O autostradowych komplikacjach, czyli jak Łódź mężnie znosi ruch ciężarówek…

Wydawać by się mogło, że autostrady są zbawieniem dla Łodzi. Gdyby nie skrzyżowanie pod Strykowem, które zgodnie z aktualnymi planami ma szanse za dwa lata wysyłać sprawnie ruch krajowy w każdą stronę, pies z kulawą nogą by tu nie zaglądał. Nie ma po co zaglądać do Łodzi (brak atrakcji turystycznych i ogólna brzydota miasta) – chyba, że akurat coś się dzieje w temacie sportu lub kultury. Oby działo się jak najwięcej, ale żeby w przyszłości  natłok turystów „eventowych”  nie zablokował nam ulic na amen, należałoby także zadbać o przelotowość ruchu tranzytowego. Z tym w mieście krucho, zwłaszcza ostatnio, po otwarciu fragmentu autostrady A 1 między Strykowem a Kowalem.

Wprawdzie autostrada z Łodzi do Gdańska jeszcze nie całkiem gotowa, bo zostało 60 kilometrów od Kowala na północ – a ten odcinek dopiero za dwa lata ma być wykonany. Ale już dziś spora część ruchu TIR korzysta ze sprawniejszej drogi na południe, uwalniając dzięki temu dotychczas obleganą krajową jedynkę – przynajmniej na tym odcinku, gdzie jest to możliwe. I faktycznie, ruch się usprawnił: jedziesz lepiej, dopóki nie dotrzesz do Łodzi. Tu wszelka sprawność przelotu się kończy, bo Łódź nie ma obwodnicy, która mogłaby odciążyć  ruch miejski od ciężkiego transportu na kołach.

Samochody, także ciężarowe, wjeżdżając do Łodzi od strony węzła w Strykowie, mają dwie możliwości przejazdu przez miasto: albo prosto, przez aleję Śmigłego – Rydza (utykając w korku na pierwszym dużym skrzyżowaniu, jakim jest Rondo Solidarności) – albo, zgodnie z nowymi oznaczeniami, uciekać w prawo ulicą Inflancką, docierając takim objazdem do Alei Włókniarzy, która jest dotychczasowym fragmentem krajowej jedynki. Ten wariant również grozi korkami, bo Inflancka, choć dwupasmowa, jest wąska i pofałdowana. Czeka na remont, który ma się zacząć na wiosnę, co przy okazji będzie oznaczało dla kierowców kolejną traumę, bo na czas remontu nikt TIR- ów objazdem nie skieruje, po prostu nie ma którędy ich puścić… Korki w całej północnej części miasta będą potworne, zwłaszcza w godzinach szczytu.

Nie ma więc dobrego wyjścia. Niczym w greckiej tragedii, każde posunięcie kończy się źle – jak byśmy przez Łódź nie pojechali, zawsze wpakujemy się w drogową ciasnotę. Sytuacja ta jest poniekąd efektem wieloletnich zaniedbań władz miasta, które zmieniając się w obiegu kadencyjnym myślały zawsze o sobie, a nigdy o mieszkańcach i ich pożytku. Ale to także skutek działania krajowych urzędników, którym z perspektywy Warszawy nigdy nie było na rękę fundowanie konkurencyjnej Łodzi dogodności transportowych… Dlatego obwodnicy Łodzi nie mamy od lat, choć trzeba przyznać uczciwie, trwają już prace przy „naszym” odcinku krajowej S 8 – a plany puszczenia dalej A 1 do Tuszyna też powinny sprawę znacznie poprawić. Problem w tym, że znów trzeba będzie poczekać na to kilka lat. Oczywiście pod warunkiem, że w międzyczasie kolejny biurokratyczny kataklizm nie cofnie procesu inwestycyjnego z powrotem w powijaki. Najbliższy czas jawi się dla Łodzi jako drogowo/transportowa zagłada. I kierowcy przez nasze miasto podróżujący winni uwzględnić ten fakt w swoich planach.

O remoncie ulicy Piotrkowskiej, czyli jak się buduje wyborcze pomniki

Wielki spychacz, wyposażony w łom do rozbijania kamieni, podjechał do kwietnika. Klomb przed pizzerią In Centro często służył wcześniej do spotkań towarzyskich,  jak wiele innych kwietników na Piotrkowskiej. Ale ten był lubiany szczególnie.  Łom w kilka sekund, dla telewizyjnych kamer i fotoreporterów prasowych, rozbił klomb na kilkadziesiąt kamiennych odłamków. Tak rozpoczął się remont najważniejszej ulicy Łodzi, która za dwa lata ma odzyskać swoją „świetność” i „zacząć żyć nowym życiem”.

Tak przynajmniej twierdzi ekipa rządzącej Łodzią Platformy Obywatelskiej, która wpakowała prawie pięćdziesiąt milionów złotych z budżetu miasta w totalną renowację Piotrkowskiej: od wymiany wszystkich sieci podziemnych, po nową nawierzchnię i elementy małej architektury, jak latarnie czy ławki. Kłopot w tym, że bardzo wielu Łodzian (nie tylko polityczna opozycja) uważa, jakoby remont ten był zupełnie bezcelowy a pieniądze publiczne zostaną, który to już raz, spektakularnie wyrzucone w błoto.

W ocenie przeciwników remontu Piotrkowska jest teraz w zupełnie dobrym stanie. Wątpliwe, czy naprawdę wymaga jakiejkolwiek renowacji. Kostka nawierzchni, poza nielicznymi miejscami, trzyma się solidnie. Ławki i latarnie były całkiem niedawno wymieniane, nikt ich nie dewastuje, nie zdążyły zardzewieć.  Sieci wewnętrzne – elektryczna, wodociągowa, kanalizacyjna – z pewnością nie sprawiają kłopotów mieszkańcom ulicy, bo inżynieria miejska masowych zgłoszeń o awariach nie odbiera… Generalnie, porównując z większością sąsiadujących ulic, Piotrkowska wygląda porządnie.  Nawet jak na domniemaną wizytówkę miasta, którą de facto być przestała w chwili uruchomienia Manufaktury. Czy remont przywróci ulicy kluczową dla promocji Łodzi funkcję – to znaczy głównego deptaka, spacerowo-handlowej arterii numer jeden?

Są tacy, którzy twierdzą, że renowacja absolutnie tego nie gwarantuje. By ożywić Piotrkowską, trzeba przede wszystkim oddać właścicielom prywatnym stojące tam kamienice – a handlowcom i restauratorom obniżyć opłaty czynszowe i dzierżawne, by zachęcić kolejnych do inwestowania w miejskiej „strefie a”. Urzędnicy miejscy oczywiście żadnego z tych poczynań nie planują. Cóż wobec tego nimi kieruje? Ano, jak zwykle, nie chodzi tu o żadną Piotrkowską ani o żadne dobro publiczne. Chodzi o to, by za publiczną kasę przygotować sobie solidny pomnik w roku wyborów samorządowych. Bo – przedziwnym trafem – zakończenie remontu Piotrkowskiej ma zbiec się w czasie z terminem następnej elekcji władz lokalnych…

Zgadzam się z politykami opozycji: Platforma chce mieć eleganckie narzędzie w walce o ponowny wybór na magistrackie stołki. Łatwo będzie pokazać wyborcom dosłowny skutek „dobrze sprawowanej władzy”: popatrzcie, jak Piotrkowska wygląda teraz, a jak wyglądała wcześniej! Jeśli w terminach prac nic się nie obsunie, a pani prezydent Zdanowska osobiście zapowiedziała ścisły nadzór robót (współczuję wykonawcom, będą NAPRAWDĘ dociskani z terminami) – PO będzie miało, w sam czas na wybory, dobry argument dla Łodzian, by drugi raz z rzędu zaufali rządzącej ekipie. I żeby przy urnach wyborczych ponownie oddali jej władzę.

Chodzi dokładnie o to – i wyłącznie o to. Żaden remont Piotrkowskiej nie jest potrzebny, te pięćdziesiąt baniek można było spokojnie przeznaczyć na ważniejsze cele.  Dobrze się stanie, jeśli za dwa lata łódzcy wyborcy będą o tym pamiętali.  A obraz pogruchotanego klombu, lubianego onegdaj przez spacerujących przechodniów, to idealny komentarz do działań władz miasta. Lepszego komentarza nie trzeba.

O historycznej chwili, czyli jak autostrada Warszawę z Berlinem połączyła…

Stało się to o jakieś dwadzieścia lat za późno, ale – jest. Mamy wreszcie autostradę, łączącą dwie nader istotne w perspektywie naszego kraju stolice, nadto w bliskim sąsiedztwie mojej Łodzi… Wreszcie „Boat People”, czyli łodzianie od lat egzystujący dzięki pracy w Warszawie, mają cywilizowane warunki dojazdu. Być może niskie ceny mieszkań i lokali użytkowych spowodują w najbliższych latach, że i w drugą stronę rozwinie się tak zwany transfer biznesowy: Łódź potrzebuje gotówki, inwestorów i pracodawców.

Oto właśnie największe dobrodziejstwo EURO: drogi. Mimo wszystkich afer, opóźnień i potwornej biurokracji w ich budowie. Nie łudźmy się – stadiony jeszcze dadzą nam popalić. Może nie wszystkie, ale Narodowy na pewno. Byłem w Atenach rok po olimpiadzie. Grecy mocno głowili się wtedy, jak wykorzystać licznie podówczas zbudowane, za pieniądze rozmaitych dobrodziejów unijnych i komitetów olimpijskich, obiekty sportowe. Bo tuż po zamknięciu igrzysk pozostały one nieczynne. Oczywiście nasz stadion przyda się kilka razy w roku na różne mecze i koncerty, ale po EURO 2012 stanie się deficytowym „zakładem budżetowym”, przynoszącym regularnie duże straty.  Wprawdzie identycznie działa np. Stadion im. Happela w Wiedniu, ale różnica polega na tym, że Austriacy są bogaci – a my nie. Zatem obciążenia finansowe, związane z utrzymywaniem państwowych molochów sportowych będą dla nas tym bardziej dotkliwe. A Grecja? Cóż, chyba nie trzeba przypominać, co się tam teraz dzieje.

Zatem – dziś rano łodzianie po raz pierwszy obudzili się z przekonaniem, że mają autostradę do Warszawy. Co prawda po EURO znów będzie zamknięta na kilka miesięcy, ale nie narzekajmy. Wreszcie cywilizacyjne zapóźnienie, jedno z najbardziej bolesnych, jest w Polsce regularnie likwidowane. Jeśli spełnią się rządowe obietnice i bieżący rok zamknie się nad Wisłą chwilą posiadania „autostradowego krzyża”, wreszcie cywilizacyjne minimum transportowe zostanie tu wprowadzone. Trzeba się cieszyć.

Tymczasem już jutro mecz z Grecją i wokół widać wyraźnie objawy „Euromanii”. Jak „Małyszomania”, organizuje ów zbiorowy szał życie większości narodu… Kto za tym stoi? O tym – następnym razem. Jak również o tym, czy byłaby możliwa piłka nożna po zlikwidowaniu na świecie mafijnych organizacji nią zarządzających: FIFA, UEFA i krajowych związków sportowych.

O dwudziestu kilometrach wstydu, czyli jak odróżnić Polskę od normalności

Te dwadzieścia kilometrów autostrady A2, których nie zdążymy zrobić na Euro, wzbudza od kilku dni ferment w mediach. Głosują politycy, wykonawcy robót, wreszcie przypadkowo sondowani obywatele. Jeden głos wybrzmiewa najgłośniej: „nie oszukujmy się, autostrady do Warszawy na Euro nie będzie”.

Oczywiście, najmocniej zaciera ręce PiS-owska opozycja. Ma do dyspozycji corpus delicti – prawdziwy dowód na to, jak działają platformerskie obietnice wprowadzenia Polski  na poziom normalnej, europejskiej cywilizacji. Fakt:  niedokończenie autostrad jest prawdziwą klęską, przerażającym znakiem nieudolności naszej władzy, wstydem przed światem, kompromitacją wobec normalnych krajów. Ale czy winę za to ponoszą jedynie obecni władcy spod znaku PO?

Nie jestem wyborcą Platformy, ale – drodzy czytelnicy – bądźmy uczciwi. Od 1989 roku, czyli przez dwadzieścia trzy ostatnie lata, nie zrobiono w Polsce nic, by zbudować tu normalną, praktyczną sieć szybkiej komunikacji drogowej. Tymczasem Niemcy, gdy tylko udało im się zburzyć Mur Berliński, obwiązali całe wschodnie landy siecią autostrad w kilkanaście miesięcy.  Oczywiście mieszkańcy części zachodniej kręcili nosami, bo na rozbudowę „ossies” poszła spora część narodowego budżetu ich landów. Ale, jakby nie patrzeć: udało się, Niemcy się „odkuli”, mają autostrady i jeżdżą sobie nimi bez najmniejszych problemów, bo narzekania zgasły bardzo szybko.

A w Polsce? Zadajmy sobie proste pytanie: dlaczego w Polsce nie można zbudować dróg?

Przypominam sobie spotkanie w Strykowie za rządów Kaczyńskich, gdy ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz wraz z ministrem infrastruktury Jerzym Polaczkiem (obydwaj z PiS) szumnie zapowiadali błyskawiczną pracę nad dokończeniem A2 do stolicy. „Kaz” robił wszystko, by wylansować swą luzacką pewność siebie, przestraszony Polaczek pocił się, by nie podpaść premierowi z jednej, a Kaczyńskim z drugiej strony. Ale obydwaj, pamiętam to doskonale, zapowiadali prawie natychmiastowe zamknięcie linii autostradowej Poznań – Warszawa… Co z tego wynikło, wszyscy wiemy. Zdążyło upłynąć półtorej kadencji następnej władzy, a droga się w polu kończy… A raczej biegnie z dwóch stron do wielkiej dziury, jaką w transeuropejskiej trasie wybija wał piachu, pozostawiony przez niesolidnych Chińczyków z Covec.

Zdjąłbym więc z Cezarego Grabarczyka przynajmniej część odium, jakie spadło na niego po niesławnej rejteradzie chińskiej firmy z inwestycji. Oczywiście przetarg na wykonanie tej pracy to wielka skaza na procesie rozpaczliwego naprawiania cywilizacyjnych zaległości przez goniącą na Euro Platformę. Niemniej opóźnienia i wstyd, jakie zagwarantowali nam pospołu żółtoskórzy drogowcy i rząd PO, to tylko część prawdy o degrengoladzie, jaka od samego początku rozkłada polską infrastrukturę.

Mówiąc najprościej, powodem, dla którego nasz kraj jest największą w Europie wiochą, gdzie kończą się dobre drogi z każdej strony świata, jest BIUROKRACJA. Potworny gąszcz przepisów, pisanych przez niezliczone urzędy, jakie tworzy się nad Wisłą dla partyjnych kolesiów udając, że są potrzebne, by rozwiązywać bohatersko wielkie problemy drogowe. Tyle, że gdyby tych urzędów i przepisów nie było, wszystkie problemy by się skończyły. Wlokące się latami, bez końca, procedury i formalne procesy, łańcuszki spraw „nie do załatwienia” bez setek pieczątek, zezwoleń i konsultacji. Wreszcie – przetargi, realizowane wyłącznie  w oparciu o polityczno / urzędnicze układy. Bez należytych zabezpieczeń, gwarancji i bez żadnej skuteczności w wyciąganiu ewentualnych konsekwencji. Politykom każda decyzja musi się opłacać, dyskontować albo w interesie partii (efekt wyborczy) albo w biznesie indywidualnym, członków ugrupowania, w którego rękach spoczywa podejmowanie decyzji dla sfery publicznej. Papiery, brak jednoznacznej odpowiedzialności, długość procedur, łapownictwo: tak wygląda łańcuszek, odcinający Polskę od normalnej cywilizacji.

Niemcy są również krajem, w którym pracują urzędnicy. Prawo tamtejsze jednak wygląda inaczej – i dlatego Niemcy mają autostrady, a my nie. Bowiem tam, u nich, prawo jest tak wymyślone, żeby w rękach biurokratów (polityków, urzędników) nie zostało zbyt wiele władzy. By w istotnych sprawach publicznych przepisy działały na korzyść ogółu obywateli, a nie na rzecz interesu aktualnej „grupy trzymającej władzę”.   W Polsce od czasu upadku komuny niestety nie da się ani ograniczyć biurokracji, ani zmienić prawa tak, by pomagało – a nie przeszkadzało – obywatelom. Dopóki ten proces się nie zdarzy, nadal między Łodzią a Warszawą będzie leżała góra piachu, a wjazd do Polski od południa będzie biegł wiejskimi ścieżkami, bo jakaś lokalna banda urzędasów nie zbudowała na czas mostu w odpowiedni sposób…  Najwyższy czas zmienić system, a nie ludzi przy tym samym korycie.

O paliwie raz jeszcze, czyli coraz mniej wesoło…

Grzegorz Stróżniak wciąż – z dużymi sukcesami – prowadzi zespół Lombard.  Znakomity zespół jest w przededniu wydania kolejnej płyty, intensywnie koncertuje. Także zagranicą, ostatnio w Hamburgu. Bus, wiozący ekipę na niemiecką stronę zatrzymał się, by wlać paliwo jeszcze za nasze pieniądze, nim kapela przejedzie Odrę…   Szok – wielki sznur samochodów, kolejka na sześćdziesiąt aut. A cena ropy  już w Niemczech, na pierwszej stacji od dawnej granicy? 1.75 Euro. W przeliczeniu na złotówki około dwudziestu groszy więcej, niż za litr po polskiej stronie.

A ja przypominam, choć pewnie to zbędne, że Polacy wciąż zarabiają około czterech razy mniej, niż ich zachodni sąsiedzi.  To znaczy, że Niemiec zarabiający trzy i pół tysiąca euro płaci za litr oleju napędowego 1.75 w swojej walucie. A Polak, zarabiający trzy i pół tysiąca złotych (daj Boże każdemu „Kowalskiemu”) za litr tego samego paliwa płaci w swojej walucie  5.79. Lub więcej, to zależy od stacji.

Jeśli Wy, drodzy czytelnicy, dokonując tego prostego rachunku porównawczego uznacie, że argumenty naszego Rządu o europejskim kryzysie paliwowym są słuszne – wybaczcie, będę śmiał się Wam w oczy. Jakim bezczelnym, kłamliwym cynizmem posługuje się ekipa Tuska wmawiając nam, że za cenę paliwa w całej Europie odpowiedzialna jest cena baryłki ropy na rynkach światowych! Jak bardzo złodziejskie jest postępowanie, wykorzystujące argument o cenach światowych – przy jednoczesnym podnoszeniu akcyzy na paliwo, do poziomu już z trudnością akceptowalnego przez zwykłych zjadaczy chleba w tym kraju…

Na szczęście ludzie to rozumieją. Dziś o 18-tej w Łodzi rozpocznie się protest kierowców. Wprawdzie zamierzają oni blokować bogu ducha winne stacje benzynowe, ale coś trzeba zrobić. Skoro nie ma innej drogi, trzeba na rządzących wymusić normalną politykę – nie taką, która służy bieżącemu wyrównywaniu strat finansowych, spowodowanych socjalistycznym złodziejstwem, pieniędzmi z kieszeni zwykłych obywateli.

 

O strategii Miasta, czyli statystyki przeczą prawdzie

Miasto przedstawia w Magistracie swoją strategię. Według prognozy do roku 2020, Łódź jest najbardziej dynamicznie rozwijającą się metropolią europejską…

…tylko dlaczego ta „metropolia” ma największą spośród wielkich polskich miast liczbę bezrobotnych? Sto trzydzieści jeden tysięcy osób bez pracy na ogólną liczbę około siedmiuset tysięcy mieszkańców. Prawie osiemnaście procent bezrobocia w europejskiej metropolii! Pytam: jak mamy to rozumieć? Na czym polega owa propagandowa siła i potęga Łodzi, skoro ludzie tu zamieszkujący mają problem z utrzymaniem się przy życiu? Nie chodzą do pracy albo klepią biedę za śmieszne pieniądze?

Dęcie w propagandowe trąby nie jest domeną Platformy Obywatelskiej. Ktokolwiek po upadku komuny rządził tym miastem, zapowiedzi były identyczne:  zrobimy z Łodzi europejską potęgę! Za każdym razem kończy się tak samo, politycy robią z tego miasta „głupią Ewkę”, jak wyraził się kiedyś dowcipny architekt Marek Janiak, członek grupy artystycznej „Łódź Kaliska”. Zupełnie nie rozumiem, jak można oszukiwać ludzi w sposób ewidentny: pudrowanie zgniłej fasady, niczym rozwalających się kamienic na Piotrkowskiej, jest znamienne dla władz Łodzi przy każdym układzie politycznym. A bieda jak była, tak jest.  Żadne „strategie” nijak nie chcą jej przepędzić.

Prawda jest okrutna, od czasu zagłady przemysłu włókienniczego i klęski bezrobocia, jaka w konsekwencji miasto dotknęła, absolutnie nikt nie ma pomysłu, jak tę Łódź reanimować – czyli po prostu jak zapewnić jej mieszkańcom względny spokój egzystencjalny. Był moment, że dziewiarze przenieśli się z handlem do Tuszyna i Głuchowa. Zaczęli żyć, bo zza granicy wschodniej przyjeżdżali kupcy, biorąc tonami łódzkie tekstylia na handel po swojej stronie: opłacało się wszystkim, tylko nie politykom. Nasza klasa panów wzięła szybko sprawę w swoje ręce, wprowadzając utrudnienia wizowe dla obywateli państw poradzieckich. Handel ze wschodem się skończył, głód do Łodzi powrócił. I znów po równi pochyłej miasto stacza się powoli, ale nieuchronnie.  Ci, którzy mają pracę w Warszawie, czekają jak na zbawienie czasów szybkiej komunikacji: autostrada będzie za dwa lata, normalna kolej (być może) trochę później. Zanim się „nie zrobi”, trzeba wynajmować mieszkanie w stolicy albo tracić dobę na codzienne dojazdy. Ci, którzy tu zostali modlą się, by rynek pracy nie zmalał jeszcze bardziej – alternatywy znikają z roku na rok. Przybywa studentów i absolwentów, czyli następnych do wykarmienia. Większość ucieka z kraju lub z miasta wszędzie tam, gdzie jeszcze da się załapać do roboty w swoim zawodzie, bo oprócz informatyków i księgowych nikt w  Łodzi pracy znaleźć nie może. Miasto zdycha, coraz większy odsetek mieszkańców to emeryci. Eksodus ludności trwa…

Ale według magistrackich urzędników, powtarzam – wszystko jedno, z jakiej partii aktualnie pochodzą – wszystko jest w porządku. Jesteśmy metropolią i już. Pytam raz jeszcze, jak można okłamywać ludzi w tak bezczelny sposób? Nikt nie znalazł na Łódź pomysłu, który uniwersalnie (ponad własnym, partyjnym interesem grupy rządzącej) zapewniłby dobrobyt jej obywatelom.

Zawsze uważałem, że Łódź powinna być miastem „eventowym”, czyli miejscem relaksu, kultury i rozrywki dla przyjezdnych. Jedynie turyści mogą zapewnić Łodzi dopływ kapitału, ale problem w tym, że do tego miasta nie ma po co przyjeżdżać. Nie oszukujmy się, zabytków tu nie ma – próby reanimowania dziewiętnastowiecznych fabryk mogą budzić tylko smutny śmiech. Ile razy można odwiedzać Manufakturę? Nie ma też morza, jeziora, gór ani żadnych innych atrakcji geograficznych. Tu się coś musi DZIAĆ, żeby ktokolwiek zechciał nas odwiedzać i zostawiać swoje pieniądze. Czemu nie postawić na przemysł rozrywkowy, stworzyć – z zachowaniem wszelkich proporcji – „polskie Las Vegas”, dla gości z pełnymi portfelami? Czemu, w pobliżu największego skrzyżowania autostrad, nie wykreować miejsca zabawy i nocnego życia? Kiedyś, nie tak dawno, warszawiacy przyjeżdżali na Piotrkowską na tanie piwo!!! Komu to przeszkadzało?

Ano, cóż zrobić – rozwój miasta Łodzi nigdy nie był na rękę politykom. Co tragiczne nawet tym, którzy zarabiają na życie (bardzo godziwie), zajmując etaty w naszej lokalnej administracji. Korzenie wszystkich partii, każdej władzy, wyrastają z Warszawy – a stolica nie zrobi nic, by pod jej bokiem wyrosła gospodarcza konkurencja. Dowodów na blokowanie rozwoju Łodzi ze strony politycznych koterii warszawskich nie brakuje, wystarczy prześledzić historię kolejnych rządów, na czele których (lub w których) znajdowali się – o zgrozo – Łodzianie.

Dopóki zagrażać będziemy stołecznym interesom, dopóki łódzkim politykom nie będzie się opłacało tego miasta rozwijać, dopóty równia pochyła, po której Łódź zjeżdża w otchłań, nie zmieni ani o milimetr kąta nachylenia.  I w świetle tej perspektywy fundowanie nam, Łodzianom, kolejnych statystyk rozwojowych o wyłącznie propagandowym charakterze, jest zwyczajnie bezczelnym kłamstwem.

Proszę pamiętać o tym, przysłuchując się radosnym zapowiedziom prosperity, wygłaszanym przez kolejne ekipy, zasiadające w fotelach przy Piotrkowskiej 104.

O wpadkach autostradowych, czyli wart Pac pałaca…

Wszyscy Polacy mamy wspólny problem – bo obiecane na Euro autostrady, które miały zagwarantować nam przeskok do lepszego świata, raczej nie będą gotowe. To miał być przebój gospodarczy, związany z Euro 2012, danym nam łaskawie przez europejskie władze futbolowe, jako szansa na zasypanie przepaści cywilizacyjnej.

Rząd PO broni się jak może, ale ewidentne opóźnienia w procesie budowy najszybszych dróg zaprzeczają propagandzie sukcesu. A wpadki ekipy rządzącej skwapliwie wykorzystuje PiS-owska opozycja, starając się z całych sił zapisać porażkę Platformy na swoje konto przedwyborcze.

Wart Pac pałaca. O budowie autostrad, które są wszak warunkiem normalnego życia we współczesnej Europie mówi u nas każda ekipa od 1989. Żadna z nich nie jest w stanie przebrnąć w Polsce przez gąszcz biurokracji oraz całkowicie blokujących wszystko przepisów prawnych. O tym, jakie pokusy korupcyjne tworzy sama zasada przetargu na publiczno – prywatną usługę budowlaną „autostrada” nie wypada mówić głośno, bo przecież Polska „jest państwem prawa”, w którym działa ponadto CBA, znakomita policja antykorupcyjna… Jak idzie rządzącym, wszelkich sztandarów i ugrupowań, działanie dla dobra obywateli również w zakresie rozwoju komunikacji, mówić już nikt nie ma siły. PO, faktycznie, otrzymała dodatkowy bodziec w postaci piłkarskiego turnieju, nadto wybory na wszystkich szczeblach obdarzyły tę partię pełnią władzy – nic, tylko działać. Wyszło jak zwykle, ale to nie znaczy, że wcześniej PiS i wszyscy przed nim nie piali populistycznych zachwytów nad koniecznością rozbudowy sieci szybkich dróg. I nie partaczyli sprawy, kolejny raz doprowadzając świadomych Polaków na skraj załamania nerwowego.

Pytanie: jak to się dzieje? Czemu w Polsce, ktokolwiek nie wziąłby się za rządzenie, jakoś nie jest w stanie spełnić tej podstawowej potrzeby mieszkających nad Wisłą ludzi – poruszać się sprawnie po własnym kraju? Spójrzmy na Niemcy: kraj pełen biurokracji i rządzony przez mniej lub bardziej socjalistyczne partie. A jednak, gdy trzeba było dołączyć Niemcy Wschodnie, sieć autostrad powstała tam natychmiast, w krótkim czasie. Znów będzie mowa o mentalności narodowej i złym charakterze Polaków, przeciwstawionym niemieckiej gospodarności?

Uważam, że jak zwykle problem tkwi nie w ludziach, tylko w systemie władzy, jaki reguluje ich zachowanie. Niemcy, choć mamy teraz system podobny do ichniejszego, zgromadzili coś, czego myśmy przez czas komuny nie byli w stanie: pieniądze. I mogą je teraz przejadać, choćby na budowę autostrad. Dlatego mówi się, że Polska jest biednym krajem, w którym system bogatych krajów zachodnich niekoniecznie musi się sprawdzić. Nasza, swojska biurokracja to byt administracyjny nałożony na biedę, głównie w sferze wydatków publicznych. A jeśli do tego przyjmiemy, że polska klasa polityczna myśli głównie o tym, by się na bieżąco wzbogacić do czasu utraty władzy, nie zaś o tym, by swe rządy poświecić działaniom dla publicznego dobra, mamy gotową odpowiedź. Jeszcze długo w Polsce nie będzie wartościowej, wygodnej sieci szybkich dróg. To, co rozgrzebane przed mistrzostwami będzie prowizorką w czasie turnieju – a niedokończone prace po turnieju jeszcze zwolnią tempo, bo imperatyw w postaci Euro przestanie działać. Nie łudźmy się, bez radykalnych zmian systemowych także i w tym zakresie lepiej w Polsce nie będzie.

O prawie drogowym, czyli jak legalnie okradać ludzi…

Można odnieść wrażenie, że w Polsce posiadacze aut traktowani są niczym „prywaciarze” przez komunistów: na pewno dorobili się na ludzkiej krzywdzie, więc teraz będą płacić za swoje przewiny…

Bezmyślność (a może – przebiegłość) w ustawianiu znaków drogowych to jedno. Drugą sprawą, jaka powoduje, że Polska odwrócona jest do góry nogami wobec normalności, którą proponują swoim mieszkańcom kraje zachodnie są nasze przepisy prawa drogowego. Są one w dużej części pisane po to, aby umożliwić Policji wejście do auta kierowcy z kontrolą i pobrać opłatę w przypadku stwierdzenia uchybień wobec któregoś z przepisów. Tymczasem stwierdzić trzeba, że jeśli przepis drogowy zabrania kierowcy (lub nakazuje) czegoś, co w żaden sposób nie wpływa na bezpieczeństwo innych użytkowników dróg – jest nadużyciem władzy wobec obywatela i jego wolności.

Do takich właśnie nadużyć z pewnością należy przepis o obowiązkowym zapinaniu pasów w aucie. Żeby było jasne, sam jeżdżę w pasach i przekonany jestem o potrzebie ich zapinania. Gdybym nie musiał, też bym je zapinał – każdemu to polecam. Ale rzecz w tym, żeby Państwo nie mogło mi nakazać tego, co robię dla samego siebie we własnym samochodzie – i karać mnie, jeśli tego nie zrobię.  Ileż to razy widzieliśmy patrol drogówki, ustawiony na poboczu po to, by groźny funkcjonariusz mógł przez lornetkę wypatrywać kierowców bez zapiętych pasów? Ludzie, przecież to prawie faszyzm! Jeśli nie zapnę pasów, sam na tym ucierpię w razie zderzenia z innym autem, ja i tylko ja, nikt inny. To moja sprawa, czy chcę ponosić konsekwencję swojego zachowania, a Państwu wara od tego, może ja akurat mam ochotę się zabić. Pomijam już argumentację przeciwników zapinania pasów, takie osoby najczęściej widziały wypadek z pożarem auta, z którego nie mogła wydostać się przypięta ofiara: pasy często zacinają się po zderzeniu, nie chcąc wypuścić uwięzionej osoby…

Jak wspomniałem wyżej, nie chodzi tu o żadne pasy i o żadne bezpieczeństwo w ogóle. Chodzi o możliwość nakładania mandatów, a przez to zupełnie legalnego okradania kierowców, oczywiście pod pretekstem dbałości o ich życie i zdrowie. Można dyskutować o kolejnych paragrafach drogowych – przymusie wożenia apteczki i gaśnicy oraz zapalaniu świateł przez całą dobę – bo w jakiś sposób przepisy te mogą odnosić się do bezpieczeństwa osób trzecich, nie tylko kierowcy, na drodze. Ale z pewnością o  konstruowaniu prawa tak, by służyło ono administracji państwowej do zdzierania haraczy z obywateli, dyskutować się nie da. Przed takim działaniem urzędników kierowcy powinni bronić się jak najmocniej.

O znakach drogowych, czyli gdzie mieszka rozsądek?

Dwie opowieści z tzw. zachodniej Europy, różne w treści, ale tego samego problemu dotykające.

Najpierw Szwecja, rok 1999. W niewielkiej miejscowości stoi znak – ograniczenie prędkości do 30 km/h. Wokół aż gęsto od domów, ciasno – no i szkoły. Wszyscy karnie zwalniają, nawet szybkie motocykle, ścigacze. Zdumiony pytam kierowcy, „zeszwedziałego” Polaka: „Wy tutaj tak zawsze się do znaków stosujecie?”. On patrzy na mnie jak na świra i odpiera: „Czy Ty jesteś normalny? Wolę stracić minutę niż zabić dziecko!”. Konfuzja…

Irlandia, chyba 2007 rok. Zachodnie wybrzeże, wąska i kręta droga, prawie nad samym klifem – bajeczne widoki, z lewej ocean, z prawej hrabstwo Burren. Jeden pas jezdni, z ledwością mijają się dwa samochody: żeby przeżyć, najlepiej jechać trzydziestką. Znak ograniczający prędkość, przecieram oczy ze zdumienia: stówka! Na tej drodze wolno jechać z prędkością stu kilometrów na godzinę!

Czemu porównuję te dwie przygody? Widać w nich, że państwa zachodniej Europy dbają o rozsądne i życiowe rozstawianie znaków drogowych. Tak, by ich stosowanie gwarantowało bezpieczeństwo, ale też by dopasowane było do wygody kierowców. A mieszkańcy chętniej przestrzegają przepisów, które nie uwłaczają rozsądkowi – a przede wszystkim nie są po to, żeby ustawić patrol Policji i wyłudzać pieniądze. Wówczas Policja ma czas dojechać tam, gdzie jest naprawdę potrzebna.

Trzecia przygoda, polska droga nr 11, Koszalin – Poznań. Przedmieścia Szczecinka. Krajówka, można jechać 90 km/h, nagle znak zwalniający do sześćdziesiątki – i zaraz ostry zakręt. Tak, że kierowca jadący przepisowe dziewięćdziesiąt nie ma najmniejszej szansy wyhamować pojazdu. Tuż za zakrętem wyłania się patrol Policji z radarem… Płacę stówę, miałem na liczniku 74. Nie zdążyłem zwolnić, ale urodziwa pani sierżant nie chce o niczym dyskutować. Na pożegnanie słyszę, że ” w tym powiecie nie ma zmiłuj”…

Dopóki w Polsce nie będzie rozsądku w ustalaniu i stosowaniu przepisów drogowych, kierowcom nadal będzie się chciało wynosić z tego kraju. A Wam zdarzyły się jakieś pouczające przygody z drogówką w roli głównej? Chętnie poczytałbym…

O niektórych przepisach naszego Kodeksu Drogowego i o stanie polskich dróg – następnym razem.