudem w roli łowcy bramek sprawdziłby się Ojamaa. Albo Daniel Mąka…

Napastnik 2 – czyli numer dziesięć. Obojętnie, jaki wariant taktyczny obierzemy, wydaje się, że dziś Karol Czubak wygrywa rywalizację z Mervillem Fundambu, który na wiosnę powinien być wszakże o wiele groźniejszy. O rywalizację na tej pozycji możemy być chyba spokojni.

Czy zgadzacie się z taką analizą sytuacji? Chętnie posłucham innych opinii: zapraszam do komentowania!

O klasyku Widzew-Legia, czyli czarne chmury nad „Sercem Łodzi”

Odkąd sięgam pamięcią, w polskiej piłce zawodnicy sprowadzeni z Afryki zawsze zimą przestawali dobrze grać. Zapewne z powodu mrozu. Słynne powiedzenie: „Kto Murzyna ma, temu Murzyn gra” traciło rację bytu gdzieś w połowie listopada.

Tym razem pomylił się, sprowadzony z Konga, pan Fundambu. Ale zaraz po nim przewrócił się pan Możdżeń, nie zdążył (jak zwykle) pan Kosakiewicz, następnie zagapił się pan Nowak, a pan Mleczko nie sięgnął piłki. Żaden z nich nie pochodzi z Afryki.

I, można powiedzieć, na tym emocje w meczu Widzew – Legia się skończyły.

A że była dopiero szósta minuta, Legia zaciągnęła sobie ręczny hamulec, a Widzew, jak to ostatnio ma w zwyczaju, nie dawał sobie z niczym rady. Ktokolwiek pamięta mecz pucharowy sprzed (prawie) równo roku, ma teraz duży niesmak: wówczas drugoligowy zespół Widzewa grał z Legią kapitalne zawody. Teraz oba zespoły pokazały futbol, przynoszący im wstyd.

Że nie było publiczności? Wolne żarty. Zawodowy sportowiec nie ma prawa tłumaczyć swojej źle wykonanej roboty brakiem poklasku trybun.

Jest też inne futbolowe powiedzonko – „pokaż mi drugą linię, a powiem ci, jaką masz drużynę”. Rok temu Widzew wyszedł na Legię jeszcze bez piłkarzy, których przed obecnym sezonem szumnie zapowiadano jako znaczące wzmocnienia linii pomocy. Żaden z tych transferów nie wypalił (Możdżeń, Ojaama, Mucha, Kun, Michalski, Ameyaw), a pan trener Dobi sprawia wrażenie, jakby kompletnie nie miał pojęcia, co z tym fantem zrobić.

Nie pomagają roszady w składzie, a cofnięcie do linii pomocy nominalnego napastnika Prochownika (o którym wcześniej mówiło się, że nie dorasta do poziomu pierwszej ligi) można określić jedynie mianem aktu rozpaczy.

Są w klubie jaskółki, zapowiadające wiosnę. Mamy nowy nabór w pionie skautingu, a do przerwy zimowej zostały tylko cztery mecze ligowe. Jakoś je przebujamy, choć akurat o punkty, jak się obawiam, będzie w nich ciężko.

Zespół potrzebuje natychmiastowej przebudowy środka pola i uporządkowania personalnej sytuacji na bokach pomocy oraz obrony. Pilnie wymagana jest obsada pozycji numer osiem i dziesięć, być może przy udziale wracającego Przemysława Kity, o którym znikąd nie można dowiedzieć się, co naprawdę mu jest.

Trzeba to wszystko, już w nowej koncepcji rozegrania, zespolić na nowo z atakiem. Wymyślić warianty wsparcia dla starzejącego się (niestety!) Marcina Robaka – i to tak, by zarazem odpowiednio zabezpieczyć zespół w defensywie. Trzeba tę zimę naprawdę dobrze wykorzystać i ciężko przepracować. Wówczas może jeszcze, jakimś cudem, uda się nam włączyć do walki o baraże.

PS. Król strzelców Mundialu 1982, Paolo Rossi, miał w drużynie jednego, niezawodnego asystenta. Nazywał się Bruno Conti i dogrywał snajperowi większość piłek. Pozyskanie kogoś takiego do zespołu Widzewa powinno być obecnie dla działaczy priorytetem. Oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji.

O końcu drużyny, czyli jak wielki klub na dnie spoczywa…

„To jest koniec tej drużyny” – powiedział mój wujek, który z niejednego pieca chleb jadł, po zakończeniu w 1996 roku fazy grupowej Ligi Mistrzów. Przetrzebiony kontuzjami Widzew, bez odpowiednio długiej ławki rezerwowych, choć walczył dzielnie, poległ w rozgrywkach. Borussia Dortmund, Atletico Madryt i Steaua Bukareszt, okazały się za mocne dla zespołu, który nie mógł w ani jednym z grupowych spotkań wystawić do gry pełnego składu… Wówczas, choć pełni szacunku dla mądrego wujka, śmialiśmy się w rodzinie z czarnej przepowiedni. Sprawdziła się dubeltowo: Widzew zaklął Ligę Mistrzów, od tamtej pory żadna z polskich drużyn nie wspięła się na poziom grupowych eliminacji. A dziś – czas to stwierdzić oficjalnie, choć z wielkim smutkiem – na naszych oczach dokonuje się właśnie koniec drużyny Widzewa. Tej wielkiej, dzielnej i przez lata budującej ogromną część tradycji polskiej piłki – ale i tej mniejszej, która w minionym osiemnastoleciu próbowała jakoś nawiązywać do chwalebnej przeszłości.

Czemu tak piszesz, spytają kibice? Wprawdzie Widzew dołuje, jest wyraźny kryzys sportowy – ale trudno mówić o jakimkolwiek końcu organizacyjnym. Klub istnieje, ma funkcjonującą strukturę, władze, utrzymuje drużynę, spłaca długi… Sportowo zawsze może być lepiej, ale są jakieś perspektywy: będzie nowy stadion, a dopóki nie powstanie i tak poziom rozgrywek nie ma większego znaczenia. Przecież Widzew podczas remontu będzie musiał przenieść się z meczami na inny obiekt. Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być lepiej!

Długo myślałem podobnie, latami podtrzymywałem w sobie nadzieję. Dziś już nie mam złudzeń. Widzewa nie ma – choć właściwie jest, ale zupełnie gdzie indziej. W B klasie. TMRF Widzew 1910 wygrał właśnie szóste spotkanie i utrzymał pozycję lidera w swojej grupie. Mecz – na stadionie przy al. Piłsudskiego 138! – oglądało oficjalnie 999 kibiców. Więcej nie mogło, choć chciało. Nowe stowarzyszenie musi mieć zgodę na organizację imprez masowych, nie ma jej, więc trzeba pilnować ograniczeń. Ci, co przyszli, stworzyli profesjonalną oprawę pod krytą trybuną. Wcześniej, na meczu „dużego” Widzewa, kibiców prawie nie było, trybuny świeciły pustkami. A zespół Sylwestra Cacka znów przegrał. Jest na dnie pierwszoligowej tabeli bez większych szans na uniknięcie spadku do ligi drugiej.

Oto powód, dla którego twierdzę, że nieoficjalnie Widzew przestał istnieć: odrzucili Go kibice. Uznali, że klub sportowy, od siedmiu lat dowodzony przez Sylwestra Cacka przy al. Piłsudskiego nie jest już ICH Widzewem. Zabrali swoje flagi, transparenty, swą miłość – i przenieśli to wszystko na B-klasowe poletko. Gdy jednak „poletko” przy Piłsudskiego nagle można było, mocą umowy z MOSiR-em, nagle zaadoptować na potrzeby TMRF (stadion Widzewa jest własnością miasta, okazało się, że jest szansa go stamtąd wynajmować!), rozległ się potworny, złośliwy chichot historii… Pan prezes Cacek robi swoje, kibice swoje. Na tej samej trawie. Ale nic już nigdy nie będzie jak dawniej: drogi działaczy i kibiców rozeszły się, trudno wierzyć, że jeszcze kiedyś zejdą się ponownie. W każdym razie dziś nic na to nie wskazuje.

Ponieważ klub piłkarski bez kibiców sensu większego nie ma, nad Panacackowym interesem zebrały się nagle czarne chmury. Albo nie, powiem inaczej – być może właśnie zdarzyło się coś, co wreszcie da Sylwestrowi Cackowi ostateczny argument do ogłoszenia całkowitej upadłości Widzewa. By wreszcie zwinąć żagle, pogodzić się ze stratą wpompowanych w klub (okazało się, że całkowicie bezsensownie) sześćdziesięciu milionów złotych. Nie brak głosów, że od pewnego czasu pan Sylwester Cacek na taki pretekst czekał z utęsknieniem. Gdy tylko okazało się, że szansa na odzyskanie zainwestowanych w Widzew środków bardzo się oddala (przypomnę, z tematem rozbudowy stadionu klub przepychał się z Magistratem parę lat) może biznesmen z Piaseczna nabrał przekonania, że tylko ucieczka „z twarzą” pozwoli mu na pozbycie się uciążliwego balastu. A może prawda jest dokładnie odwrotna? Może Sylwester Cacek, podbudowany wreszcie zawartą z Ratuszem umową, postanowił przeczekać – na przykład w drugiej lidze – na stadion, wybudowany przez Miasto, na miejskim przecież terenie… Jakoś przebiedujemy te dwa, trzy lata, mógł pomyśleć prezes Widzewa zakładając, że koszty utrzymania drużyny na tym poziomie są do przyjęcia. Po to, by później zacząć odzyskiwać utraconą kasę na zbudowanym już stadionie: mając obiekt, można uruchomić cały interes, przynoszący jakieś dochody. Market, sklepy z pamiątkami, parkingi, knajpeczki dla kibiców – tak działają zachodnie kluby, zarabiają na całym tym cyrku wokół drużyny, która sama jest z założenia produktem deficytowym. I nic w tym zdrożnego, pomyśli kibic, niech prezes-właściciel godziwie zarobi, niech się odkuje za zmarnowane w Widzewie lata. Byleby wreszcie zagwarantował nam jakiś poziom tej gry! Bo przecież serce się kraje, co te patałachy teraz wyprawiają…

Sęk w tym, że najwyraźniej kibice Widzewa stracili cierpliwość. I postanowili wziąć sprawę we własne ręce: zrobić Widzew „na swoim”. Zacząć od zera po to, by samemu do czegoś dojść. Pewną konfuzję wzbudza fakt, że na meczu TMRF Widzew 1910 z Hetmanem Łódź pojawili się dawni włodarze „dużego” klubu: np. Andrzej Pawelec czy Andrzej Wojciechowski. A także piłkarze, stanowiący kiedyś o sile Wielkiego Widzewa, starzy mistrzowie, wykuwający legendarny „Widzewski Charakter…” Ta konfuzja dotykać może (jednak nie wierzę, że jest całkiem obojętny) prezesa Sylwestra Cacka, któremu rząd dusz ewidentnie wymknął się z rąk. Czy to dla niego problem, czy raczej szczęście – przekonamy się niebawem…

Jest mi ogromnie szkoda, że Widzew ludzi Cacka się zawalił. Mniejsza o błędy, jakie przez te siedem lat zostały popełnione. Mniejsza o prawdę w sprawie obecnej polityki klubu. Chodzi o to, że na tamte czasy, lat temu siedem, biznesmen z Piaseczna był dla – tonącego już powoli – klubu kimś ogromnie ważnym. Prawdziwym wybawieniem. Kibice mu naprawdę uwierzyli, zaufali snom o potędze i odetchnęli z wiarą, że nastał kres ich niepokoju o los ukochanego Widzewa. Dziś, na wypełnionej trybunie meczu z Hetmanem w B klasie widać wyraźnie, jak bardzo się ci ludzie pomylili. I jak bardzo ich zaufanie zostało połamane.

 

O zwycięstwie Widzewa, czyli tli się jeszcze nadzieja…

Nie można było tak przez cały sezon? – chciało się krzyczeć, oglądając mecz Widzewa z Wisłą… Albo chociaż od początku rundy! Łodzianie rozegrali kapitalne spotkanie w stylu, jaki powinien od dawna w ich poczynaniach dominować. Szybka, ambitna, agresywna gra, w ciągłym naporze na bramkę przeciwnika. Obrona i atak całym zespołem, pressing do ostatniej minuty, mnóstwo sytuacji, strzały, gole, wreszcie – upragnione zwycięstwo, tak bardzo przy Alei Piłsudskiego oczekiwane przez wiernych kibiców.  Już niewielu miało nadzieję na utrzymanie się Widzewa w ekstraklasie. Teraz, po takim meczu i wygranej nad faworyzowanym przeciwnikiem, nadzieje odżyły. Jeśli Łodzianie podtrzymają formę, okażą się w Szczecinie o jedną bramkę lepsi od Pogoni, to w eksperymentalnej rundzie końcowej (zwłaszcza, jeśli rywale w walce o utrzymanie przegrają za tydzień swoje mecze) mają szansę powalczyć o miejsce w ligowym peletonie.

Przeciwko Wiśle mieliśmy do czynienia z dobrą grą Widzewa, ale też pierwszą tegoroczną próbą stabilizacji składu: Łodzianie wybiegli w zestawieniu, które zaczęło poprzedni mecz z Cracovią. Trener Artur Skowronek znalazł chyba wreszcie wykonawców swojego planu, a może inaczej – wreszcie znalazł plan, według którego powinna grać ta drużyna. Poza Eduardsem Visnjakovsem są w niej, patrząc na pierwszą jedenastkę, sami Polacy. Nie chodzi o narodowy szowinizm, ale może o łatwość porozumiewania się między formacjami, a także w szeregach ich samych, „poziomo”. Efekt jest dobry, a zaangażowanie w grę też jakby inne u młodych, krajowych wilczków. Szkoda, że dzieje się to bardzo późno – oby nie zbyt późno dla zespołu, który nagle zaczął objawiać potencjał godny ekstraklasy, o który wszak drużynę znawcy tematu od dawna podejrzewali. Pewnie jest tak, że w sporcie nic nie dzieje się z dnia na dzień. Trener objął rządy w zespole, mając do dyspozycji czas zimowych przygotowań oraz kilka wzmocnień personalnych.  Dopiero teraz sprowadzeni zawodnicy okazują swą przydatność dla drużyny, może potrzebowali aklimatyzacji, a może należało ich od dawna inaczej ustawiać lub przydzielać im bardziej czytelne zadania… Coś nie zagrało, jakby brakło koncepcji, odwagi, może trenerowi podcięła skrzydła pierwsza porażka w Bielsku-Białej? Teraz jednak nie ma co rozpaczać. Jest cień szansy, więc należy rzucić do walki wszystkie siły. Mecz z Wisłą pokazuje, że piłkarze Widzewa wreszcie zrozumieli: bez maksymalnej determinacji utrzymać tej ekstraklasy się nie da. Gdy jakimś cudem cel zostanie osiągnięty, a boiskowemu zaangażowaniu towarzyszyć będą kolejne zdobywane punkty, kibice łatwo wybaczą zespołowi początkowy brak sukcesów. W innym przypadku na pewno „rozliczą” klub i jego pracowników, a nam będzie bardzo szkoda tej drużyny, która pokazała, że może być lepsza od krajowych potentatów. Musi tylko chcieć biegać i harować na boisku.

O Marcinie Kaczmarku, czyli Widzewskie epitafium

Marcin Kaczmarek strzelił w ostatnim meczu z Piastem Gliwice dwie bramki. To kuriozum, ale obie zaliczone są zupełnie innym zawodnikom. Doświadczony pomocnik Widzewa najpierw podał do swojego bramkarza, ale piłkę przejął zawodnik gości i strzelił piętą nie do obrony. Następnie Kaczmarek uderzył, trochę na wiwat, w poprzeczkę rywali – ale piłka wpadła do bramki, odbijając się od… głowy bramkarza gości. Niecodzienne, dość chaotyczne przygody ambitnego Widzewiaka są pięknym i dosłownym modelem gry całej drużyny w tym dramatycznym sezonie. A remis z Piastem nie zapowiada – niestety – utrzymania się w ekstraklasie.

Jak wielu, byłem optymistą po wynikach sparringowych meczów. Zima: nowy trener,transfery, pięciu „kupionych” graczy w wyjściowym składzie. I co? I nic, z wielkich zapowiedzi rodzą się tragiczne wyniki. Masakrycznie słaba gra w Bielsku, taka sama w pierwszej połowie z Piastem. I ledwie jeden punkt zamiast sześciu, jakie trzeba było zdobyć w tej inauguracji. Najbardziej boli gra drużyny, zwyczajnie. Może nie brakuje ambicji, ale z pewnością nie ma sytuacji bramkowych, nie mówiąc już o ich skutecznym wykorzystywaniu. Zespół jako tako pozbierał się w defensywie, ale zagrożenia pod bramką rywali nie stwarza praktycznie żadnego. A tu trzeba wygrywać i zdobywać punkty, inaczej spadnie się piętro niżej…  Już pojawiają się głosy o nieudanych transferach, stawianie pierwszych krzyżyków, opuszczanie rąk. Trudno się dziwić kibicom: jak Widzew poleci, to Widzewa nie ma. Degradacja oznacza brak kasy na spłatę układowych wierzycieli, a w konsekwencji upadłość klubu. Co to znaczy dalej, warto unaocznić sobie, spoglądając po drodze na gruzowisko, jakie zostało po stadionie ŁKS-u. Tu żadnych słów nie trzeba: na stadionie przy alei Unii, co chętnie przypomnę radykałom, także Widzew rozgrywał w latach 80-tych swoje mecze w pucharach europejskich…

Inna sprawa, to owo tajemnicze kartkowanie… Oczywiście, czerwone kartki są efektem fauli, a nie sędziowskiej złośliwości. Lecz wystarczy przypomnieć sobie, że Sylwester Cacek rozpoczął swą obecność w Widzewie kilkoma równoległymi procesami z PZPN-em. Część z tych procesów jeszcze się toczy, skazując właściciela Widzewa na absurdalną sytuację: sądowej wojny z organizacją, w strukturach której prowadzi się swój biznes. Czy można się dziwić niechęci działaczy, z którymi wielu już szło na bezskuteczną wojnę, płacąc często za swą śmiałość nawet (dosłownie) najwyższą cenę??? Warto przypomnieć sobie, od czego rozpoczął się tragiczny epizod ostatnich miesięcy życia Ś.P. Jacka Dębskiego, ówczesnego ministra sportu. Od wojny z PZPN-em… Tu również nie trzeba zbędnych komentarzy. Wystarczy, że związkowa „elyta” działaczy szepnie słówko wobec własnego Kolegium Sędziów: „Wicie,koledzy, rozumicie – jak tam oni będą faulowali, to już tam czerwonych kartek nie żałujcie, wicie…”. Z każdego faulu można zrobić czerwoną kartkę, wystarczy odpowiednie nastawienie i skrupulatność panów w czerni. Resztę mówią fakty: osiem spotkań, które Widzew kończył w dziesiątkę.

Mają więc Widzewiacy spory problem, nie tylko z podejrzaną nadgorliwością arbitrów, ale też –  przede wszystkim – z poziomem własnej gry. Sytuacja jest krytyczna: od meczu z Ruchem trzeba pokazać, że nie jest się zespołem zbyt słabym na ekstraklasę, choć obecnie wszystko na to wskazuje. Czy będzie to zryw desperacki? Czy na utrzymaniu klubu zależy grupie najemników, jaka (od większości zawodników przez team trenerski do działaczy) jest tylko formalnie, bez emocjonalnego wkładu, związana z Widzewskimi barwami?  Te pytania trzeba postawić natychmiast, wraz z konkretnym tupnięciem w ziemię: żarty, Panowie, dawno się skończyły!!! Widzew jest na równi pochyłej. Tylko od Was zależy, czy Jego potężna historia, tradycja nie tylko sportowej Łodzi ale i całej Polski nie zostaną bezpowrotnie zamienione w zgliszcza. Takie, jakie oglądać możecie po drugiej stronie miasta.

O nowym Widzewie, czyli wszystko na jedną kartę…

Nie wiem, czemu tak jest, to bardzo irracjonalne doznanie. Ale ze zwycięstwa Widzewa nad Lechią, pod okiem nowego trenera Artura Skowronka, bije niezrozumiały optymizm. Gdzieś w powietrzu unosi się przekonanie, że Widzew – jeśli uda się drużynie dopracować styl gry, zadawany przymusem „nowej miotły” – utrzyma się w ekstraklasie i być może w kolejnym sezonie powalczy w pierwszej ósemce.

Trener nie wymyśla raczej żadnej nowej filozofii. Zespół ma grać ofensywnie, ale z aktywnym udziałem skrzydeł, w środku pola trzymając „młyn” dzięki dwóm pomocnikom defensywnym. Napastnik ma być jeden, może i dlatego, że zawodników o dużym potencjale w tej formacji (poza młodym Wiśnią) raczej nie mamy… Sęk w tym, że podobny system działa z powodzeniem w wielu prestiżowych zespołach europejskich. Widzew też gra nim od dawna. Z tym tylko, że skutek był marny, co niestety – ze zgrozą – ostatnio obserwowaliśmy.

Wynik z Lechią, identyczny jak podczas ligowej kolejki, niby o niczym nie świadczy. Przed rokiem drużyna też lała w sparingach, kogo chciała – no, prawie. Tu jednak kłania się ważny aspekt funkcjonowania każdej drużyny w grach zespołowych, mianowicie dobór odpowiednich wykonawców na poszczególne pozycje. Popatrzmy, co z zespołem w tymże spotkaniu sparringowym zrobił Artur Skowronek.

W bramce wyboru wielkiego nie ma, przynajmniej na dzisiaj: trzeba wierzyć, że Maciek Mielcarz się przebudzi. Inna rzecz, że jeśli „kapela” wbija rywalowi cztery gole, to strata jednego zwyczajnie może się przydarzyć… Zmiany zaczynają się w linii obrony, gdzie kluczową rolę, gdy idzie o preferowany system taktyczny, pełnią boczni obrońcy. W minionej rundzie gorączkowo szukano efektywnych zawodników na obie flanki. Po odejściu Łukasza Brozia nie znaleziono nikogo o zbliżonych predyspozycjach. Lewego obrońcy nie było w ogóle (ani Hajrapetian ani żaden z zastępców nie udźwignęli odpowiedzialności, a Hachem Abbes, który tam grać może, przechodzi swoje znane perypetie). Mamy tu wyraźny pomysł: na prawej stronie dostaje pole do popisu Marcin Kikut (niech udowadnia, że faktycznie może się u nas odbudować), na lewej natomiast wracający po kontuzji Michał Płotka, który także ma coś do udowodnienia. W Grodzisku zanotował nawet kilka celnych strzałów, więc zapewne traktuje sprawę poważnie…   Na środku obrony dobry patent, mieszanka rutyny z młodością. Obiektywnie najlepszy piłkarsko łódzki stoper Kevin Lafrance ma kierować obroną, mając obok siebie młodzika, Krystiana Nowaka, notującego dobre występy w czasie ubiegłorocznej mizerii. Młody ma ewidentnie słuchać starszego kolegi. Przypomnę, że gdy kilka lat temu, pod wodzą Darka Wdowczyka Widzew walczył o utrzymanie, obok doświadczonego Kazka Węgrzyna stanął na środku obrony młody Krzysio Brodecki. Wszystko było dobrze: dziś pytamy, czy z Lafrancem nie powinien w parze wybiegać Perez. Pewnie w sparringu z Cracovią będzie to sprawdzone, ale przeczuwam, że Hiszpan jest brany pod uwagę raczej jako zmiennik Kevina. I bardzo by mi się ten pomysł podobał.

Druga linia, czyli najważniejsza w każdym zespole – tutaj Widzew ma największą swobodę wyboru, ale znacznie gorzej jest z jakością. Na pierwszy ogień poszli obaj skrzydłowi. Znów: bardzo ważni przy omawianym systemie, a w ostatnich miesiącach wręcz psujący grę drużyny. Zarówno Marcin Kaczmarek jak i Aleks Visnjakovs trafili zatem na ławę. Czy oczekiwania na bokach spełnią młodzi – Pietrowski i Kwiek? Obydwaj stoją przed olbrzymią szansą udowodnienia, że jeśli trener na nich postawi, błędu nie popełni. Jest jeszcze Alex Bruno, przydałaby się mocniejsza alternatywa na lewej stronie. Tu jednak bez wątpienia potrzebna jest zespołowi świeża krew i to jak najwyższej jakości. Najlepiej byłoby ściągnąć Pawłowskiego z Malagi, ale podobno jest to wykluczone. Ciekawe rzeczy dzieją się na środku pola. Najbardziej kreatywny obecnie rozgrywający, Batrović, ma za sobą dwójkę: Mroziński – Kasprzak. Gdy parę poszerzymy o trzecią postać, Nowaka, dostajemy w koncepcji gry trzech młodych piłkarzy, z których każdy jest w stanie podłączyć się, w dowolnej chwili, do akcji ofensywnej. Może najmniej Mroziński, ale on się akurat świetnie nadaje do asekuracji, gdy pozostali koledzy zaczną się zapędzać w pole karne rywala. Wydaje się to wszystko dobrze wymyślone, zwłaszcza, że akurat w środku istnieje duże pole manewru przy zmianach (Okachi, Leimonas, Staroń…). Pytanie najistotniejsze brzmi: na ile ten plan wypali w walce o ligowe punkty.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że Widzew – jeśli chce o utrzymaniu myśleć poważnie – koniecznie musi wygrać już pierwszy mecz, wyjazd z Podbeskidziem. Następnie trzeba poprawić u siebie z Piastem.  Te sześć punktów uspokoi kibiców i da nadzieję na końcowy sukces. Gdy utrzymanie stanie się faktem, wówczas zawodnicy Widzewa zyskają bardzo poważny atrybut marketingowy na przyszłość. Nawet jeśli są wśród nich gracze zainteresowani wyłącznie autopromocją, nie zaś losami klubu, trzeba teraz postawić wszystko na jedną kartę. Można odnieść wrażenie, że trener Artur Skowronek już o tym wie.

O wygranej Widzewa z Lechią, czyli co się właściwie stało…

Uff, zwyciężając Lechię 4:1 Widzew odbił się od dna tabeli, złapał oddech, uspokoił kibiców. Dziwny i ciekawy był to mecz: początek prawie jak w Poznaniu, karny z kapelusza, brakowało tylko czerwonej kartki dla Bartkowskiego. Ale zespół, choć na Lechu zabrakło może tego jedenastego gracza – w domu, w pełnym składzie pokazał że umie i chce zawalczyć. To nic, że w środku pola była dziura jak wykop pod Łodzią Fabryczną: dwie bramki po wreszcie dopracowanych stałych fragmentach uspokoiły drużynę, która zgodnie z intencją nowego trenera postawiła na rozwijanie ataków skrzydłami.

Nowy trener, bo wątpię, żeby teraz ktokolwiek z zarządu śmiał pozbywać się Rafała Pawlaka, ma jednak na bokach zespołu trochę problemów… Zwłaszcza po lewej stronie: jeśli w Widzewie nie ma teraz faktycznie lepszego lewego obrońcy niż Marcin Kaczmarek, to pytanie brzmi, kto ma być na tej stronie pomocnikiem nr 1. Rybicki wciąż nie zachwyca, niektórym podobał się jego występ przeciwko Lechii, ale chłopak wielkiego zagrożenia rywalom nie sprawiał. Bronią go dobrze wybijane wolne i kornery, nad dynamiką akcji popracować musi… Alex Bruno to pomocnik uniwersalny, ale chyba na lewą stronę najmniej, jest prawonożny. Wprawdzie Lechii z tego skrzydła strzelił gola, ale gdy miał miejsce, żeby przełożyć sobie piłkę na lepszą nogę. Z kolei pomysł z Batroviciem na stronie prawej również można krytykować, mając takich graczy w zespole, jak starszy „Wiśnia” czy właśnie Alex na tę pozycję. Pytanie, gdzie ma grać Velijko w systemie z dwoma napastnikami – ano, z Melunoviciem lub za nim w środku pola, gdy na ławkę posadzimy jednego z pomocników defensywnych. Kogo? Zostawiłbym Leimonasa,  bo strzela gole: czyli Nowak. To już jednak zmartwienie trenera – jakość na skrzydłach niewątpliwie trzeba wypracować, tak jak lepszą koncepcję środkowego rozegrania. Co ważne, obrona mimo początkowej nerwowości poczynań, zdaje się być coraz solidniejsza.

Złośliwi mogą mówić, że z okazji Zlotu Widzewiaków Lechia zrobiła prezent gospodarzom: zaproszeni na obchody obydwaj gdańscy stoperzy, Bieniuk i Madera (obydwaj z dużym sentymentem do Widzewskich barw) grali w tym meczu, delikatnie mówiąc, słabiutko. Po kilku groźnych strzałach Widzewskiego wychowanka Piotra Grzelczaka, Widzewiak Michał Probierz, trener rywali z zaproszeniem na pomeczową imprezę w kieszeni, zdjął z boiska swojego napastnika, zastępując go znacznie mniej widocznym Buzałą. Ale nie czepiajmy się drobiazgów, zwycięstwo w tym meczu było Widzewiakom niezbędne, udało się je odnieść w ładnym stylu, powinno to wystarczyć na przełamanie, podniesienie morale. Nawet jeśli piłkarze Lechii dobrze wiedzieli, że im ta porażka wielkiej krzywdy w tabeli nie zrobi.

Oby tylko dobry trend udało się podtrzymać do końca rundy. Kolejna przerwa na kadrę dobrze zrobi drużynie, bo nowy trener złapie bardzo potrzebny oddech. Ma czas na wypracowanie nowych wariantów taktycznych i personalnych. Obyśmy już w meczu z Zagłębiem obejrzeli pierwsze wyjazdowe zwycięstwo łódzkiej drużyny w tym sezonie.

O poprawionym Widzewie, czyli zaskakująca przemiana…

„No tak, teraz już wiemy, dlaczego obydwaj słabo grali” – powiedział redaktor Fiećko. Omawialiśmy mecz Lecha z Widzewem, o uwaga dotyczyła  formy panów Macieja Mielcarza i Princewilla Okachiego w trakcie rzeczonego pojedynku. Hmm, faktycznie: ktokolwiek dziwił się, skąd nagły spadek jakości gry dwóch najsolidniejszych chyba piłkarzy Widzewa minionego sezonu, mógł oglądając mecz przy Bułgarskiej przecierać oczy. Choć przegrany, cały Widzew wzbudził co najmniej sympatię kibiców, a to dzięki ambitnej grze, jako żywo kojarzącej się z najlepszymi latami łódzkiej drużyny, jak też i powiedzeniem o słynnym, widzewskim charakterze.

Nie przesadzajmy z komplementami, bo w końcu mecz z Lechem łodzianie przegrali – lecz grając w dziesiątkę z pewnością wstydu sobie nie przynieśli. Różnicy jednego zawodnika, doskwierającej gościom przez cały mecz, widać w zasadzie nie  było. Zabrakło szczęścia: gdyby Nowak na spółkę z Leimonasem wbili piłkę do siatki w sytuacji pod koniec spotkania, gdy mieli trzy razy pod rząd sytuacje stuprocentowe, byłby remis. Ale kibice i tak widzą światełko w tunelu, bo zmiana trenera wyraźnie zaowocowała w drużynie poprawą jakości gry.

Toteż i redaktor Fiećko miał prawo skojarzyć fakty: wyglądało tak, jakby przynajmniej niektórzy zawodnicy Widzewa celowo „wstrzymywali się” dotąd od poprawnego wykonywania swych obowiązków. Oceniliśmy z Robertem, a wyszło to z pobieżnych obliczeń, że gdyby Mielcarz w kilku sytuacjach rundy jesiennej zachował się tak, jak powinien (i jak potrafi!), to Widzew miałby na koncie spokojnie o sześć punktów więcej… Swoje dokładał Okachi, Kaczmarek i inni dotychczasowi pewniacy. Co zatem ważniejsze? Czy komfort zespołu, z jakiegoś powodu niezadowolonego ze współpracy z trenerem – czy radość kibiców, dla których piłkarze grają i dzięki temu ich zawód nabiera sensu???   Nie wolno nam stawiać jednoznacznych oskarżeń, bo nie mamy żadnych dowodów na to, że Mielcarz et consortes grali specjalnie przeciwko trenerowi Mroczkowskiemu. Wolno nam jednak stwierdzać, a fakty owe domysły potwierdzają, że drużyna (nawet tak radykalnie przebudowana, jak Widzew w połowie rundy) grała na poziomie o kilka stopni niższym od swych realnych możliwości – a potem, gdy trener był już inny, na właściwy poziom wskoczyła, lub chociaż próbowała. Ostateczna  odpowiedź tutaj się nie znajdzie, choć kibice – jak się zdaje – raczej nie dadzą się już nabrać na bajki w rodzaju „nowej miotły”.

Pewnie tak już jest, że drużyny czasami zmieniają trenerów swoją grą… Pytanie, dlaczego mają takie zamiary – i czy faktycznie trener Mroczkowski nie miał w zespole wystarczającego autorytetu, charyzmy, by piłkarze stanęli za nim murem.  Większość obecnej kadry Widzewa to ludzie młodzi, oni powinni raczej zawdzięczać Mroczkowi dobrą promocję. A nie głosować nogami za jego zwolnieniem. Gdy od początku rundy juniorzy zawodzili, klub podesłał trenerowi kilku „stranieri” (poszukiwania zagranicznych wzmocnień wciąż trwają!), co wywaliło w kosmos całą ideę przygotowań letnich z młodym zespołem, odnoszącym zresztą spore sukcesy w sparringach wakacyjnych. Gdzie leży zatem prawda? Czy młodzież nie udźwignęła odpowiedzialności w walce o ligowe punkty, a potem zaczęła jątrzyć, gdy na boisku pojawili się ich zagraniczni zmiennicy? A może to klubowa starszyzna zorientowała się, że traci wpływy na trenera, głęboko wsłuchującego się w ich głos odnośnie spraw drużyny? Przypomnijmy – zmianę w postawie starszych widać było na Lechu najwyraźniej… Nie wiemy, gdzie prawda leży, dopóki nie zajrzymy do szatni. A tam, zgodnie z tradycją, postronni wstępu nie mają.

Ważne jest, żeby teraz zadziałało. „Pawlos”, choć wychowanek „zamiedzowych”, przez lata wypracował sobie zaufanie Widzewskich kibiców. Były momenty, gdy cały stadion oglądał Rafała Pawlaka łapiącego się za głowę po zwycięskiej bramce dla naszych (w meczu Widzewa z Wisłą Płock grali – nomen omen – litewscy bracia o nazwisku Stesko, nie wtajemniczeni w sprawy drużyny). Lecz mimo zaskakujących czasami porażek, niezbyt chwalebnych występów pod wodzą tajemniczego trenera Piotra Kuszłyka z Ukrainy, „Pawlos” ma wsparcie kibicowskiego zegara. I z takim kapitałem może pracować, jeśli zespół nie będzie tracił waleczności – no i zacznie zdobywać punkty. Nie odkryjemy Ameryki twierdząc, że mecz z Lechią będzie miał w tym układzie kluczowe znaczenie. Czekamy.