Jak mawiał niezapomniany Kisiel, dziś cytowany przez wielu współczesnych epigonów – socjalizm to ustrój, w którym władza bohatersko zwalcza kłopoty, jakie nie występują w kapitalizmie. Odmiana tego powiedzenia również pojawia się w dzisiejszych komentarzach: władza stacza bój z problemami, które sama funduje ludziom. Obserwując wszystko, co od nowego roku dzieje się w służbie zdrowia, można tylko z satysfakcją przypominać obie wersje kisielowej złotej myśli.
Publiczna służba zdrowia, choć istnieje praktycznie wszędzie, w każdym kraju budzi niezadowolenie pacjentów. Wiele lat temu wypytywałem pewną miłą emerytkę z angielskiego Newcastle, jak oni – czyli wyspiarze – oceniają ich własny „National Health Service”. Usłyszałem stek narzekań, łącznie z informacją, że jej ciężko chory mąż od dawna inwestuje pieniądze w prywatną opiekę lekarską, bo publiczna nijak nie jest w stanie udzielić realnej pomocy. Pamiętam też, jak pomyślałem wówczas: to dobrze, że ten starszy pan ma pieniądze na leczenie.
Tu właśnie jest pies pogrzebany, bo w Polsce ludzie starsi i przewlekle chorzy rzadko kiedy mają pieniądze, by się skutecznie leczyć. Skutecznie, to znaczy w prywatnym gabinecie lub szpitalu… A wszyscy opłacamy składki na publiczną opiekę medyczną, tak samo, jak obywatele tzw. krajów wysoko cywilizowanych. Oto właśnie wariant, jaki występuje na zachodzie: publiczna służba zdrowia sprawdza się w przypadkach lekkich, gdy skomplikowane procedury, lekarze – fachowcy i drogie leki nie są potrzebne. Na takąż opiekę „państwową” idzie publiczna składka, a ludzie naprawdę chorzy wolą leczyć się prywatnie. Myśmy w Polsce system zachodni skopiowali, z tą różnicą, że tutaj jest bieda i zamożności zachodnich pacjentów skopiować się już nie udało.
Uważam, że najbardziej sprawiedliwe byłoby całkowite zlikwidowanie publicznej służby zdrowia, z jednoczesną likwidacją obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego. Ta decyzja bardzo ulżyłaby kieszeni pacjentów i ich pracodawców, zatem zyskaliby oni pieniądze na leczenie prywatne. Ono staniałoby automatycznie, bo wolny rynek usług medycznych natychmiast nasyciłby się lekarzami – freelancerami. Chcąc przeżyć, nie mogliby oni windować w górę cen za swoje usługi: ludzie wybieraliby tańszych, skazując zbyt drogich na wegetację… W takim systemie, w moim przekonaniu naprawdę sprawiedliwym, o wydatkach danej osoby na leczenie samej siebie decydowałoby po prostu jej zdrowie, nie żaden system biurokratyczny. A ludzie poważnie chorzy, gdy ich leczenie pochłania naprawdę pokaźne kwoty, korzystaliby z pomocy zamożniejszych od nich mecenasów, fundacji, stowarzyszeń pomocowych – one istnieją już dziś, a gdy zwiększyłaby się grupa ludzi zamożnych w nowym systemie, chętnych i zdolnych do pomocy byłoby więcej.
Kłopot w tym, że w zupełnie innych warunkach przychodzi nam żyć na co dzień. A skoro publiczna służba zdrowia istnieje, czas pilnie zapytać, co trzeba zrobić, by normalne leczenie ludzi nie przypominało katastrofy, jaką obserwujemy w Polsce po pierwszym stycznia. Najważniejsza część tego pytania brzmi tak: co otrzymujemy w ramach składki ubezpieczeniowej, na co ona naprawdę jest przeznaczona? Powinno być tak, że każdy ma indywidualne konto zdrowotne, odkłada swoje składki i korzysta ze świadczeń, bez żadnej łaski urzędników NFZ. A jest tak, że każdy płaci obowiązkowo, a pieniądze trafiają do wielkiego, biurokratycznego wora – i tak naprawdę nikt nie wie, co i na ile jest przeznaczane. Tylko urzędnicy NFZ decydują sobie o podziale puli, zrzuconej danego roku z centrali do województw. Natomiast urzędnicy ministerialni bawią się listą leków refundowanych. Argumenty o potrzebie oszczędności powodują traumę, taką, jak z początkiem roku obserwujemy w przychodniach i w aptekach… Wniosek: system służy wybranej grupie biurokratów (polityków i urzędników) do utrzymywania etatów w resorcie zdrowia, ministerstwie, NFZ i całej grupie instytucji administracji medycznej (ZOZ-y). Nie zaś do zapewnienia ludziom rzetelnych usług w ramach odprowadzanej składki. Zupełnie inaczej, niż w krajach zachodnich, gdzie pacjenci – już abstrahując o skuteczności działania ich systemów publicznej ochrony zdrowia – zyskują w ramach ubezpieczenia znacznie więcej skutecznie realizowanych świadczeń. I są to świadczenia kontrolowane przez nich samych, nie zaś przez armię urzędników-darmozjadów, których dodatkowo utrzymujemy wszyscy z pieniędzy publicznych. Tych samych, jakie powinniśmy przeznaczyć na nasze własne leczenie…
Widać więc dokładnie, jak sprawdza się powiedzenie Kisiela. Można tylko uzupełnić je dodatkowym argumentem: to, co dobre na bogatym Zachodzie, nie musi sprawdzać się w Polsce. Bo Polska, niestety, NIE JEST bogatym krajem zachodnim.