O zachowaniu za sceną, czyli gwiazdy w natarciu

Niezawodny Facebook donosi o incydencie w maleńkim, podlaskim Korycinie:

http://dziendobry.bialystok.pl/ekipa-artystki-chciala-wylaczyc-prad-dzieciom-podczas-koncertu/

Ekipa Sylwii Grzeszczak mocno podpadła organizatorom imprezy, chcąc zrzucić ze sceny śpiewające dzieciaki. Tło zajścia opisano dość dokładnie w cytowanej relacji, ale problem jest szerszy: jak bowiem czelność miała, wredna gwiazda, nie darować młodym artystom dziesięciu minut! Przecież to by jej nie zbawiło!  Interwencja „techniki”, powstrzymana rejtanowskim gestem organizatorów, zabrała dzieciakom radość ze śpiewania. I dała surową lekcję okrutnego, polskiego szołbiznesu: pewnie młodziaki na zawsze zapamiętają, że scena jest tak naprawdę jaskinią drapieżników, w jej kulisach trwa bezwzględna walka na kły i pazury. Jak w dorosłym życiu, jego najbardziej przyziemnej – bo nie ze sztuką związanej – odsłonie…

Problem pod hasłem „kto gra po kim, o której i jak długo” jest odwieczną zmorą wszystkich muzycznych festiwali. Nie tylko w Polsce. Wiecie, jak Niemcy rozwiązują temat na monstrualnych: Wacken albo Summer Breeze? Zdziwicie się – jak nieomal zdarzyło się w Korycinie, naprawdę wyłączają prąd. Każdemu. Obojętnie, kim jesteś: super gwiazdą, totalnym bóstwem dla milionów fanów, jeśli przekroczyłeś swój czas, prądu nie ma. I nie ma też dyskusji. Regulamin jest jednakowy dla wszystkich, bez względu na status czy popularność. Skoro zaakceptowałeś warunki, w których wyraźnie określono długość twego występu, kolejność wykonawców na scenie oraz ramy czasowe, w których masz się zmieścić – sorry, kochany, bierzesz kasę to stosuj się do zasad. Ordnung muss sein. I co najważniejsze, powyższe reguły stosują się zarówno do zespołów, jak i organizatorów. Kierownik sceny (a w Niemczech czy Wielkiej Brytanii jest to bardzo poważnie traktowana estradowa profesja, trzeba mieć do niej konkretne kwalifikacje) ma być na miejscu pierwszym po Bogu, jak kapitan na statku. Jego decyzje są niepodważalne, on osobiście ma zagwarantować porządek zaplanowanej imprezy. Dlaczego to ważne? A, bo przyszli tutaj ludzie i zapłacili za bilety. Coś się nie będzie zgadzało, to drugi raz nie przyjdą: w takich Niemczech nikt nie narzeka na brak koncertowych ofert, pójdą na „sztukę” robioną przez inną firmę… Jednym słowem, w profesjonalnym biznesie estradowym na Zachodzie obowiązują zawodowe zasady działania, jak w każdej innej branży, podległej wolnorynkowym prawom gospodarczym. Tam, gdzie jest klient i pieniądze (czyli – widz i bilety), musi być porządek, fachowość i dobra jakość produktu scenicznego, łącznie z punktualnym wychodzeniem na scenę.

Moje Sacriversum rozgrzewało kiedyś publikę przed Tiamat i Pain, w warszawskiej Proximie. To fajne lokum koncertowe, z jedną wszakże wadą: po imprezach rockowych często organizowane są tam dyskoteki. Metalowa publika jest wypraszana po upływie ściśle określonej godziny, sorry, taki mamy klimat, klub zarabia na siebie. Zaakceptowaliście te warunki? Super, więc teraz proszę kończyć, bo zaraz limit czasu się wyczerpie… Przegięliśmy nasz występ o dosłownie pięć minut, jeden utwór. Myślałem, że kierownik ekipy szwedzkich kapel, „tour manager” rodem z Niemiec, dostanie szału i rozniesie nas na strzępy. Wydzierał się chamsko na cały klub a w ręku trzymał już wtyczkę wielkiej pyty… Nie zdążył wyłączyć jej z prądu, bo skończyliśmy. Nasze schodzenie ze sceny odbyło się przy akompaniamencie bluźnierstw niemieckiej ekipy technicznej, która wręcz zrzucała kolejne instrumenty na zaplecze. I w tej całej awanturze, podkreślam to dobitnie, my byliśmy winni. Złamaliśmy zasady i nieważne, że muzyk na scenie raczej zegarkiem się nie posługuje: trzeba było inaczej zaplanować występ. Tak, by dwa następne zespoły mogły w całości zagrać przygotowane sety.

Czemu po wszystkim przeprosiliśmy, zamiast się kłócić? Bo zrozumieliśmy na własnym błędzie profesjonalne zasady. Chcesz być szanowany, szanuj innych. Wtedy scena działać będzie jak należy, a widzowie – czyli klienci – będą zadowoleni. I takie przesłanie chciałbym tu zostawić organizatorom korycińskiej imprezy. To oczywiście bardzo brzydki gest – wtargnąć na scenę wykonawcy, zwłaszcza dzieciakom! Nie pochwalam zachowania techników gwiazdy festiwalu. Ale podstawowe pytanie brzmi: dlaczego te dzieci przedłużyły swój występ? Czemu nie przypilnowano, by harmonogram koncertu przebiegał planowo? A może ekipa Sylwii Grzeszczak miała zakontraktowany na ten dzień następny koncert, w kolejnej miejscowości? I aby zdążyć musiała wyjść punktualnie na scenie w Korycinie?  Nikt nie pomyślał, że artystka i jej ekipa żyją z grania – muszą dbać o dyscyplinę własnej logistyki, bo inaczej tracić będą kolejne zaproszenia, a zatem środki utrzymania? Łatwo jest jeździć po gwiazdach jak po łysej kobyle, a jednocześnie nawet nie podjąć próby postawienia się w ich sytuacji. Całej otoczki sprawy organizatorzy nie wzięli pod uwagę, tłumacząc przy tym, że opóźnienie „nikogo nie zbawi”…

Bądźmy dla siebie grzeczni, nie zrzucajmy dzieciaków ze sceny – ale też dbajmy o porządek. Nie przedłużajmy czyjegoś występu, jeśli nie ma na to miejsca w festiwalowym harmonogramie.  Sztuka, wbrew pozorom, bardzo potrzebuje ścisłych zasad organizacyjnych. Inaczej każdy występ zamieniłby się w trudny do ogarnięcia chaos – a wtedy naprawdę kły i pazury zaczęłyby rządzić zapleczem sceny. Najwyższy czas, by zrozumieli to również polscy organizatorzy.

 

O starych aktorach, czyli życzenia na Dzień Teatru

W aktorstwie seniorów jest coś niezwykłego. Sędziwi mają to, o czym młode pokolenie fachowców sceny może tylko pomarzyć: życiowe doświadczenie. Ono przekłada się na budowanie „pełniejszej” postaci. Senior, grając osobę wiekową, zagra samego siebie. Będzie więc całkowicie wiarygodny – lecz w innej roli, gdy kształt postaci wypełnić należy nie samym tylko wiekiem, najlepiej uwidacznia się mistrzostwo doświadczonych aktorów. Nie wiem, na czym polega przewaga dawnej szkoły aktorstwa nad kreacjami młodych – i czy w ogóle występuje . Nie śmiem twierdzić, że mamy dziś inne metody pracy akademickiej: brak mi argumentów, tu powinien wypowiedzieć się fachowiec, nauczyciel. Ale prawdą jest – i widać to gołym okiem we współczesnym teatrze – że młodzi grają inaczej. Szukają innych środków wyrazu, innego języka… Pewnie chcą docierać do bliższego sobie pokolenia. Mają więc wiarę, posłuch i sympatię wśród widowni równej sobie wiekiem. Lecz trudniej im przekonać starszych widzów: oni, co zdarza się w nowoczesnych inscenizacjach, mają kłopot ze zrozumieniem przekazu młodych aktorów. Bywa, że opuszczają widownię.

Zdarzyło się tak podczas inscenizacji „Poczekalni.0” Teatru Polskiego z Wrocławia, w reżyserii Krystiana Lupy, na XX MFSPiN  w Łodzi. Długie, trudne przedstawienie, z bogatymi sekwencjami w wykonaniu młodych aktorów, nadto – grających postaci studentów. Kwestie aranżowane w oparciu o tekst Doroty Masłowskiej, lecz z partiami improwizowanymi w czasie pracy nad spektaklem, bywały niestrawne dla starszej części widowni. W kontraście – cudowny monolog Krzesisławy Dubielówny (ukończyła krakowską PWST w roku 1957), przerodzony w symboliczną scenę dialogu z młodym rozmówcą (w tej roli Mirosław Haniszewski), scena trzymająca za gardło każdego z widzów, bez względu na wiek… Mistrzostwo sędziwej aktorki, wyciskające łzy. A także inne przykłady: genialna forma sceniczna Irminy Babińskiej i Bolesława Abarta, w spektaklu „Uwolnić karpia” pod reżyserią Krystyny Meissner, na tymże samym festiwalu, kilka dni wcześniej. I wzbudzający huragan śmiechu bon-mot Abarta w czasie spotkania z widzami: „Panie, czy pan nie widzi, w jakim ja jestem wieku? Ja tu oswajam się z glebą!”…

Mają oni, starsi aktorzy, walor w swej pracy szczególny. Są to całe lata praktyki (dłuższej przecież, aniżeli u młodych) w autokontroli wypowiadanych słów, kwestii scenicznych. Mają, wypracowany przez długie doświadczenie, zupełnie inny niż młodzi system budowania gestów, zachowań scenicznych. Inaczej kontrolują ciało, mocniej sprzęgają je ze słowem. Są bardziej „w postaci” niż młodzi, często szukający jeszcze panowania nad tekstem, odpowiedniej relacji między własną, realną osobą a kreowanym na scenie bohaterem. Czy młody aktor jest przez to gorszym fachowcem niż ten starszy, doświadczony? Absolutnie nie! Po prostu wiek ma swoje prawa, w każdej specjalności. I wszędzie stary mistrz będzie dla młodego czeladnika wzorem. Bez względu na przyjętą metodę, filozofię pracy, młodzi powinni z szacunkiem uczyć się od starszych. Wielu spośród nich wie o tym, idąc ścieżką pokornego budowania własnego portfolio w oparciu o życzliwe rady bardziej doświadczonych kolegów. Naturalny łańcuszek zawodowych pokoleń…

„Tetryczejesz”, moglibyście powiedzieć. Może i tak jest, że z wiekiem lepiej rozumiemy jakość rzemiosła ludzi doświadczonych, dajemy się przez nich przekonać bardziej, niżbyśmy młokosów podziwiali. Z całym jednakże szacunkiem dla ludzi młodych i najmłodszych, często już prawdziwych mistrzów swego fachu, doceńmy – tak radzę – ile wart dla każdej sceny jest aktor z dużym doświadczeniem. Dla nich wszystkich, młodych i starych aktorów, dziś przesyłamy najlepsze życzenia. Mają swój dzień, wszyscy ludzie teatru. Niech trudne czasy kultury nie będą dla nich smutkiem ani rozczarowaniem. Niech czerpią wiele radości ze swych, coraz to z wiekiem lepszych, kreacji scenicznych.

O jubileuszu, czyli Festiwal po raz dwudziesty!

Już tylko dni dzielą nas od inauguracji XX Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. Czas minął szybko, organizowane co roku w Łodzi spotkanie teatrów, początkowo tylko krajowych i wyłącznie z komediowymi spektaklami, przerodziło się z latami w jedno z najważniejszych wydarzeń naszej kultury scenicznej. Już od kilku lat wykracza zasięgiem poza Polskę, pokazując wymagającej widowni spektakle wystawiane czy to przez renomowane zespoły europejskie, czy też robione dzięki kooperacji wybitnych twórców krajowych z zagranicznymi scenami.

Ma też Festiwal od zawsze jedną, niezmienną cechę – jest skutkiem subiektywnego wyboru dyrektor artystycznej Ewy Pilawskiej, która co sezon podróżuje po krajowych scenach, oglądając premiery. I wybierając te, które Jej zdaniem zasługują na miano wyjątkowych. Przedstawienia zapraszane są potem do Łodzi, a o słuszności wyboru przekonać się można, śledząc zawartość chronologicznie późniejszych festiwali teatralnych w Polsce. Większość z nich dubluje skład łódzkiej imprezy, co wskazuje na wyjątkową zgodę wśród ludzi opiniotwórczej części środowiska teatralnego nad Wisłą…

Każdego roku łódzka impreza teatralna ma też walor wręcz reporterskiej aktualności. Zapraszane przedstawienia dotykają spraw żywych, niemal wsadzają palec w ranę, prowokując lub budząc na nowo dyskusje o sprawach najistotniejszych. Tym razem nie będzie inaczej: zaproszony do Łodzi zespół niezależnego Teatru DAKH z Kijowa przyjedzie tu z absolutnie i światowo premierowym spektaklem, na gorąco pisanym pod ogniem walczącego Majdanu… Kompilacja tekstów powstała wręcz na barykadzie, jeden z artystów, który w Łodzi wystąpi, został w czasie walk ulicznych ranny w nogę! Ukraińscy artyści chętnie wezmą udział w dyskusyjnym panelu, którego głównym wątkiem będzie rozmowa o sensie istnienia teatru / instytucji sztuki w warunkach totalitarnego reżimu. Skądś to znamy, prawda? Artyści scen polskich przez lata sami zadawali sobie to pytanie, a efektem tłumionej przez cenzurę aktywności były wybitne, narodowe inscenizacje. Czy Teatr DAKH przywiezie nam wstrząsający dokument walki o podobnej sile artystycznego wyrazu?

Festiwal od dawno wpływa ożywczo na repertuar gospodarzy, łódzkiego Teatru Powszechnego. Szykowane na wiosenne spotkanie premiery zmieniają się często w zdarzenia wybitne – tak było przed rokiem z „Podróżą zimową” w reżyserii Mai Kleczewskiej. Teraz do pracy przystąpili nie mniej uznani twórcy sceny: Krystyna Meissner i Paweł Miśkiewicz. Oboje dokonali w minionym sezonie swoistego „resumee”, kończąc dyrektorowanie na macierzystych scenach Współczesnego we Wrocławiu i Dramatycznego w Warszawie… Teraz szykują w Powszechnym spektakle prapremierowe, dokonując nowego otwarcia w swych nader bogatych biografiach artystycznych.

Osobnym zdarzeniem dwudziestego MFSPiN będzie obecność Krystiana Lupy. Reżyser sławy już światowej robił w Grazu kolejny z serii swych epickich spektakli na kanwie dzieł austriackiego pisarza Thomasa Bernharda. „Wycinka” miała przyjechać do Łodzi, ale na przeszkodzie stanął konflikt Lupy z aktorką, grającą jedną z głównych ról… Swoiste fatum nie przeraziło reżysera, który na Festiwal desygnował postawioną wcześniej we Wrocławiu „Poczekalnię.0” Sam też przyjedzie, deklarując udział w rozmowie, poświęconej relacjom „mistrz-uczeń”.

Bo też i mistrzowie staną się w tym roku głównymi bohaterami festiwalowego motto. Oddajmy głos samej Ewie Pilawskiej: „Co oznacza bycie mistrzem? Jak traktujemy tych, których tym mianem określamy? Jaki mają oni wpływ na nasze postrzeganie rzeczywistości? Czy status mistrza stawia go w szczególnym miejscu? Daje większą swobodę twórczą, gwarantuje poczucie bezpieczeństwa  i komfort tworzenia? Wreszcie szerzej – już nie tylko w kontekście sytuacji z Grazu – czy mistrzowie jeszcze coś dla nas znaczą?”

Nie trzeba większej rekomendacji, by pokusić się w tym roku o udział w festiwalowych zdarzeniach. Program imprezy jest już dostępny na stronie: powszechny.pl Tym razem i ja zapraszam Was wszystkich wyjątkowo serdecznie!

O dobrej płycie Gołębia, czyli Corazon de Paloma…

Mój znakomity Przyjaciel (to zaszczyt dla mnie być Jego kumplem!) zrobił ostatnio dwie ważne rzeczy: kupił dobre skrzypce i nagrał na nich płytę. Niby żadna sensacja, ale kto zna Tomasza Gołębiewskiego, pierwszego skrzypka Filharmonii Łódzkiej, wybitnego kameralistę, jazzmana i organizatora wydarzeń kulturalnych, ten wie, że znakomity łódzki muzyk nigdy dotąd nie porwał się na nagranie solowego albumu. A szkoda – choć mam nadzieję, że obecny już na wydawniczym rynku „Corazon de Paloma” pozwoli Gołębiowi rozwinąć skrzydła na tym właśnie polu artystycznej działalności. Mając na koncie płyty z orkiestrami i całą plejadą kameralnych ansambli, jako solista wypada Gołąb tak wiarygodnie, że wręcz powinien zdecydować się na kontynuację obranej drogi…

Ale –  po kolei. Zafascynowany brzmieniem nowego instrumentu, prosto z renomowanej pracowni lutniczej Mistrza Gustave Villaume’a, wpadł Gołąb na pomysł, by wymyślić muzykę, która oddawałaby pełnię wdzięku gry szacownych skrzypiec. Znany łódzki basista i aranżer, Maciej Latalski, pomógł Tomkowi ułożyć repertuar autorskiej płyty. Wyszła z tego rzecz nie do końca spójna stylistycznie (album łączy wiele wpływów, od jazzu przez calipso do argentyńskiego tanga), ale ułożona bardzo zgrabnie, z dbałością o wspólny dla wszystkich kompozycji nastrój i charakter. Jest bardzo chill outowo, relaksacyjnie i w pełnej kantylenie. Nowe skrzypce ani razu nie porywają się na żadne karkołomne staccato czy inne wirtuozowskie popisy. Tomek gra zwykle długimi dźwiękami, prowadząc senne, uspokajające melodie: często samemu, ale też z towarzyszeniem innych instrumentów solowych. Usłyszeć można trąbkę Garego Guthmana (tworzy ważne dwugłosy solowe), saksofon Jakuba – i akordeon Krzysztofa Raczyńskich. Pojawia się czasem, wrzucając do całości ważne elementy, głos sopranistki Iwony Hossy. Gra Apertus Quartet, gitarzyści: Marek Piaskowski i Paweł Stępnik, a Trio Macieja Latalskiego odpowiada za sekcję rytmiczną. W ogóle rola Latalskiego na tej płycie jest istotna – Maciej nie daje sekcji żadnych szans na wyjście z tła, to samo dotyczy fortepianowych „środków”, ale zamysł jest celowy. Kompozytor pamięta, że to właśnie brzmienie skrzypiec (w układzie z kilku innymi wiodącymi instrumentami) ma być najważniejszym atrybutem płyty. Tworząc melodie, zadbał więc o wrażenie skupienia uwagi na soliście – co w połączeniu z wiadomością, że ów skrzypek ma nie pozwalać sobie na wirtuozowskie wybryki, może budzić zdziwienie. Paradoks? Niekoniecznie. Gdyby Gołąb dostał pole do nieokiełznanej improwizacji, pokazałby głównie technikę i sprawność palców. Grając oszczędnie, pilnując kantyleny i dyscypliny wykonawczej, buduje KLIMAT. Taki, jaki należało stworzyć, chcąc pokazać skrzypce, urodę ich dźwięku – nie zaś klasę solisty, którą i tak wszyscy znamy.

Klimat ów spodoba się wszystkim zwolennikom „muzyki głębokiego oddechu”, którzy po ciężkim dniu pracy, na dobrym sprzęcie audio włączają sobie wieczorem… nie Behemotha ani Marduk, lecz raczej Radio Chilli Zet albo którąś z płyt Milesa Daviesa. Przy okazji sączą sobie wino, wytrawne jak ta muzyka – albo szkocką (koniecznie!) whisky, która również ze słodyczą burbonów nie ma wiele wspólnego. Płyta bardzo dobrze sprawdza się w samochodzie, ale nie w chwili, gdy wyjeżdżamy na autostradę, tylko w korku, jaki nie daje nam wrócić do domu po dniu pełnym napięć i ciśnienia. O, właśnie! Mogę śmiało polecić ten album nadciśnieniowcom, sam używam go jako antidotum na stres, z czego korzysta również Rozalia, której przy muzyce Gołębia świetnie się w aucie zasypia… Sam zacny autor płyty wydał ją własnym sumptem, nakładem Q4Q Records, najlepiej więc z samym Gołębiem pogadajcie, jak wejść w posiadanie tej sympatycznej pozycji z katalogu łódzkiego melomana: www.Q4Q.pl

O Energii Kultury na zimno, czyli pełne dane dla wszystkich

Nie obowiązuje już sekret, pozwolę więc sobie opublikować pełne informacje, dotyczące głosowania na tegoroczną Energię Kultury:

Suma głosów łącznie: 12.757
W tym głosów przez sms: 9. 694
W tym głosów internetowych tvtoya.pl: 3. 063

1. Wielkoformatowe projekcje na Pl. Wolności  5363 głosy (521 internetowych / 4842 sms)
2. Murale Urban Forms  3652 (196 / 3456)
3. Ustanowienie Nagrody Literackiej  2594 (1594 / 2594)
4. Podróż zimowa  699 (512 / 187)
5. Marzenie Nataszy  102  (67 / 35)
6. Pałac Herbsta  86 (40 / 46)
7. Ida  76 (27 / 49)
8. Themersonowie  48 (35 / 13)

9. Rybczyński  32  (27 / 5)

10. Sezon burz  27 (18 / 9)
11. Koncert Cohena  22 (12 / 10)

12. Koncert Claptona  21 (14 / 7)

Kilka spraw zwraca uwagę. Po pierwsze, duża przewaga trzech pierwszych laureatów nad pozostałymi – to może świadczyć o mobilizacji osób, którym bardzo zależało na wypromowaniu akurat tych nominacji. Zwłaszcza, że przewaga utworzyła się dzięki sms-om, a tych można było wysłać, ile się chciało (strona internetowa przyjmowała jeden głos z jednego IP). Po drugie, zadziwiająco niskie poparcie dla koncertów w Atlas Arenie: jeszcze niedawno byliśmy pewni, że one zdominują plebiscyt do granic sensowności. Stało się dokładnie na odwrót, wielkie występy halowe traktowane są w Łodzi jako atrakcja raczej krajowa, niż lokalna.

Wciąż wzbudza kontrowersje metoda selekcji nominowanych wydarzeń, a raczej brak selekcji na poziomie „kultura wysoka kontra popkultura”. Trzeba powtórzyć, że kapituła wciąż trzyma się zasady przyjmowania wszystkich propozycji kulturalnych, bez oceny, które z wydarzeń ma bardziej wytrawny charakter. Członkowie kapituły najpierw analizują komplet zgłoszeń,  następnie głosują nad pozostawieniem kandydatury w gronie nominowanych. Tu tzw. charakter wydarzenia nie ma znaczenia. Nic nie wskazuje na to, by w przyszłości system ulec miałby zmianie.

Bardzo serdecznie dziękujemy wszystkim, którzy wzięli udział w głosowaniu: liczba oddanych głosów, pomijając nawet ewentualny ( i legalny!) lobbing grup wsparcia, bardzo nas podbudowała. Wskazuje, że plebiscyt gromadzi coraz większe zainteresowanie odbiorców kultury w Łodzi. Pokazuje też, że być może jest on potrzebny, wypełnia jakąś lukę w podsumowaniu aktywności łódzkiej kultury na przestrzeni roku.  Oczywiście wszelkie głosy, odnoszące się do formy i treści plebiscytu EK bardzo chętnie przyjmujemy. Nawet pod tym tekstem.

O Hobbicie 2, czyli Pustkowie Smauga

Wszyscy fani Hobbita czekali na premierę środkowej części trylogii. Zastanawia więc niska frekwencja na kinowej widowni w dniu premiery (być może spowodowana świątecznym obżarstwem lub lenistwem, może internetowym piractwem), ale przyjąć trzeba, że Peter Jackson rzetelnie wywiązuje się z obietnicy dostarczania widzom jednego filmu przed każdą gwiazdką. Czy biznes to czy potrzeba artystycznego ducha, nie ma sensu pytać: miłośnicy Tolkiena i kinowych ekranizacji z pewnością dotrą do kin także tym razem.

Czy ocena filmu ma zatem sens? Ma głęboki,  bo tym razem radykalni tolkienowcy mogą być nieprzyjemnie zaskoczeni. Pustkowie Smauga to pierwsze z wielkich dzieł Jacksona tak poważnie odbiegające od litery książkowego pierwowzoru. Pozwólcie, że zacytuję pewnego znawcę tematu z portalu Salon24 (Grim Smirkof):

„Nie podoba mi się, że scenarzysta omija sceny znane z książki, takie jak np. przeprawa przez „Strumień Zapomnienia” w Mrocznej Puszczy, czy próby krasnoludów wbicia się „na sępa” na ucztę Elfów. Nieobecność tych scen jest po prostu dla mnie niezrozumiała. Nie ma żadnych technicznych powodów, by nie opowiedzieć tej historii tak, jak się należy. Krzywdą dla powieści było wycięcie sceny, kiedy Gandalf przyprowadzał po dwa krasnoludy do Beorna.”

Wierzę tym obserwacjom, bo sam przeczytałem Hobbita daaawno temu, jako nastolatek, nie pamiętam więc zbyt dokładnie, w jakim zakresie fabuła książki różni się od tej, jaką Peter Jackson wykreował w filmie. Pewne jest, że oprócz istotnej wyrwy, jaką przy okazji Władcy Pierścieni było pominięcie wizyty hobbitów u Bombadila, nigdy reżyser nie poważył się na znaczące odstępstwa od treści adaptowanych książek.  Jednakże nie tylko pominięcia mogą w tym wypadku drażnić fanów. Z „zatrudnienia” na planie aktorki, która zagrała elficę Taurielę, Jackson tłumaczył się w wywiadach dość intensywnie – i dosyć naiwnie zarazem. Że niby aktorka wręcz idealnie nadawała się do roli elfki??? Wolne żarty: to zbyt słaby argument na rzecz wprowadzenia do filmu postaci, która u Tolkiena w ogóle nie występuje. Obawiam się, że twórcy obrazu (jak wielu przed nimi) ulegli przemożnej sile mitu o politycznej poprawności. W obawie przed zastrzeżeniami amerykańskich widzów i krytyki należało stworzyć na ekranie sztuczną równowagę płci. Mniejsza, że w tolkienowskiej historii kobiety – elfy nie odgrywają żadnej istotnej roli. Tu elfka zaistnieć musiała w obawie przed atakami silnego, feministycznego lobby, które przecież mogłoby zaszkodzić recepcji filmu – a zatem wymiernie ograniczyć płynące z niego zyski… Oddajmy raz jeszcze głos recenzentowi „Salonu24”:

„Na koniec – razi niezamierzony komizm scen „parytetowych”. Z parytetu dodano elfkę – bohaterkę, która jest przeciwwagą dla powieściowych wyłącznie męskich postaci. Ale najzabawniejsi są murzyni w Mieście na Jeziorze. Miasto pokazano w konwencji Rosji – Nowogrodu, co oczywiście pogłębia dysonans. Widocznie twórcy filmu przejęli się oskarżeniami o rasizm, bo orkowie byli z trylogii TLOTR przeważnie czarni, a Rohirrimowie i Gondorczycy – biali… A że w Rosji nie ma murzynów i że ich obecność kogoś może razić, to już z perspektywy Nowej Zelandii zapewne drobiazg.”

Nie chcę filozofować, wypowiadając się jednoznacznie za lub przeciw takiej interpretacji, być może tutaj idzie ona zbyt daleko. Jednakże wymyślenie Taurieli jest niewątpliwą skazą na „tolkienizmie” adaptacji, fani z pewnością zapewnią w związku z tym filmowi pokaźną dawkę szyderstwa. Zwłaszcza, że idei politycznej poprawności służy tutaj wątek miłości elfki (elfowie byli dużo wyżsi od ludzi) do „jednego z wyższych” krasnoludów, Kilego (krasnoludy byli od ludzi o połowę niżsi). Gdyby taki romans miał zdarzyć się na kartach powieści, Kili sięgałby Taurieli zapewne do bioder…  Na pocieszenie trzeba dodać, że sceny bitewne z udziałem walecznej szefowej elfickiej straży należą do najbardziej atrakcyjnych w filmie, jeśli taka pociecha może fanom wystarczyć.

Co jeszcze o Pustkowiu Smauga? Jest w środkowej części rozwlekłe i nudnawe, dokładnie tak, jak Dwie Wieże. Można to tłumaczyć przebiegiem akcji w literackim pierwowzorze, ale  bardziej potrzebą stworzenia trzygodzinnej opowieści na ekranie z materiału, który w książce zajmuje niewiele stron opisu. Zatem – znów przeważyły argumenty merkantylne.  Film jest ponadto tak skrojony, że widzowie nie znający książki Tolkiena (o ile ktoś taki się uchował) mają mizerne szanse na zrozumienie jego sensu.  Zaczyna się tam, gdzie skończyła pierwsza część Hobbita – kończy nagle, zapowiadając ostateczne rozstrzygnięcia akcji w części trzeciej. Może to być walor dla miłośników pierwowzoru, zresztą Władca Pierścieni był w swej ścisłej poetyce „serialowej” wymyślony identycznie. W konkluzji powiem, że Pustkowie Smauga nie ciągnie w dół dokonań Jacksona na tyle, by go radykalnie krytykować. Ale też z pewnością nie podnosi poprzeczki tak wysoko, by rozpływać się w pochwałach.

O Energii Kultury, czyli znów wybieramy!

Wybraliśmy dwunastkę:

1. Wystawa „Themersonowie i awangarda” w ms2

2. Monodram Agnieszki Skrzypczak „Marzenie Nataszy” w Teatrze im. Stefana Jaracza

3. Spektakl „Podróż zimowa” w Teatrze Powszechnym

4. Koncert Erica Claptona w Atlas Arenie

5. Koncert Leonarda Cohena w Atlas Arenie

6. Renowacja Muzeum Pałac Herbsta

7. Wielkoformatowe projekcje na pl. Wolności w ramach Festiwalu Kinetycznej Sztuki Światła

8. Film „Ida” w reżyserii Pawła Pawlikowskiego, wyprodukowany przez Opus Film

9. Powieść „Sezon burz” Andrzeja Sapkowskiego

10. Murale Galerii Urban Forms

11. Wystawa Zbigniewa Rybczyńskiego w Atlasie Sztuki

12. Ustanowienie Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima

W ocenie dostojnej kapituły plebiscytu Energia Kultury, już po raz piąty zbierającej głosy na wydarzenia kulturalne Łodzi, właśnie te wymienione powyżej zasługują na tegoroczną nominację. Mieliśmy poważny problem.  Otóż nie wolno nam, a ta żelazna zasada jest co roku przestrzegana, promować wydarzeń „własnych” – czyli odbywających się na scenie współorganizującej plebiscyt Wytwórni.  Nie da się ukryć, że wrześniowy koncert „The Four Colors of Łódź” Zbigniewa Preisnera, wieńczący otwarcie filmowego kompleksu Łąkowa 29, trzeba uznać za jedno z najważniejszych wydarzeń kulturalnych mijającego roku w mieście… Tej nominacji nie przyznaliśmy, ale być może znajdziemy sposób na honorowe wyróżnienie inicjatywy, przywracającej życie (i to jak bogate!) dawnej Wytwórni Filmów Fabularnych.
Z tym jednym szlachetnym wyjątkiem, tegoroczne nominacje nie budzą zdziwienia. Są dwa koncerty z rosnącej w siłę Atlas Areny, mamy dwa poważne (i cenione w Polsce) wydarzenia teatralne, jest reprezentacja literatury, muzyki, sztuk plastycznych, filmu. Jest uniwersalnie – klasyka, ale i pop-kultura, mainstream.  Każdy może znaleźć  coś dla siebie i poprzeć ulubione wydarzenie. I chyba w tym zakresie formuła plebiscytu spełnia swoje zadanie.
Czekamy zatem na Wasze głosy, są przyjmowane od dzisiaj. Najprościej wejść na naszą stronę:  www.tvtoya.pl
W dolnej części strony głównej znajdziecie plebiscytowy banner, na który trzeba kliknąć – i już wyświetla się sonda z głosowaniem. Można też wysłać sms o treści: ENERGIA.kod kandydata (np. ENERGIA.16) pod numer 71466 (cena SMS 1 zł netto + VAT – 1,23 zł brutto, organizatorem konkursu jest AGORA SA). Wszystkie głosy komisyjnie przeliczymy dziesiątego stycznia w południe. Tego dnia wieczorem, o 19.15, rozpocznie się na scenie Wytwórni uroczysta gala finałowa, którą jak zawsze transmitować będziemy na antenie TV TOYA.
A zatem wszystko w Państwa rękach! Jestem ogromnie ciekaw, które wydarzenie zyska Waszą przychylność.

O Wiedźminie,czyli książka, która recenzji nie potrzebuje…

W końcowym epizodzie tomu „Miecz przeznaczenia” Wiedźmin wspomina czternastkę wielkich magów, czarodziejów, którzy zginęli w bitwie, zmieniającej losy świata. Boi się, że w gronie tym jest Yennefer. Ale wspomina też poległych, między innymi rudowłosą Lyttę Neyd, zwaną Koral: mówi, że przez nią trafił onegdaj na tydzień za kraty, co jednakowoż skończyło się kolejnymi siedmioma dniami gorącego romansu… Chcecie wiedzieć, jak to było? Czemu Geralt dał się zamknąć do mamra, a zaraz potem w czułych ramionach pięknej czarodziejki? Przeczytajcie „Sezon burz”, znajdziecie odpowiedź.

Sapek nigdy nie uśmiercił Geralta – tak, jak Tolkien nigdy nie uśmiercił Bilba. Obydwaj wsiedli na pokład łodzi, oddalając się… no właśnie, dokąd? Po czterystu stronach najnowszych przygód Wiedźmina proszę nie spodziewać się odpowiedzi na żadne egzystencjalne pytania. Jest tam natomiast kolejny wycinek burzliwego życia najniezwyklejszego z wiedźminów, który – niczym szeryf – w nieustającej wędrówce przemierza zakamarki swego świata. Już to, jak szanujący się super-bohater, zjawiając się deus ex machina na ratunek dobrej duszy w wielkiej potrzebie.  Innym razem poniewierany zaskakującą plątaniną losów, z której – jak w greckiej tragedii – wyjścia dobrego nie ma… Geraltowa odyseja, wciąż podsycana globtroterską naturą wiedźmińskiego fachu, co każe bohaterowi wędrować bez końca wśród rozlicznych uwikłań i tarapatów, daje nam czytelnikom gwarancję trwałej bezsenności w zetknięciu z kolejnym tomem jego przygód.

„Sezon burz” zgrabnie łączy dynamikę narracji dwóch tomów opowiadań z precyzją świata, opisanego w pięcioksiągu. Już wiemy: świat Geralta to nie Śródziemie, choć zabawna autoironia Sapka względem miłości do tolkienowskiego ideału jak zawsze z kart Wiedźmina się przebija. Choćby wówczas, gdy Geralt otwiera pewne magicznie zamknięte drzwi rzuconym niedbale słowem „Przyjaciel”  – a Sapek od razu wyjaśnia, że ktokolwiek chciał wrota zabezpieczyć, użył „prostego, fabrycznego hasła, nie wierząc zapewne, że mocniejsze będzie potrzebne…”. Sami widzicie, zabawa jest przednia. I oczywiście na tym dowcipne analogie z tolkienowskim ideałem rzeczywistości równoległej nie kończą się: ich odnajdywanie jest wartością dodaną powieści.

Wiemy też, jak dawno temu Geralt przekonał się, że najobrzydliwszym spośród ściganych przez niego potworów jest sam człowiek. Tym razem, wśród szeroko między ziemskimi królestwami rozciągniętej sieci morderczych intryg, dowiaduje się jeszcze kilku ciekawostek. Między innymi tej, że przynajmniej niektóre spośród grasujących po lasach potworów stworzone są ludzką ręką! Niektórzy specjalnie kreują takie monstra, żeby… ooops, zapędziłem się. Nie mogę zabierać Wam frajdy poznawania tej historii. Jak zawsze z Geraltem w komitywie, Sapkowski tworzy niezwykle ciekawą opowieść, wiarygodnie i precyzyjnie miesza rozwijane wątki, sięga do znanych już fanom zakamarków, nie daje się nudzić, wzbudza chciwość dalszego ciągu. Tworzy prawdziwą, pełnokrwistą powieść fantasy bez oglądania się na marudzących oponentów, o ile ktoś taki jeszcze uchowa się po lekturze tej książki. A zdradzę tylko, że zakończenie wcale nie jest ostateczne…

Nie dziwi powrót lubianego autora do wiedźmińskich korzeni. Banałem jest powtarzanie o globalnych sukcesach gry komputerowej, co w wiadomy sposób przekłada się na „ojcowskie” tantiemy i rodzi żyłę złota, z której aż grzech nie zaczerpnąć pełną garścią. Ale chyba nikomu nie zaszkodzi, gdy za rok na rynku księgarskim ukaże się kolejna powieść o Wiedźminie. Choć zawistnicy mówią, że w Ameryce ktoś to powinien wreszcie rzetelnie sfilmować, wtedy kasowy sukces Geralta zacznie ścigać się z prawdziwymi liderami masowej popkultury, Spidermanem czy Batmanem… Odpowiadam z równą zjadliwością: najpierw ktoś musiałby narysować komiks, żeby Amerykanie na obrazkach zrozumieli, o co z tym wiedźminem chodzi. Ja tam wolę, by pan Andrzej Sapkowski, w swym mieszkaniu na Manhattanie, pisał o Geralcie kolejne powieści.

O Grabowskim w Jaraczu, czyli jak „kapliczkę.pl” postawiono

Mikołaj Grabowski nowy spektakl postawił – „kapliczka.pl”. To ważne przedstawienie, bo pierwsze dla wybitnego reżysera po odejściu z dyrekcji Starego Teatru. Zastąpienie Grabowskiego Janem Klatą niektórzy odebrali jako naturalną przemianę pokoleń, inni jako symbol zmiany wizerunku głównego nurtu wypowiedzi teatralnej w Polsce… Ale sam Grabowski był na pewno rozczarowany, odczuł relegację jako afekt. Wiem, bo rozmawiałem z nim tuż po owym przełomie. Teraz, niejako na znak scenicznego odrodzenia, reżyser pokazał się w łódzkim Teatrze im. Jaracza, w stosownej chwili – bo na jubileusz 125 lecia sceny. I wrócił, też trochę symbolicznie, do swych fascynacji staropolskim kronikarstwem.

„kapliczka.pl” to kolejna podróż Grabowskiego wgłąb „Opisu obyczajów”,  kroniki osiemnastowiecznego księdza i dziejopisa z Rzeczycy, Jędrzeja Kitowicza. Tekst, kanwę łódzkiego przedstawienia tworzący, wzbogaciły też urywki „Pamiątek Soplicy” Henryka Rzewuskiego. Owe „Pamiątki…” stawiał Grabowski z sukcesem w Łodzi lat temu trzydzieści trzy. Zresztą fragment filmowego zapisu tamtego spektaklu użyto teraz, w nowym przedstawieniu. A i sam”Opis obyczajów” brał przecież Grabowski na warsztat, w roku 1990 w Teatrze STU, przekładając tę bardzo udaną inscenizację na język teatru telewizji – a później realizując drugą jej część. Ma więc profesor z Krakowa do kronik Kitowicza stosunek szczególny, czego i dziś nie kryje, gdy mówi o powodach wystawienia w Łodzi kolejnego spektaklu z „Opisowej” serii.

Nowe przedstawienie zaczyna się wejściem aktorów na scenę wprost z widowni – znak, że będzie „o nas”, że tekst Kitowicza zawsze czytać możemy z bardzo aktualnym odniesieniem. Nie zmienia się nic, tylko techniczne wynalazki, wszędzie wokół nas brzęczące. Aktorzy, jak w tytułowej kapliczce, siadają w ławkach przed ołtarzem, plecami do publiczności. Toteż i my – widzowie czujemy się, jakbyśmy w tym specyficznym misterium dzisiejszej Polski aktywnie uczestniczyli. Natychmiast zaczyna się „polskie piekiełko”, przed wizerunek Najświętszej Panienki wywleczone: spektakl otwierają fragmenty, jakie ksiądz Kitowicz spisywał, obserwując rozprawy, toczące się za jego czasów przed piotrkowskim Trybunałem. Jak mówi sam Grabowski, działy się tam wówczas rzeczy przepotworne, co sami widzowie mogą łatwo skonstatować, wsłuchując się w sens deklamowanej na scenie opowieści. A dalej wszystko toczy się tak, jak przywykliśmy rozumieć dawną (a pewnie i dzisiejszą) Polskę, czytując Kitowicza. Pijaństwo posłów i księży, warcholstwo, zrywanie sejmów, ogólny bałagan, bezhołowie, liberum veto, a wszystko pod krzyżem i z białym orłem na piersi. Nihil novi, wszystko znamy i w poprzednich spektaklach Grabowskiego widzieliśmy.

Inscenizacyjnie też wiele nowego nie widać, choć jest w „kapliczce.pl” kilka bardzo ciekawych pomysłów scenicznych. Grabowski wzbudza salwy śmiechu, żonglując współczesną techniką filmową we fragmencie ze staropolskim pokazem mody. Jest znakomicie w planie aktorskim rozegrana scena historii pewnego świątobliwego bernardyna, co na całą okolicę z mocnej głowy słynął…  Podoba się, niezwykle precyzyjnie rozpisana dla całego zespołu scena pijaństwa ichmości posłów. Lecz generalnie – i tu niestety pojawia się zarzut wobec doświadczonego reżysera z krajowej czołówki teatralnej – mamy do czynienia ze spektaklem dość nudnym, sztampowym, którego całość ratują jedynie momenty wybitnej pracy zespołu aktorskiego, włożonej w błyskotliwy pomysł inscenizacyjny. Przez pierwszą godzinę aktorzy, jako już się tu rzekło, deklamują, siedząc na kapliczkowych ławkach. Ich kwestie są wprawdzie dość zabawnie podzielone, ale w inscenizacji dzieje się niewiele. Tak, jakby słowa oraz forma ich podawania miały budować cały spektakl… Dopiero w części drugiej, choć spektakl przerwy nie ma, pojawiają się te momenty przedstawienia, gdzie obok intrygującej opowieści ważną rolę zaczynają odgrywać – ruch sceniczny, światło i scenografia. No i rzecz jasna tworzywo aktora, zupełnie inaczej wykorzystane, gdy towarzyszy mu reżyserski pomysł.

Aktorzy w „Jaraczu” są dobrzy, bez wyjątku – teatr słynie ze znakomitego, wyrównanego zespołu. I na tę zespołową grę postawił Grabowski w „kapliczce.pl”. Kwestie są aż do bólu symetrycznie podzielone. Każda z występujących jedenastu osób ma coś do zagrania, a widać gołym okiem ogromną pracę, jaką włożyli wszyscy w dopracowanie sekwencji zbiorowych. Swoje „kilka chwil” mają – Michał Staszczak, Izabela Noszczyk, Andrzej Wichrowski, Zofia Uzelac, Mariusz Saniternik, ale pozostali z pewnością nie ograniczają się do roli drugoplanowego tła. Potwierdza się zatem, że dzięki aktorom spektakle w „Jaraczu” rzadko schodzą poniżej przyzwoitego poziomu, nawet jeśli reżyserowi przytrafi się jakiś twórczy kryzys.

Czy w przypadku Mikołaja Grabowskiego mamy prawo mówić o kryzysie, wywołanym burzliwymi przygodami z odwołaniem ze Starego, po dziesięcioletniej antrepryzie? Nie chciałbym oceniać zbyt ostro ani zbyt radykalnie, bo mam do Mistrza ogromny szacunek, a nadto lubię styl Jego scenicznej pisowni. Ale faktem jest, że dzisiejsza „kapliczka.pl” nawet nie umywa się do pierwszego „Opisu obyczajów” z Teatru STU. Potwierdzają to rozmowy z doświadczonymi widzami, którzy dawnego Grabowskiego lubią, a po „kapliczce.pl” spodziewali się o wiele więcej. Niektórzy, najmniej życzliwi, rozprowadzają teorię o tym, że Grabowski poza rodzinnym Krakowem wystawia chałturę, mało przykładając się do gościnnych realizacji. Ja przeciwstawiam się generalizowaniu, przytaczając udaną realizację „Proroka Ilji” według Tadeusza Słobodzianka, jaką wystawił Grabowski dekadę temu podczas swej dwuletniej dyrekcji w Teatrze Nowym. Chyba więc zwyczajnie, jak każdemu wybitnemu twórcy, przytrafiają się profesorowi lepsze i gorsze spektakle. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że „kapliczki.pl” Mikołaj Grabowski na półce ze swoimi największymi osiągnięciami postawić nie może. Zrobił, jak na niego, spektakl jedynie poprawny. Co nie znaczy, że nie warto go obejrzeć.

O potrzebach kulturalnych, czyli… znów miałem rację.

Lektura dzisiejszej „Rzeczpospolitej” daje kolejną, wstrząsającą konkluzję:  Polacy nie potrzebują kultury. Według badań ekspertów Głównego Urzędu Statystycznego przeciętny mieszkaniec naszego kraju nie rozumie muzyki (zapewne chodzi o jej klasyczną, nie rozrywkową, formę) ani przedstawienia teatralnego. Zatem nie korzysta z tych dóbr kultury – według badań najwięcej pieniędzy „w sektorze wydatków na kulturę” przeznaczamy z domowego budżetu… opłacając kablówkę i internet! Najmniej w tym zestawieniu wydajemy na zakup książek oraz biletów do kina i teatru.

Jako pracownik kablówki mogę się złośliwie cieszyć, że z urzędu reprezentuję kulturę wysoką – i to na poziomie najwyższego zainteresowania rodaków. Bądźmy jednak wreszcie poważni. O całkowitym braku tzw. potrzeb kulturalnych masowego narodu pisałem już tutaj:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2012/05/15/o-telewizji-publicznej-czyli-skonczmy-wreszcie-z-udawaniem/

Próbowałem wówczas udowodnić, że dojenie polskich obywateli z kasy na rzecz obowiązkowego abonamentu publicznej telewizji – właśnie w imię „misji”, czyli kształtowania potrzeb kulturalnych odbiorcy, jest zwykłym złodziejstwem. Teraz znów okazuje się, że miałem rację, co mogę skonstatować z gorzką satysfakcją, ale też z głębokim  smutkiem: to żadna radość być obywatelem narodu, wykazującego kompletny brak zainteresowania kulturą. Zwłaszcza, gdy ma się w kieszeni dyplom teatrologa, a po stronie życiowych doświadczeń dwadzieścia lat grania w zespołach, tudzież tyle samo dziennikarskiej pracy „u podstaw”, m.in. w dziedzinie kultury.

Czas jednak najwyższy – i powtarzam to dobitnie przy każdej okazji – zdać sobie sprawę z rzeczywistości. Tak zwana wysoka kultura jest dobrem ekskluzywnym – nie tylko w Polsce! Komunistyczne brednie o tym, jak to wszelkiej maści urzędy, instytucje i media publiczne powinny (oczywiście za nasze pieniądze) „wychowywać do kultury” są tylko wygodnym pretekstem do okradania ludzi, a kończą się jak zawsze w socjalizmie: klęską, co teraz pokazały statystyczne badania. Miejscem wychowania do kultury jest dom. Wyłącznie. Szkoła może pomóc, wskazując dzieciakom pewne drogi zainteresowania kulturą, ale jeśli młodzian fascynacji sztukami z domu nie wyniesie, tego zainteresowania nie znajdzie również w szkole.  W interesie wszystkich, nie tylko urzędników sektora publicznego powinno być równocześnie – posiadanie w Polsce jak najszerszej klasy arystokratyczno-elitarnej (czyli realizującej potrzeby kulturalne z zasady) oraz jak największa zamożność wszystkich ludzi w kraju. Po to, by mieli pieniądze nie tylko na chleb, ale też na inne życiowe wydatki, przez co mogliby część swoich dochodów przeznaczać na kulturę – choćby tę mniej wytrawnego typu, jak kino rozrywkowe czy komedie teatralne lub koncert rockowy. Oczywiście, jak wszyscy wiemy, w Polsce jest dokładnie odwrotnie: arystokrację wycięli nam na spółkę Stalin z Hitlerem, a komuniści zepchnęli naród w otchłań biedy, z której „nowa władza” po Okrągłym Stole nijak nas wyciągnąć nie może… Przeto i kultura ma kłopoty. Zwłaszcza, że jednocześnie socjaliści (szermujący kłamliwymi argumentami o „misjach”) nie pozwalają, by kultura wciągnięta była w obszar normalnej, konkurencyjnej gry rynkowej.

Bo też i nie ulega wątpliwości – to również powtarzam do znudzenia – kultura jest zwykłym produktem wolnorynkowym. Przy założeniu, że mamy wreszcie normalne, nowoczesne społeczeństwo ( z istniejącą arystokracją i wystarczająco zamożnymi masami) kultura może działać na prostych  prawach ekonomicznych: dobrze ma ten, kto jest lepszy i bardziej przedsiębiorczy. Na dobry produkt kultury (spektakl, koncert) przyjdzie dużo widzów, głosując nogami i zawartością portfela.  Kto zaś, dbając o interes swej kulturalnej, prywatnej firmy, jest bardziej zaradny – pozyska większą ilość bogatych sponsorów. I utrzyma się na rynku.

Kłopot w tym, że normalnego, „zachodniego” społeczeństwa nie mamy. Dlatego likwidację wszystkich problemów kultury należałoby zacząć od natychmiastowej naprawy państwa. Inaczej wciąż będzie tak, jak jest – i coraz gorzej.