O porażce z Tychami, czyli pierwsze wskazówki na wiosnę

No cóż, piękny sen nie trwał długo. Po świetnej pierwszej połowie, w drugiej wróciły stare koszmary: brak kreatywności, niemoc ofensywna, niedokładność, wolne tempo gry. Przegraliśmy z GKS-em Tychy, choć wydawało się, że przynajmniej remis powinien w tym meczu być dla Widzewa osiągalny.

Taki stan rzeczy może mieć trzy powody. Po pierwsze: dało o sobie znać zmęczenie po wybieganym meczu z Arką, a rezerwowi są zbyt słabi, by zmienić obraz meczu w końcówce, na podmęczonego rywala. Po drugie: zespół jest źle przygotowany kondycyjnie, a wciąż szalejący w szatni COVID dopełnił katastrofy. I po trzecie: mamy za mało wariantów taktycznych i co mądrzejszy trener łatwo nas rozczytuje.

Wszystkie te trzy powody warto wziąć pod uwagę przed zimowym okresem przygotowawczym. Dokonać rozsądnych ruchów transferowych, przygotować solidnie drużynę do rundy wiosennej, wreszcie: popracować z zespołem nad wielością wariantów rozgrywania akcji. Przydałby się też trening wolicjonalny, albo – jak kto woli – współpraca z psychologiem. Można odnieść wrażenie, że ten zespół źle reaguje na zły bieg boiskowych wydarzeń… Ale taki rodzaj pracy ma sens jedynie wówczas, gdy będziemy mieć pewność, że pracujący w Widzewie team piłkarzy nie jest pospolitym ruszeniem najemników – minimalistów, tylko grupą ludzi naprawdę grających do jednej bramki. A to już zadanie dla działaczy.

Jakie sugestie personalne dla Zarządu mogłyby pojawić się już dziś, w przededniu zimowej przerwy?

Bramkarz. Z całym szacunkiem dla Miłosza, który się rozkręca, w bramce Widzewa jest potrzebny dorosły człowiek. Mleczko będzie na wiosnę, o ile zostanie, wciąż niepewny. Swoje broni, ale zamiast łapać – wybija piłkę. To znak, że nie czuje własnej pewności, ani też wsparcia kolegów z obrony. Ma zbyt miękkie nogi. Wyraźnie brakuje mu autorytetu. A bramkarz ma rządzić w swoim polu karnym! Aż serce boli, bo Widzew w przeszłości wychowywał najlepszych polskich bramkarzy. I to jest zadanie podstawowe.

Prawy obrońca – na tej pozycji w zespole Widzewa przez większość każdego meczu jest „dziura po Kosakiewiczu”. Ten zawodnik to prawy pomocnik i na tej pozycji mógłby być w Widzewie… co najwyżej zmiennikiem. Dałbym szansę gry Stępińskiemu na nominalnej pozycji, pod warunkiem, że miałby w zespole konkurencję. Ktoś taki jest potrzebny.

Para stoperów – tu będziemy chyba zgodni, że stanowią ją na dziś Grudniewski z Nowakiem. Rezerwowi to Tanżyna i Rudol. I chyba tak może zostać na wiosnę.

Lewy obrońca – wciąż tak naprawdę nie wiemy, co potrafi Petar Mikulić. Niech szybko wraca do zdrowia, bo jego rywalizacja z Filipem Bechtem wyjdzie zespołowi na dobre.

Defensywny pomocnik – takich mamy w zespole trzech: Mucha, Poczobut i Możdżeń. Jeden z nich jest niepotrzebny, warto by się zastanowić, który. Trudno to zważyć, bo każdy miał lepsze i gorsze mecze. Zostawiłbym Patryka Muchę. Zmiennik to chyba raczej Możdżeń, raz do roku to i strzelba na ścianie wystrzeli.

Prawy pomocnik – jest Mateusz Michalski, jeśli dobrze przepracuje zimę, może być „jedynką” na tej pozycji. I powinien! Mając na plecach Kosakiewicza w roli zmiennika.

Ofensywny pomocnik – obsada pozycji numer osiem jest najpilniejszą, obok bramkarza, potrzebą Widzewa na wiosnę. Kogoś takiego jak kreatywny playmaker w ogóle nie mamy w zespole. Czekamy na powrót Przemka Kity, bo on swobodnie może grać zarówno na „ósemce” jak i na „dziesiątce”. Musi mieć kogoś do walki o miejsce w składzie.

Lewy pomocnik – tutaj dałbym szansę Dominikowi Kunowi, a w ostatnich meczach dobrze pokazuje się Michael Ameyaw. Tej parze chyba należy zaufać na wiosnę.

Napastnik 1 – czyli numer dziewięć. Niekwestionowana pozycja Marcina Robaka, który musi mieć już wsparcie i pewną zmianę. Obawiam się, że nikt z obecnych dziś w Widzewie piłkarzy o umiejętnościach ofensywnych takiej pewności nie daje. Potrzebny transfer! Chyba, że jakimś cudem w roli łowcy bramek sprawdziłby się Ojamaa. Albo Daniel Mąka…

Napastnik 2 – czyli numer dziesięć. Obojętnie, jaki wariant taktyczny obierzemy, wydaje się, że dziś Karol Czubak wygrywa rywalizację z Mervillem Fundambu, który na wiosnę powinien być wszakże o wiele groźniejszy. O rywalizację na tej pozycji możemy być chyba spokojni.

Czy zgadzacie się z taką analizą sytuacji? Chętnie posłucham innych opinii: zapraszam do komentowania!

O klasyku Widzew-Legia, czyli czarne chmury nad „Sercem Łodzi”

Odkąd sięgam pamięcią, w polskiej piłce zawodnicy sprowadzeni z Afryki zawsze zimą przestawali dobrze grać. Zapewne z powodu mrozu. Słynne powiedzenie: „Kto Murzyna ma, temu Murzyn gra” traciło rację bytu gdzieś w połowie listopada.

Tym razem pomylił się, sprowadzony z Konga, pan Fundambu. Ale zaraz po nim przewrócił się pan Możdżeń, nie zdążył (jak zwykle) pan Kosakiewicz, następnie zagapił się pan Nowak, a pan Mleczko nie sięgnął piłki. Żaden z nich nie pochodzi z Afryki.

I, można powiedzieć, na tym emocje w meczu Widzew – Legia się skończyły.

A że była dopiero szósta minuta, Legia zaciągnęła sobie ręczny hamulec, a Widzew, jak to ostatnio ma w zwyczaju, nie dawał sobie z niczym rady. Ktokolwiek pamięta mecz pucharowy sprzed (prawie) równo roku, ma teraz duży niesmak: wówczas drugoligowy zespół Widzewa grał z Legią kapitalne zawody. Teraz oba zespoły pokazały futbol, przynoszący im wstyd.

Że nie było publiczności? Wolne żarty. Zawodowy sportowiec nie ma prawa tłumaczyć swojej źle wykonanej roboty brakiem poklasku trybun.

Jest też inne futbolowe powiedzonko – „pokaż mi drugą linię, a powiem ci, jaką masz drużynę”. Rok temu Widzew wyszedł na Legię jeszcze bez piłkarzy, których przed obecnym sezonem szumnie zapowiadano jako znaczące wzmocnienia linii pomocy. Żaden z tych transferów nie wypalił (Możdżeń, Ojaama, Mucha, Kun, Michalski, Ameyaw), a pan trener Dobi sprawia wrażenie, jakby kompletnie nie miał pojęcia, co z tym fantem zrobić.

Nie pomagają roszady w składzie, a cofnięcie do linii pomocy nominalnego napastnika Prochownika (o którym wcześniej mówiło się, że nie dorasta do poziomu pierwszej ligi) można określić jedynie mianem aktu rozpaczy.

Są w klubie jaskółki, zapowiadające wiosnę. Mamy nowy nabór w pionie skautingu, a do przerwy zimowej zostały tylko cztery mecze ligowe. Jakoś je przebujamy, choć akurat o punkty, jak się obawiam, będzie w nich ciężko.

Zespół potrzebuje natychmiastowej przebudowy środka pola i uporządkowania personalnej sytuacji na bokach pomocy oraz obrony. Pilnie wymagana jest obsada pozycji numer osiem i dziesięć, być może przy udziale wracającego Przemysława Kity, o którym znikąd nie można dowiedzieć się, co naprawdę mu jest.

Trzeba to wszystko, już w nowej koncepcji rozegrania, zespolić na nowo z atakiem. Wymyślić warianty wsparcia dla starzejącego się (niestety!) Marcina Robaka – i to tak, by zarazem odpowiednio zabezpieczyć zespół w defensywie. Trzeba tę zimę naprawdę dobrze wykorzystać i ciężko przepracować. Wówczas może jeszcze, jakimś cudem, uda się nam włączyć do walki o baraże.

PS. Król strzelców Mundialu 1982, Paolo Rossi, miał w drużynie jednego, niezawodnego asystenta. Nazywał się Bruno Conti i dogrywał snajperowi większość piłek. Pozyskanie kogoś takiego do zespołu Widzewa powinno być obecnie dla działaczy priorytetem. Oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji.

O końcu drużyny, czyli jak wielki klub na dnie spoczywa…

„To jest koniec tej drużyny” – powiedział mój wujek, który z niejednego pieca chleb jadł, po zakończeniu w 1996 roku fazy grupowej Ligi Mistrzów. Przetrzebiony kontuzjami Widzew, bez odpowiednio długiej ławki rezerwowych, choć walczył dzielnie, poległ w rozgrywkach. Borussia Dortmund, Atletico Madryt i Steaua Bukareszt, okazały się za mocne dla zespołu, który nie mógł w ani jednym z grupowych spotkań wystawić do gry pełnego składu… Wówczas, choć pełni szacunku dla mądrego wujka, śmialiśmy się w rodzinie z czarnej przepowiedni. Sprawdziła się dubeltowo: Widzew zaklął Ligę Mistrzów, od tamtej pory żadna z polskich drużyn nie wspięła się na poziom grupowych eliminacji. A dziś – czas to stwierdzić oficjalnie, choć z wielkim smutkiem – na naszych oczach dokonuje się właśnie koniec drużyny Widzewa. Tej wielkiej, dzielnej i przez lata budującej ogromną część tradycji polskiej piłki – ale i tej mniejszej, która w minionym osiemnastoleciu próbowała jakoś nawiązywać do chwalebnej przeszłości.

Czemu tak piszesz, spytają kibice? Wprawdzie Widzew dołuje, jest wyraźny kryzys sportowy – ale trudno mówić o jakimkolwiek końcu organizacyjnym. Klub istnieje, ma funkcjonującą strukturę, władze, utrzymuje drużynę, spłaca długi… Sportowo zawsze może być lepiej, ale są jakieś perspektywy: będzie nowy stadion, a dopóki nie powstanie i tak poziom rozgrywek nie ma większego znaczenia. Przecież Widzew podczas remontu będzie musiał przenieść się z meczami na inny obiekt. Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być lepiej!

Długo myślałem podobnie, latami podtrzymywałem w sobie nadzieję. Dziś już nie mam złudzeń. Widzewa nie ma – choć właściwie jest, ale zupełnie gdzie indziej. W B klasie. TMRF Widzew 1910 wygrał właśnie szóste spotkanie i utrzymał pozycję lidera w swojej grupie. Mecz – na stadionie przy al. Piłsudskiego 138! – oglądało oficjalnie 999 kibiców. Więcej nie mogło, choć chciało. Nowe stowarzyszenie musi mieć zgodę na organizację imprez masowych, nie ma jej, więc trzeba pilnować ograniczeń. Ci, co przyszli, stworzyli profesjonalną oprawę pod krytą trybuną. Wcześniej, na meczu „dużego” Widzewa, kibiców prawie nie było, trybuny świeciły pustkami. A zespół Sylwestra Cacka znów przegrał. Jest na dnie pierwszoligowej tabeli bez większych szans na uniknięcie spadku do ligi drugiej.

Oto powód, dla którego twierdzę, że nieoficjalnie Widzew przestał istnieć: odrzucili Go kibice. Uznali, że klub sportowy, od siedmiu lat dowodzony przez Sylwestra Cacka przy al. Piłsudskiego nie jest już ICH Widzewem. Zabrali swoje flagi, transparenty, swą miłość – i przenieśli to wszystko na B-klasowe poletko. Gdy jednak „poletko” przy Piłsudskiego nagle można było, mocą umowy z MOSiR-em, nagle zaadoptować na potrzeby TMRF (stadion Widzewa jest własnością miasta, okazało się, że jest szansa go stamtąd wynajmować!), rozległ się potworny, złośliwy chichot historii… Pan prezes Cacek robi swoje, kibice swoje. Na tej samej trawie. Ale nic już nigdy nie będzie jak dawniej: drogi działaczy i kibiców rozeszły się, trudno wierzyć, że jeszcze kiedyś zejdą się ponownie. W każdym razie dziś nic na to nie wskazuje.

Ponieważ klub piłkarski bez kibiców sensu większego nie ma, nad Panacackowym interesem zebrały się nagle czarne chmury. Albo nie, powiem inaczej – być może właśnie zdarzyło się coś, co wreszcie da Sylwestrowi Cackowi ostateczny argument do ogłoszenia całkowitej upadłości Widzewa. By wreszcie zwinąć żagle, pogodzić się ze stratą wpompowanych w klub (okazało się, że całkowicie bezsensownie) sześćdziesięciu milionów złotych. Nie brak głosów, że od pewnego czasu pan Sylwester Cacek na taki pretekst czekał z utęsknieniem. Gdy tylko okazało się, że szansa na odzyskanie zainwestowanych w Widzew środków bardzo się oddala (przypomnę, z tematem rozbudowy stadionu klub przepychał się z Magistratem parę lat) może biznesmen z Piaseczna nabrał przekonania, że tylko ucieczka „z twarzą” pozwoli mu na pozbycie się uciążliwego balastu. A może prawda jest dokładnie odwrotna? Może Sylwester Cacek, podbudowany wreszcie zawartą z Ratuszem umową, postanowił przeczekać – na przykład w drugiej lidze – na stadion, wybudowany przez Miasto, na miejskim przecież terenie… Jakoś przebiedujemy te dwa, trzy lata, mógł pomyśleć prezes Widzewa zakładając, że koszty utrzymania drużyny na tym poziomie są do przyjęcia. Po to, by później zacząć odzyskiwać utraconą kasę na zbudowanym już stadionie: mając obiekt, można uruchomić cały interes, przynoszący jakieś dochody. Market, sklepy z pamiątkami, parkingi, knajpeczki dla kibiców – tak działają zachodnie kluby, zarabiają na całym tym cyrku wokół drużyny, która sama jest z założenia produktem deficytowym. I nic w tym zdrożnego, pomyśli kibic, niech prezes-właściciel godziwie zarobi, niech się odkuje za zmarnowane w Widzewie lata. Byleby wreszcie zagwarantował nam jakiś poziom tej gry! Bo przecież serce się kraje, co te patałachy teraz wyprawiają…

Sęk w tym, że najwyraźniej kibice Widzewa stracili cierpliwość. I postanowili wziąć sprawę we własne ręce: zrobić Widzew „na swoim”. Zacząć od zera po to, by samemu do czegoś dojść. Pewną konfuzję wzbudza fakt, że na meczu TMRF Widzew 1910 z Hetmanem Łódź pojawili się dawni włodarze „dużego” klubu: np. Andrzej Pawelec czy Andrzej Wojciechowski. A także piłkarze, stanowiący kiedyś o sile Wielkiego Widzewa, starzy mistrzowie, wykuwający legendarny „Widzewski Charakter…” Ta konfuzja dotykać może (jednak nie wierzę, że jest całkiem obojętny) prezesa Sylwestra Cacka, któremu rząd dusz ewidentnie wymknął się z rąk. Czy to dla niego problem, czy raczej szczęście – przekonamy się niebawem…

Jest mi ogromnie szkoda, że Widzew ludzi Cacka się zawalił. Mniejsza o błędy, jakie przez te siedem lat zostały popełnione. Mniejsza o prawdę w sprawie obecnej polityki klubu. Chodzi o to, że na tamte czasy, lat temu siedem, biznesmen z Piaseczna był dla – tonącego już powoli – klubu kimś ogromnie ważnym. Prawdziwym wybawieniem. Kibice mu naprawdę uwierzyli, zaufali snom o potędze i odetchnęli z wiarą, że nastał kres ich niepokoju o los ukochanego Widzewa. Dziś, na wypełnionej trybunie meczu z Hetmanem w B klasie widać wyraźnie, jak bardzo się ci ludzie pomylili. I jak bardzo ich zaufanie zostało połamane.

 

O zwycięstwie Widzewa, czyli tli się jeszcze nadzieja…

Nie można było tak przez cały sezon? – chciało się krzyczeć, oglądając mecz Widzewa z Wisłą… Albo chociaż od początku rundy! Łodzianie rozegrali kapitalne spotkanie w stylu, jaki powinien od dawna w ich poczynaniach dominować. Szybka, ambitna, agresywna gra, w ciągłym naporze na bramkę przeciwnika. Obrona i atak całym zespołem, pressing do ostatniej minuty, mnóstwo sytuacji, strzały, gole, wreszcie – upragnione zwycięstwo, tak bardzo przy Alei Piłsudskiego oczekiwane przez wiernych kibiców.  Już niewielu miało nadzieję na utrzymanie się Widzewa w ekstraklasie. Teraz, po takim meczu i wygranej nad faworyzowanym przeciwnikiem, nadzieje odżyły. Jeśli Łodzianie podtrzymają formę, okażą się w Szczecinie o jedną bramkę lepsi od Pogoni, to w eksperymentalnej rundzie końcowej (zwłaszcza, jeśli rywale w walce o utrzymanie przegrają za tydzień swoje mecze) mają szansę powalczyć o miejsce w ligowym peletonie.

Przeciwko Wiśle mieliśmy do czynienia z dobrą grą Widzewa, ale też pierwszą tegoroczną próbą stabilizacji składu: Łodzianie wybiegli w zestawieniu, które zaczęło poprzedni mecz z Cracovią. Trener Artur Skowronek znalazł chyba wreszcie wykonawców swojego planu, a może inaczej – wreszcie znalazł plan, według którego powinna grać ta drużyna. Poza Eduardsem Visnjakovsem są w niej, patrząc na pierwszą jedenastkę, sami Polacy. Nie chodzi o narodowy szowinizm, ale może o łatwość porozumiewania się między formacjami, a także w szeregach ich samych, „poziomo”. Efekt jest dobry, a zaangażowanie w grę też jakby inne u młodych, krajowych wilczków. Szkoda, że dzieje się to bardzo późno – oby nie zbyt późno dla zespołu, który nagle zaczął objawiać potencjał godny ekstraklasy, o który wszak drużynę znawcy tematu od dawna podejrzewali. Pewnie jest tak, że w sporcie nic nie dzieje się z dnia na dzień. Trener objął rządy w zespole, mając do dyspozycji czas zimowych przygotowań oraz kilka wzmocnień personalnych.  Dopiero teraz sprowadzeni zawodnicy okazują swą przydatność dla drużyny, może potrzebowali aklimatyzacji, a może należało ich od dawna inaczej ustawiać lub przydzielać im bardziej czytelne zadania… Coś nie zagrało, jakby brakło koncepcji, odwagi, może trenerowi podcięła skrzydła pierwsza porażka w Bielsku-Białej? Teraz jednak nie ma co rozpaczać. Jest cień szansy, więc należy rzucić do walki wszystkie siły. Mecz z Wisłą pokazuje, że piłkarze Widzewa wreszcie zrozumieli: bez maksymalnej determinacji utrzymać tej ekstraklasy się nie da. Gdy jakimś cudem cel zostanie osiągnięty, a boiskowemu zaangażowaniu towarzyszyć będą kolejne zdobywane punkty, kibice łatwo wybaczą zespołowi początkowy brak sukcesów. W innym przypadku na pewno „rozliczą” klub i jego pracowników, a nam będzie bardzo szkoda tej drużyny, która pokazała, że może być lepsza od krajowych potentatów. Musi tylko chcieć biegać i harować na boisku.

O Marcinie Kaczmarku, czyli Widzewskie epitafium

Marcin Kaczmarek strzelił w ostatnim meczu z Piastem Gliwice dwie bramki. To kuriozum, ale obie zaliczone są zupełnie innym zawodnikom. Doświadczony pomocnik Widzewa najpierw podał do swojego bramkarza, ale piłkę przejął zawodnik gości i strzelił piętą nie do obrony. Następnie Kaczmarek uderzył, trochę na wiwat, w poprzeczkę rywali – ale piłka wpadła do bramki, odbijając się od… głowy bramkarza gości. Niecodzienne, dość chaotyczne przygody ambitnego Widzewiaka są pięknym i dosłownym modelem gry całej drużyny w tym dramatycznym sezonie. A remis z Piastem nie zapowiada – niestety – utrzymania się w ekstraklasie.

Jak wielu, byłem optymistą po wynikach sparringowych meczów. Zima: nowy trener,transfery, pięciu „kupionych” graczy w wyjściowym składzie. I co? I nic, z wielkich zapowiedzi rodzą się tragiczne wyniki. Masakrycznie słaba gra w Bielsku, taka sama w pierwszej połowie z Piastem. I ledwie jeden punkt zamiast sześciu, jakie trzeba było zdobyć w tej inauguracji. Najbardziej boli gra drużyny, zwyczajnie. Może nie brakuje ambicji, ale z pewnością nie ma sytuacji bramkowych, nie mówiąc już o ich skutecznym wykorzystywaniu. Zespół jako tako pozbierał się w defensywie, ale zagrożenia pod bramką rywali nie stwarza praktycznie żadnego. A tu trzeba wygrywać i zdobywać punkty, inaczej spadnie się piętro niżej…  Już pojawiają się głosy o nieudanych transferach, stawianie pierwszych krzyżyków, opuszczanie rąk. Trudno się dziwić kibicom: jak Widzew poleci, to Widzewa nie ma. Degradacja oznacza brak kasy na spłatę układowych wierzycieli, a w konsekwencji upadłość klubu. Co to znaczy dalej, warto unaocznić sobie, spoglądając po drodze na gruzowisko, jakie zostało po stadionie ŁKS-u. Tu żadnych słów nie trzeba: na stadionie przy alei Unii, co chętnie przypomnę radykałom, także Widzew rozgrywał w latach 80-tych swoje mecze w pucharach europejskich…

Inna sprawa, to owo tajemnicze kartkowanie… Oczywiście, czerwone kartki są efektem fauli, a nie sędziowskiej złośliwości. Lecz wystarczy przypomnieć sobie, że Sylwester Cacek rozpoczął swą obecność w Widzewie kilkoma równoległymi procesami z PZPN-em. Część z tych procesów jeszcze się toczy, skazując właściciela Widzewa na absurdalną sytuację: sądowej wojny z organizacją, w strukturach której prowadzi się swój biznes. Czy można się dziwić niechęci działaczy, z którymi wielu już szło na bezskuteczną wojnę, płacąc często za swą śmiałość nawet (dosłownie) najwyższą cenę??? Warto przypomnieć sobie, od czego rozpoczął się tragiczny epizod ostatnich miesięcy życia Ś.P. Jacka Dębskiego, ówczesnego ministra sportu. Od wojny z PZPN-em… Tu również nie trzeba zbędnych komentarzy. Wystarczy, że związkowa „elyta” działaczy szepnie słówko wobec własnego Kolegium Sędziów: „Wicie,koledzy, rozumicie – jak tam oni będą faulowali, to już tam czerwonych kartek nie żałujcie, wicie…”. Z każdego faulu można zrobić czerwoną kartkę, wystarczy odpowiednie nastawienie i skrupulatność panów w czerni. Resztę mówią fakty: osiem spotkań, które Widzew kończył w dziesiątkę.

Mają więc Widzewiacy spory problem, nie tylko z podejrzaną nadgorliwością arbitrów, ale też –  przede wszystkim – z poziomem własnej gry. Sytuacja jest krytyczna: od meczu z Ruchem trzeba pokazać, że nie jest się zespołem zbyt słabym na ekstraklasę, choć obecnie wszystko na to wskazuje. Czy będzie to zryw desperacki? Czy na utrzymaniu klubu zależy grupie najemników, jaka (od większości zawodników przez team trenerski do działaczy) jest tylko formalnie, bez emocjonalnego wkładu, związana z Widzewskimi barwami?  Te pytania trzeba postawić natychmiast, wraz z konkretnym tupnięciem w ziemię: żarty, Panowie, dawno się skończyły!!! Widzew jest na równi pochyłej. Tylko od Was zależy, czy Jego potężna historia, tradycja nie tylko sportowej Łodzi ale i całej Polski nie zostaną bezpowrotnie zamienione w zgliszcza. Takie, jakie oglądać możecie po drugiej stronie miasta.

O nowym Widzewie, czyli wszystko na jedną kartę…

Nie wiem, czemu tak jest, to bardzo irracjonalne doznanie. Ale ze zwycięstwa Widzewa nad Lechią, pod okiem nowego trenera Artura Skowronka, bije niezrozumiały optymizm. Gdzieś w powietrzu unosi się przekonanie, że Widzew – jeśli uda się drużynie dopracować styl gry, zadawany przymusem „nowej miotły” – utrzyma się w ekstraklasie i być może w kolejnym sezonie powalczy w pierwszej ósemce.

Trener nie wymyśla raczej żadnej nowej filozofii. Zespół ma grać ofensywnie, ale z aktywnym udziałem skrzydeł, w środku pola trzymając „młyn” dzięki dwóm pomocnikom defensywnym. Napastnik ma być jeden, może i dlatego, że zawodników o dużym potencjale w tej formacji (poza młodym Wiśnią) raczej nie mamy… Sęk w tym, że podobny system działa z powodzeniem w wielu prestiżowych zespołach europejskich. Widzew też gra nim od dawna. Z tym tylko, że skutek był marny, co niestety – ze zgrozą – ostatnio obserwowaliśmy.

Wynik z Lechią, identyczny jak podczas ligowej kolejki, niby o niczym nie świadczy. Przed rokiem drużyna też lała w sparingach, kogo chciała – no, prawie. Tu jednak kłania się ważny aspekt funkcjonowania każdej drużyny w grach zespołowych, mianowicie dobór odpowiednich wykonawców na poszczególne pozycje. Popatrzmy, co z zespołem w tymże spotkaniu sparringowym zrobił Artur Skowronek.

W bramce wyboru wielkiego nie ma, przynajmniej na dzisiaj: trzeba wierzyć, że Maciek Mielcarz się przebudzi. Inna rzecz, że jeśli „kapela” wbija rywalowi cztery gole, to strata jednego zwyczajnie może się przydarzyć… Zmiany zaczynają się w linii obrony, gdzie kluczową rolę, gdy idzie o preferowany system taktyczny, pełnią boczni obrońcy. W minionej rundzie gorączkowo szukano efektywnych zawodników na obie flanki. Po odejściu Łukasza Brozia nie znaleziono nikogo o zbliżonych predyspozycjach. Lewego obrońcy nie było w ogóle (ani Hajrapetian ani żaden z zastępców nie udźwignęli odpowiedzialności, a Hachem Abbes, który tam grać może, przechodzi swoje znane perypetie). Mamy tu wyraźny pomysł: na prawej stronie dostaje pole do popisu Marcin Kikut (niech udowadnia, że faktycznie może się u nas odbudować), na lewej natomiast wracający po kontuzji Michał Płotka, który także ma coś do udowodnienia. W Grodzisku zanotował nawet kilka celnych strzałów, więc zapewne traktuje sprawę poważnie…   Na środku obrony dobry patent, mieszanka rutyny z młodością. Obiektywnie najlepszy piłkarsko łódzki stoper Kevin Lafrance ma kierować obroną, mając obok siebie młodzika, Krystiana Nowaka, notującego dobre występy w czasie ubiegłorocznej mizerii. Młody ma ewidentnie słuchać starszego kolegi. Przypomnę, że gdy kilka lat temu, pod wodzą Darka Wdowczyka Widzew walczył o utrzymanie, obok doświadczonego Kazka Węgrzyna stanął na środku obrony młody Krzysio Brodecki. Wszystko było dobrze: dziś pytamy, czy z Lafrancem nie powinien w parze wybiegać Perez. Pewnie w sparringu z Cracovią będzie to sprawdzone, ale przeczuwam, że Hiszpan jest brany pod uwagę raczej jako zmiennik Kevina. I bardzo by mi się ten pomysł podobał.

Druga linia, czyli najważniejsza w każdym zespole – tutaj Widzew ma największą swobodę wyboru, ale znacznie gorzej jest z jakością. Na pierwszy ogień poszli obaj skrzydłowi. Znów: bardzo ważni przy omawianym systemie, a w ostatnich miesiącach wręcz psujący grę drużyny. Zarówno Marcin Kaczmarek jak i Aleks Visnjakovs trafili zatem na ławę. Czy oczekiwania na bokach spełnią młodzi – Pietrowski i Kwiek? Obydwaj stoją przed olbrzymią szansą udowodnienia, że jeśli trener na nich postawi, błędu nie popełni. Jest jeszcze Alex Bruno, przydałaby się mocniejsza alternatywa na lewej stronie. Tu jednak bez wątpienia potrzebna jest zespołowi świeża krew i to jak najwyższej jakości. Najlepiej byłoby ściągnąć Pawłowskiego z Malagi, ale podobno jest to wykluczone. Ciekawe rzeczy dzieją się na środku pola. Najbardziej kreatywny obecnie rozgrywający, Batrović, ma za sobą dwójkę: Mroziński – Kasprzak. Gdy parę poszerzymy o trzecią postać, Nowaka, dostajemy w koncepcji gry trzech młodych piłkarzy, z których każdy jest w stanie podłączyć się, w dowolnej chwili, do akcji ofensywnej. Może najmniej Mroziński, ale on się akurat świetnie nadaje do asekuracji, gdy pozostali koledzy zaczną się zapędzać w pole karne rywala. Wydaje się to wszystko dobrze wymyślone, zwłaszcza, że akurat w środku istnieje duże pole manewru przy zmianach (Okachi, Leimonas, Staroń…). Pytanie najistotniejsze brzmi: na ile ten plan wypali w walce o ligowe punkty.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że Widzew – jeśli chce o utrzymaniu myśleć poważnie – koniecznie musi wygrać już pierwszy mecz, wyjazd z Podbeskidziem. Następnie trzeba poprawić u siebie z Piastem.  Te sześć punktów uspokoi kibiców i da nadzieję na końcowy sukces. Gdy utrzymanie stanie się faktem, wówczas zawodnicy Widzewa zyskają bardzo poważny atrybut marketingowy na przyszłość. Nawet jeśli są wśród nich gracze zainteresowani wyłącznie autopromocją, nie zaś losami klubu, trzeba teraz postawić wszystko na jedną kartę. Można odnieść wrażenie, że trener Artur Skowronek już o tym wie.

O wygranej Widzewa z Lechią, czyli co się właściwie stało…

Uff, zwyciężając Lechię 4:1 Widzew odbił się od dna tabeli, złapał oddech, uspokoił kibiców. Dziwny i ciekawy był to mecz: początek prawie jak w Poznaniu, karny z kapelusza, brakowało tylko czerwonej kartki dla Bartkowskiego. Ale zespół, choć na Lechu zabrakło może tego jedenastego gracza – w domu, w pełnym składzie pokazał że umie i chce zawalczyć. To nic, że w środku pola była dziura jak wykop pod Łodzią Fabryczną: dwie bramki po wreszcie dopracowanych stałych fragmentach uspokoiły drużynę, która zgodnie z intencją nowego trenera postawiła na rozwijanie ataków skrzydłami.

Nowy trener, bo wątpię, żeby teraz ktokolwiek z zarządu śmiał pozbywać się Rafała Pawlaka, ma jednak na bokach zespołu trochę problemów… Zwłaszcza po lewej stronie: jeśli w Widzewie nie ma teraz faktycznie lepszego lewego obrońcy niż Marcin Kaczmarek, to pytanie brzmi, kto ma być na tej stronie pomocnikiem nr 1. Rybicki wciąż nie zachwyca, niektórym podobał się jego występ przeciwko Lechii, ale chłopak wielkiego zagrożenia rywalom nie sprawiał. Bronią go dobrze wybijane wolne i kornery, nad dynamiką akcji popracować musi… Alex Bruno to pomocnik uniwersalny, ale chyba na lewą stronę najmniej, jest prawonożny. Wprawdzie Lechii z tego skrzydła strzelił gola, ale gdy miał miejsce, żeby przełożyć sobie piłkę na lepszą nogę. Z kolei pomysł z Batroviciem na stronie prawej również można krytykować, mając takich graczy w zespole, jak starszy „Wiśnia” czy właśnie Alex na tę pozycję. Pytanie, gdzie ma grać Velijko w systemie z dwoma napastnikami – ano, z Melunoviciem lub za nim w środku pola, gdy na ławkę posadzimy jednego z pomocników defensywnych. Kogo? Zostawiłbym Leimonasa,  bo strzela gole: czyli Nowak. To już jednak zmartwienie trenera – jakość na skrzydłach niewątpliwie trzeba wypracować, tak jak lepszą koncepcję środkowego rozegrania. Co ważne, obrona mimo początkowej nerwowości poczynań, zdaje się być coraz solidniejsza.

Złośliwi mogą mówić, że z okazji Zlotu Widzewiaków Lechia zrobiła prezent gospodarzom: zaproszeni na obchody obydwaj gdańscy stoperzy, Bieniuk i Madera (obydwaj z dużym sentymentem do Widzewskich barw) grali w tym meczu, delikatnie mówiąc, słabiutko. Po kilku groźnych strzałach Widzewskiego wychowanka Piotra Grzelczaka, Widzewiak Michał Probierz, trener rywali z zaproszeniem na pomeczową imprezę w kieszeni, zdjął z boiska swojego napastnika, zastępując go znacznie mniej widocznym Buzałą. Ale nie czepiajmy się drobiazgów, zwycięstwo w tym meczu było Widzewiakom niezbędne, udało się je odnieść w ładnym stylu, powinno to wystarczyć na przełamanie, podniesienie morale. Nawet jeśli piłkarze Lechii dobrze wiedzieli, że im ta porażka wielkiej krzywdy w tabeli nie zrobi.

Oby tylko dobry trend udało się podtrzymać do końca rundy. Kolejna przerwa na kadrę dobrze zrobi drużynie, bo nowy trener złapie bardzo potrzebny oddech. Ma czas na wypracowanie nowych wariantów taktycznych i personalnych. Obyśmy już w meczu z Zagłębiem obejrzeli pierwsze wyjazdowe zwycięstwo łódzkiej drużyny w tym sezonie.

O poprawionym Widzewie, czyli zaskakująca przemiana…

„No tak, teraz już wiemy, dlaczego obydwaj słabo grali” – powiedział redaktor Fiećko. Omawialiśmy mecz Lecha z Widzewem, o uwaga dotyczyła  formy panów Macieja Mielcarza i Princewilla Okachiego w trakcie rzeczonego pojedynku. Hmm, faktycznie: ktokolwiek dziwił się, skąd nagły spadek jakości gry dwóch najsolidniejszych chyba piłkarzy Widzewa minionego sezonu, mógł oglądając mecz przy Bułgarskiej przecierać oczy. Choć przegrany, cały Widzew wzbudził co najmniej sympatię kibiców, a to dzięki ambitnej grze, jako żywo kojarzącej się z najlepszymi latami łódzkiej drużyny, jak też i powiedzeniem o słynnym, widzewskim charakterze.

Nie przesadzajmy z komplementami, bo w końcu mecz z Lechem łodzianie przegrali – lecz grając w dziesiątkę z pewnością wstydu sobie nie przynieśli. Różnicy jednego zawodnika, doskwierającej gościom przez cały mecz, widać w zasadzie nie  było. Zabrakło szczęścia: gdyby Nowak na spółkę z Leimonasem wbili piłkę do siatki w sytuacji pod koniec spotkania, gdy mieli trzy razy pod rząd sytuacje stuprocentowe, byłby remis. Ale kibice i tak widzą światełko w tunelu, bo zmiana trenera wyraźnie zaowocowała w drużynie poprawą jakości gry.

Toteż i redaktor Fiećko miał prawo skojarzyć fakty: wyglądało tak, jakby przynajmniej niektórzy zawodnicy Widzewa celowo „wstrzymywali się” dotąd od poprawnego wykonywania swych obowiązków. Oceniliśmy z Robertem, a wyszło to z pobieżnych obliczeń, że gdyby Mielcarz w kilku sytuacjach rundy jesiennej zachował się tak, jak powinien (i jak potrafi!), to Widzew miałby na koncie spokojnie o sześć punktów więcej… Swoje dokładał Okachi, Kaczmarek i inni dotychczasowi pewniacy. Co zatem ważniejsze? Czy komfort zespołu, z jakiegoś powodu niezadowolonego ze współpracy z trenerem – czy radość kibiców, dla których piłkarze grają i dzięki temu ich zawód nabiera sensu???   Nie wolno nam stawiać jednoznacznych oskarżeń, bo nie mamy żadnych dowodów na to, że Mielcarz et consortes grali specjalnie przeciwko trenerowi Mroczkowskiemu. Wolno nam jednak stwierdzać, a fakty owe domysły potwierdzają, że drużyna (nawet tak radykalnie przebudowana, jak Widzew w połowie rundy) grała na poziomie o kilka stopni niższym od swych realnych możliwości – a potem, gdy trener był już inny, na właściwy poziom wskoczyła, lub chociaż próbowała. Ostateczna  odpowiedź tutaj się nie znajdzie, choć kibice – jak się zdaje – raczej nie dadzą się już nabrać na bajki w rodzaju „nowej miotły”.

Pewnie tak już jest, że drużyny czasami zmieniają trenerów swoją grą… Pytanie, dlaczego mają takie zamiary – i czy faktycznie trener Mroczkowski nie miał w zespole wystarczającego autorytetu, charyzmy, by piłkarze stanęli za nim murem.  Większość obecnej kadry Widzewa to ludzie młodzi, oni powinni raczej zawdzięczać Mroczkowi dobrą promocję. A nie głosować nogami za jego zwolnieniem. Gdy od początku rundy juniorzy zawodzili, klub podesłał trenerowi kilku „stranieri” (poszukiwania zagranicznych wzmocnień wciąż trwają!), co wywaliło w kosmos całą ideę przygotowań letnich z młodym zespołem, odnoszącym zresztą spore sukcesy w sparringach wakacyjnych. Gdzie leży zatem prawda? Czy młodzież nie udźwignęła odpowiedzialności w walce o ligowe punkty, a potem zaczęła jątrzyć, gdy na boisku pojawili się ich zagraniczni zmiennicy? A może to klubowa starszyzna zorientowała się, że traci wpływy na trenera, głęboko wsłuchującego się w ich głos odnośnie spraw drużyny? Przypomnijmy – zmianę w postawie starszych widać było na Lechu najwyraźniej… Nie wiemy, gdzie prawda leży, dopóki nie zajrzymy do szatni. A tam, zgodnie z tradycją, postronni wstępu nie mają.

Ważne jest, żeby teraz zadziałało. „Pawlos”, choć wychowanek „zamiedzowych”, przez lata wypracował sobie zaufanie Widzewskich kibiców. Były momenty, gdy cały stadion oglądał Rafała Pawlaka łapiącego się za głowę po zwycięskiej bramce dla naszych (w meczu Widzewa z Wisłą Płock grali – nomen omen – litewscy bracia o nazwisku Stesko, nie wtajemniczeni w sprawy drużyny). Lecz mimo zaskakujących czasami porażek, niezbyt chwalebnych występów pod wodzą tajemniczego trenera Piotra Kuszłyka z Ukrainy, „Pawlos” ma wsparcie kibicowskiego zegara. I z takim kapitałem może pracować, jeśli zespół nie będzie tracił waleczności – no i zacznie zdobywać punkty. Nie odkryjemy Ameryki twierdząc, że mecz z Lechią będzie miał w tym układzie kluczowe znaczenie. Czekamy.

O Widzewie tymczasowym, czyli zespół w zawieszeniu

Śląsk wygrał z Widzewem, bo lepiej grał w piłkę. Podobnie wcześniej było z Legią i Górnikiem Zabrze. Z Koroną i Zawiszą poszło dobrze, bo rywale byli słabsi… Czy jest sens wypisywać podobne banały? Tak, ponieważ organizacyjna niestabilność klubu Widzew Łódź oraz chwiejność sportowej formy jego piłkarskiej drużyny budzi niepokój kibiców, powodując – zwłaszcza w necie – burzliwą wymianę nasączonych emocjami głosów.

Widzew gra nierówno, bo w zasadzie nie ma jeszcze tego zespołu. Zawirowania, związane z nałożonym zakazem transferowym; przewlekające się sprawy sprzedaży lub wypożyczeń kilku piłkarzy; wreszcie bałagan wokół stadionowej inwestycji. To wszystko sprawiło, że działacze Widzewa (pewnie lekko przytłoczeni nadmiarem obowiązków…) nie poradzili sobie z tematem zbudowania zespołu do walki w Ekstraklasie od pierwszej kolejki nowych rozgrywek. Dopiero zamknięcie okienka transferowego z ostatnim dniem sierpnia może pomóc w ocenie tego, jaką drużynę Widzewa oglądać będziemy w rundzie jesiennej – i na co zespół może być stać w perspektywie nowej formuły tej ligi.

Trener Radosław Mroczkowski, jak zwykle, ma trudne zadanie. Gdybym ja musiał zarządzać zespołem, w którym co tydzień zmieniają się ludzie, nie wiadomo, jak wyglądać będą predyspozycje ich następców oraz jak w takim razie zbudować kolektyw, oparty na wzajemnym zrozumieniu poszczególnych indywiduów (nadto obsadzonych przy najlepszych dla siebie zadaniach), to chyba strzeliłbym sobie w głowę. Tymczasem pan Radek właśnie w takich warunkach pracuje – i jeszcze wymaga się od niego sukcesów, od samego startu. Na miejscu trenera w ogóle bym się nie patyczkował z Phibelem, który już w meczu z Legią pokazał swoje wątpliwej konduity nastawienie do dalszej gry w tym zespole… Kłopot w tym, ze nie bardzo było wiadomo, kim chłopaka zastąpić. Niestety, pokazały to wyraźnie kolejne mecze, łącznie z wczorajszym: obrony nie mamy, trzeba natychmiast załatać dziury na newralgicznych pozycjach środkowych defensorów! Gdy trafi się przy okazji słaba dyspozycja pomocników defensywnych (co się stało z Okachim???) – rywale wchodzą w nas środkiem jak w masło, przy kilku zaledwie prostopadłych zagrywkach „z klepki” rozmontowując rozglądającą się bezradnie wokół obronę… A w tej formacji, jak wiemy, kluczowe jest zrozumienie całej linii, asekuracja i wręcz instynktowne ustawianie się pod dany wariant ataku przeciwnika. Bez dobrych piłkarzy, nadto komunikujących się poprawnie tudzież posiadających wypracowany na treningach system wspólnego działania, sukcesu na poziomie ekstraklasy nie będzie. Potwierdza to smutny fakt trzynastu straconych przez Widzew bramek, co jest najsłabszym bilansem początku rundy ze wszystkich drużyn tego poziomu gier.

Poza brakiem najbardziej elementarnej wiedzy, czyli kto będzie tak naprawdę grał w tej drużynie – i jaki poziom będą ci piłkarze gwarantowali – nie bardzo chyba wiemy, kto jaką rolę w tym zespole ma wypełniać. Obawiam się, choć nie jest to wina trenera, że sam szkoleniowiec znajduje się dopiero na etapie sprawdzania, jaką funkcję powierzyć każdemu z tych chłopaków. Po testach, w miejsce wytransferowanych obrońców, dojdzie jeden lub dwóch stoperów (może ktoś jeszcze obok Lafrance’a) – lecz nominalnie Widzew ma już w składzie kilku ludzi, którzy mogą grać na środku obrony, gdy brakuje Phibela i Abbesa. Augustyniak, Mroziński, Nowak, nawet Kasprzak, Stępiński… Choćby wymieniona piątka ma warunki do gry na tej pozycji: trzeba się tylko zdecydować, który będzie w bieżącej rundzie stoperem, oraz ich ze sobą zestawić. A na treningu do bólu zgrywać i ćwiczyć schematy obrony w czteroosobowym bloku defensywnym, bo inaczej nie da się tego załatwić. To samo dotyczy każdej właściwie pozycji w drugiej linii, może jasna stała się jedynie kwestia z Batroviciem w roli ofensywnego pomocnika: jeśli dzisiaj to on ma obsługiwać podaniami Visnjakovsa, to chyba tak już zostanie. Kłopot będzie wtedy, gdy Widzew będzie musiał wystąpić bez swojego czołowego strzelca: na konferencji we Wrocławiu trener przyznał otwarcie, że zespół „gra na Wiśnię”. A innych wariantów ataku raczej nie ma. Rozumiemy, że przy ustabilizowaniu się sytuacji personalnej nowe warianty ofensywne będą się stopniowo pojawiały, bo w ekstraklasie nie będzie łatwo wygrywać spotkań bez ich stosowania. Zwłaszcza, gdy nieszczęśliwie Eduards Visnjakovs złapie kontuzję… Odpukajmy! Jednakże, co wydaje się jasne, trener musi mieć w zanadrzu opcję gry z człowiekiem, który „Wiśnię” będzie miał możliwość zastąpić – jak również takiej, gdy bramki strzelają także pomocnicy. Nawet w Borussii, grającej „na Lewego”, praktycznie każdy z zawodników drugiej linii ma stanowić zagrożenie. W Widzewie żaden z dwójki defensywnych nie włącza się do akcji w ataku pozycyjnym (zostaje dziura, a rywal gra w liczebnej przewadze) – a skrzydłowi rzadko kiedy wymieniają się przy liniach z bocznymi obrońcami. Zatem ataki Widzewa są rachityczne, pozbawione siły i dynamiki: tak bardzo trudno jest zaskoczyć rywala skutecznym strzałem. Ja wiem – to nie Borussia ani Barcelona, trzeba grać pod wykonawców, jakich się ma. Problem, że jakoś trzeba grać, by zdobywać punkty. A tych już zaczyna zespołowi brakować.

Poczekajmy więc cierpliwie z ocenami, już wkrótce zamknie się okienko transferowe. Najpilniejszym zadaniem sztabu szkoleniowego drużyny wydaje się jednak przetrwanie tych ciężkich momentów z jak najmniejszą stratą punktową, a potem (już przy stabilnej kadrze) jak najszybsze dopracowanie się racjonalnych wariantów gry, zarówno w ataku jak w obronie. Przypomnijmy – na razie, mimo trudności, Widzew robi swoje. Ugrywa punkty u siebie, a przegrywa jedynie w konfrontacjach z faworytami.

 

 

O budowie stadionu w Łodzi, czyli hańba z ohydą pospołu…

Zacznijmy od tego, że nie powinno być żadnych stadionów „miejskich”, ani w ogóle „publicznych”. Jak w większości przypadków na zachodzie, takie obiekty (wszystko jedno – klubowe czy reprezentacyjne) opłacają się tylko wtedy, gdy są własnością prywatną. Inaczej pozostają pod władzą aktualnie rządzącej grupy polityków, generują straty i stają się wygodnym narzędziem propagandowym („popatrzcie, jaki piękny stadion wam zbudowaliśmy, głosujcie na nas!”). W Polsce, gdzie komunistyczne myślenie wciąż góruje nad kapitalistycznym rozsądkiem, większość stadionów klubowych to obiekty miejskie, a budowane z zadęciem obiekty na EURO 2012 już przynoszą lokalnym budżetom krociowe straty, bez widoku na jakąkolwiek zmianę tego stanu w przyszłości.

W Łodzi trwa zażarta debata, gdzie i komu nowy stadion ma w swej łaskawości  zbudować Miasto, oczywiście za pieniądze wszystkich podatników. Ba, gdyby tak w Łodzi był jeden klub piłkarski z historią i sukcesami, sprawa byłaby prosta. Niestety, są dwa – i wbrew demagogicznym argumentom zatwardziałych kiboli Widzewa lub ŁKS, sympatia dla obu rozkłada się mniej więcej równo. Oczywiście, kibice twierdzą, że „nas jest więcej niż tamtych”: już na samą myśl o sprowadzeniu tej dyskusji na poziom fanatycznego machania szaliczkiem bolą mnie zęby… Niestety, właśnie taki ton rozmowy zdominował w Łodzi publiczną debatę o nowym stadionie miejskim. Czy ma być jeden? Może dwa, dla każdego z klubów po jednym?Jak duży lub duże? I gdzie, gdzie ma stanąć? Każda ze stron (jak zawsze w przypadku fanatyków) trzyma się kurczowo swojej wersji, starając się w tym żałosnym przeciąganiu liny wyjść na swoje, wymuszając na magistrackich urzędnikach podjęcie korzystnej dla siebie decyzji. Co smutne i tragiczne, na tym (kibolskim) poziomie dyskutują również ludzie świadomi, inteligentni. Jak widać, fanatyzm jest w stanie zaszkodzić każdemu.

Co z tym fantem robią rządzący Miastem politycy? Ano właśnie – nic. Sprawa stoi, ani drgnie. Prezydent Łodzi Hanna Zdanowska ma nader ciężki orzech do zgryzienia – jak rozplątać gordyjski węzeł kłopotów ze stadionem, narażając się jednocześnie jak najmniejszej ilości wyborców… Jak się zdaje, wyjścia idealnego nie ma: kibice, okopani na swoich pozycjach, nie wykazują woli żadnego kompromisu, zatem trzeba będzie komuś podpaść. Podjęcie ostatecznej decyzji z pewnością wygeneruje jakieś „piarowskie” straty dla rządzącej miastem Platformy Obywatelskiej, a to raczej nie spodoba się partyjnej wierchuszce. Chłe chłe chłe, już sobie wyobrażam, jakie gromy na głowę biednej pani Hani ciskać będą na zmianę posłowie Grabarczyk z Biernatem, gdy okaże się, że pokrzywdzona decyzją któraś ze „stron miasta” zacznie podczas ligowej kolejki wrzeszczeć do kamer Canal + niewybredne obelgi na rząd, magistrat i cały układ obecnej władzy… Cóż, kibice ŁKS mieliby z tym obecnie pewien problem (ich zespół właśnie wycofał się z rozgrywek I ligi), ale – bądźmy uczciwi – akurat klub z Alei Unii ma w tym rozdaniu władzy duże wsparcie Magistratu. W najbliższym otoczeniu gabinetu prezydenta pracują fanatyczni kibice tej drużyny, przyznają się do tego niektórzy radni – a gdyby nie bankructwo firmy, realizującej kontrakt (skąd my to znamy, prawda?) budowa miejskiego obiektu na ŁKS-ie byłaby już na ukończeniu. Od tej właśnie chwili, od podjęcia decyzji o budowie stadionu miejskiego na ŁKS (to przez fiasko budowy sprawa wróciła do punktu wyjścia) prezydent Hanna Zdanowska ma „przefikane” u kibiców Widzewa. Zatem można powiedzieć, że rządząca PO już zanotowała konkretne straty przedwyborcze – chyba, że w końcu zdecyduje się na budowę miejskiego obiektu przy Alei Piłsudskiego. No, ale tego nie darują z kolei pani Hani bliscy jej (i kolegów z partii) kibice ŁKS, którzy – choć chwilowo nie mają drużyny – mogą zawsze zorganizować jakąś spektakularną akcję przeciwko obecnej władzy, co niechybnie zakończy się utratą kolejnych głosów wyborczych…

„Jak nie patrzeć – dupa z tyłu”,  cytując brzydkie powiedzenie, bo – jako się rzekło – pani prezydent dobrego wyjścia nie ma. Dlatego sprawa się ślimaczy, czas ucieka, a Łódź pozostaje bez obiektu na odpowiednim poziomie, gwarantującego nie tylko wysoki standard organizowanych spotkań piłkarskich, ale też choćby wielkogabarytowych koncertów gwiazd estrady.

Mnie osobiście frapuje w tym wszystkim jedna sprawa, mianowicie zachowanie właściciela Widzewa, pana Sylwestra Cacka. Jego początki w klubie były takie, że z dużym rozmachem deklarował rozbudowę klubowego obiektu za własne pieniądze. Ja wiem, że urzędnicza mafia o nazwie PZPN dwa lata z rzędu spychała klub z ekstraklasy, by nie docierały na Widzew obfite subsydia z tytułu praw telewizyjnych.Wiem, że opóźniło to znacznie plany biznesmena, który inaczej wyobrażał sobie rozwojową drogę tego sportowego przedsiębiorstwa… Ale dziś, czepiając się kurczowo upadku ŁKS (porażka stadionowej inwestycji, rozkład drużyny) Cacek próbuje wymusić na urzędnikach przeniesienie budowy miejskiego stadionu na Widzew, jakby zupełnie nie rozumiał politycznego kontekstu całej sprawy! Dość powiedzieć, że prezes najpierw oddał stadion z powrotem Miastu (to już było podejrzane), a teraz walczy z Magistratem niczym z wiatrakami o przeniesienie inwestycji – wierząc naiwnie, że oto cały układ wokół gabinetu prezydenckiego pozwoli na zepchnięcie ŁKS do roli miejskiego kopciuszka… Jedynym efektem polityki oczekiwania na życzliwość Zdanowskiej (?) są kolejne listy z tłumaczeniami, wysyłane przez prezesa do coraz bardziej poirytowanych kibiców Widzewa.

Kibicom ŁKS trzeba współczuć, bo w ostatnich piętnastu latach prezesi ich klubu, deklarując gorącą miłość do barw klubowych, wysysali stamtąd pieniądze, w końcu zepchnęli klub do ruiny. Swoje zrobił PZPN, który – czując padlinę – dobił zespół, wykluczając za długi z rozgrywek. Urzędnicy piłkarskiej centrali byli znacznie bardziej pobłażliwi dla innych klubów w identycznej sytuacji – no, ale najświeższa historia Widzewa pokazuje, że z krajowym związkiem piłkarskim kluby łódzkie zbyt dobrze (mówiąc delikatnie) nie mają… ŁKS ma więc przymusową przerwę – i ten sportowy argument niewątpliwie przemawiałby za słusznością koncepcji budowy stadionu miejskiego na Widzewie. Co jednakże na rządzących miastem żadnego wrażenia nie robi, patrz wyżej. Przykład szczecińskiej Pogoni pokazuje zresztą, że zespół może szybko podźwignąć się z czwartoligowego zesłania – a dla polityków nie liczy się sport, tylko wyborcze głosy kibiców.

Jaki będzie koniec coraz bardziej zapiekłego konfliktu dwóch kibolskich stron z Magistratem? Teraz naprawdę trudno to przewidzieć. Rozwiązań jest wiele, ale żadne nie zadowoli władzy. Sprawa jest skazana na długotrwałe przewlekanie – myślę, że co najmniej do przyszłorocznych wyborów samorządowych.

A mnie wciąż chodzi po głowie obrazek z Mediolanu. Dane mi było zwiedzić San Siro – jeden z największych i najpiękniejszych piłkarskich stadionów świata. Budując go urzędnicy miejscy nie słuchali fanatyków. Prywatni właściciele dwóch klubów, Milanu i Interu, doszli do porozumienia z Miastem. Bardziej im się opłacało korzystać z nowoczesnego obiektu, wynajmując go od miasta, niż samemu ponosić krociowe koszta takiej inwestycji budowlanej. Na stadionie są miejsca oznaczone czerwonymi krzesełkami, na jednej „krótkiej”. Siadają tam kibice AC Milan. Po drugiej stronie, na niebieskich krzesełkach kibicują tifosi Interu. Dwie długie trybuny są neutralne, dla każdego. Oba kluby mają swoje historyczne stadiony, tam trenują i pracują na co dzień . A każdy z nich już zbudował ogromną część swoich sukcesów i tradycji w oparciu o San Siro…  Są dwie odrębne szatnie, prysznice, ściśle opracowany system wejść na trybuny. Z włoskim związkiem piłki nożnej dało się tak ustalić, że terminy meczów obu mediolańskich drużyn w roli gospodarzy nie pokrywają się. Że rozwiązanie jest nie do końca „kapitalistyczne”? Nie szkodzi, to właśnie jeden z tych szlachetnych wyjątków, które poprzeć należy z całą mocą…