O przypadku WORD, czyli jak działają instytucje państwowe

W łódzkim WORD, czyli Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego, doszło kilka lat temu do grubej afery. Egzaminatorzy brali ciężkie łapówy za zdany egzamin praktyczny, powstała mafia, w końcu uzbrojeni antyterroryści wyciągali z domów podejrzanych o korupcję urzędników.

Na skutek tej sprawy rygory egzaminacyjne w WORD-zie gwałtownie się zaostrzyły. W samochodach zainstalowano system kamer i nagrywarki, dyrekcja ośrodka zapowiedziała regularne przeglądanie filmów oraz skrupulatne przyglądanie się pracy całej kadry egzaminacyjnej.

Niemal w tym samym czasie (mówimy o sytuacji sprzed mniej więcej sześciu lat) zmieniły się polskie przepisy Kodeksu Drogowego w zakresie samego egzaminu. W Łodzi skutek był taki, że praktyczny test stał się wyjątkowo trudny do zdania – wprowadzono „ustawowe” utrudnienia, nadto przyglądano się mocno samym egzaminatorom… Zaczęły mnożyć się skargi, zażalenia i protesty – ludzie odpadali po kilkanaście razy, a każdy egzamin na prawo jazdy kosztuje do dziś ok. 130-tu złotych.  Pokrzywdzeni mieli wrażenie, że mafia egzaminatorów wcale nie została rozbita, tylko teraz kasę tłucze już po linii legalnych działań: po prostu uwala na egzaminach więcej osób, żeby do kasy WORD wpłynęło więcej pieniędzy za kolejne poprawki.

Na łódzkim podwórku wzmocniła się więc ogólnopolska tendencja, obecna we wszystkich WORD-ach: prowadzić egzaminy bardzo surowo i skrupulatnie. Wraz z wprowadzeniem nowych przepisów egzaminacyjnych wskaźniki zdawalności we wszystkich ośrodkach wojewódzkich gwałtownie się pogorszyły.  Łódź była natomiast w niechlubnej czołówce ośrodków z najniższą średnią. Przez lata liczba ta nieco się poprawiła, ale do dziś zaliczenie jazdy za pierwszym razem w łódzkim ośrodku graniczy z cudem. Informacje z innych WORD-ów wciąż potwierdzają ogólnopolską zasadę: egzamin na prawo jazdy to poważne wyzwanie dla każdego młodego kierowcy w Polsce.

Dyrekcja łódzkiego WORD-u (jak w całej Polsce, mianowana z politycznego klucza) przedstawia własną wersję wydarzeń. Według niej, szkoły jazdy fatalnie kształcą kandydatów na kierowców. Niby godzin obowiązkowej jazdy jest za mało, ludzie przychodzą na egzaminy nieprzygotowani, wysypują się podczas jazdy testowej na najprostszych zadaniach… Tymczasem do dziś mnożą się skargi na nadmierną surowość egzaminatorów, układanie tras tak, by zastawiać na zestresowanego kandydata pułapki, nie zaś po to, by faktycznie ocenić przygotowanie do jazdy. Odpadający skarżą się na przykład, że egzaminator przerwał egzamin po przekroczeniu dozwolonej prędkości o jeden kilometr.

Na te dwie strony WORD-owskiego medalu nakłada się sprawa zasady funkcjonowania tych ośrodków.  Jak działają WORD-y? Są to instytucje podległe Urzędom Marszałkowskim, zatem funkcjonują w oparciu o pieniądze z budżetu regionalnego. Podstawą ich finansowania są więc pieniądze publiczne, a WORD-y mają – ustawowo – zakres zadań, które muszą za te pieniądze wypełniać. Oprócz prowadzenia egzaminów są to m.in.: działalność profilaktyczna dla dzieci (wykłady o bezpiecznym zachowaniu się w ruchu drogowym), utrzymanie floty pojazdów egzaminacyjnych (zwykle dzieje się to na zasadzie leasingu, zatem płaci się za wynajmowanie aut oraz paliwo do nich), utrzymanie wszystkich pracowników ośrodka. Kosztuje to razem pewną kwotę pieniędzy, powiedzmy „x”. Na ten cel WORD otrzymuje z Urzędu Marszałkowskiego subwencję, również w wysokości „x”. Ale (jak udało mi się ustalić w łódzkim ośrodku) jest to subwencja ZNACZNIE NIŻSZA od kwoty wydatków, jakie WORD musi każdego miesiąca wydawać w ramach swych obowiązkowych zadań.

W czym problem, moglibyśmy powiedzieć, w końcu WORD organizuje płatne egzaminy, którymi może uzupełnić sobie brakujący budżet. Ano, właśnie problem jest duży – w istniejącym systemie każdy polski ośrodek ruchu drogowego ma WYRAŹNY INTERES w uwalaniu ludzi na egzaminach! Im więcej powtórek,tym więcej kasy wpływa na konto ośrodka, pozwalając mu na odkładanie potrzebnej gotówki. Jak chwalą się łódzcy urzędnicy z WORD-u, udało im się wypracować pokaźny zapas, nie boją się więc sytuacji, w której wydatki przerosną wpływy. Świetnie – ale co wtedy, gdy ich koledzy w Urzędzie Marszałkowskim podejmą np. decyzję o zmniejszeniu subwencji dla WORD-u? Zdrożeją egzaminy? Czy znów ich kryteria zostaną zaostrzone, by każdy zdający podchodził do próby co najmniej kilka razy? Bo inaczej ośrodek zbankrutuje lub wpędzi się w długi?

Sprawa jest bardzo trudna, bo faktycznie nikt nie chce, by WORD-y masowo wypuszczały na drogi niedouczonych kierowców. Ale na pewno nie może być tak, by w interesie samego ośrodka było uwalanie jak największej ilości zdających! I to bez względu na posądzanie egzaminatorów o tworzenie branżowej mafii.

Osobiście, to żadna niespodzianka, sprywatyzowałbym WORD-y. Wówczas ośrodki te mogłyby skupić się wyłącznie na utrzymaniu kadry ludzi i samochodowej floty – według własnych rachunków ekonomicznych. A odpadłyby wszystkie zadania, narzucane w ramach subwencji państwowej. Dzieci w szkołach mogłaby uczyć Policja, zresztą i dziś robi to z dobrym skutkiem.  Utrzymanie WORD-u stałoby się tańsze, być może do tego stopnia, że zniknęłoby powiązanie interesu ośrodka z ilością zdanych egzaminów…

A może Wy, drodzy czytelnicy, mielibyście pomysł na lepsze rozwiązanie systemowe?

O premierskim expose, czyli równi pochyłej ciąg dalszy…

Usłyszeliśmy, że jest źle – i że znów musimy za to zapłacić. Gorzej będą mieli bogaci rolnicy i artyści, użytkownicy internetu, wszyscy pracodawcy (zapłacą wyższą składkę rentową), wszyscy pracownicy – bo później odejdą na emeryturę…

… nie usłyszeliśmy ani słowa o prawdziwych powodach kryzysu państwa ani o naprawdę skutecznych sposobach jego likwidacji.

Jak zwykle od 1989 roku nie wiadomo, dlaczego NIC nie zmieni się:

– w sprawie prywatnych firm. Nie ma mowy o obniżeniu kosztów ZUS-u ani kosztów pracy dla prywatnych przedsiębiorców. Ponieważ to zbyt drogo, ludzie nie chcą zakładać firm ani zatrudniać nowych pracowników w już istniejących firmach. Skutek? Bezrobocie ( w samej Łodzi – 10%, czyli 131 tysięcy ludzi bez pracy) czyli ogromny koszt publiczny! Utrzymywanie armii bezrobotnych to ogromny wydatek w budżecie państwa. Podwyższenie składki rentowej jeszcze pogorszy i tak fatalną sytuację na polskim rynku pracy.

– w sprawie biurokracji. Nie ma mowy o likwidacji dziesiątek niepotrzebnych urzędów i setek etatów państwowych, na każdym szczeblu administracji. Siedzą sobie urzędnicy i przekładają papierki, od ósmej do szesnastej – za nasze pieniądze. Bo prawo jest takie, że uzasadnia tworzenie kolejnych etatów biurokratycznych, czyli takich, na których pensje składają się wszyscy obywatele… Mało tego, wciąż tworzone są nowe etaty urzędnicze, oczywiście dla zaufanych ludzi, którym politycy „coś zawdzięczają”, lub którzy pomogli w kampanii wyborczej. Problemu bezrobocia to nie zmniejsza – za to skutecznie podwyższa wydatki państwa.

– w sprawie marnotrawstwa. Istnienie deficytowych spółek skarbu państwa, czyli produktów, z których potężne dochody czerpią zausznicy rządzących polityków, a które przynoszą realne straty dla budżetu wciąż jest dla premiera tematem tabu! Nic nie mówi się o prywatyzacji państwowego majątku, co mogłoby wydatnie wzbogacić i jednocześnie odciążyć budżet, mowa jedynie o aferach, które wychodzą na jaw przy okazji prywatyzacji bandyckich, odkrywanych przez dziennikarzy śledczych.

– w sprawie systemu dystrybucji pieniędzy publicznych. Polski system podatkowy jest tak skonstruowany, że pieniądze trafiają najpierw do centrali w Warszawie, a dopiero potem budżet rozdzielany jest na ośrodki samorządowe w postaci subwencji, oczywiście ustalanych z politycznego klucza. Jakby nie działało podstawowe prawo ekonomii, że im pieniądz dalej podróżuje, tym jest go mniej – po prostu rosną koszta transportu tegoż pieniądza…

Dopóki jakiś Rząd, przy wsparciu jakiegoś Parlamentu, nie wprowadzi w Polsce zasad, dzięki którym państwo będzie zarządzane jak dochodowa firma, nadal będziemy chcieli stąd uciekać. Proponowany, socjalistyczno / komunistyczno / quasi-liberalny sposób funkcjonowania tego systemu ma wszelkie szanse skończyć się bankructwem, jak w Argentynie czy Grecji.

Jest mi totalnie obojętne, pod jakim politycznym sztandarem i z jakiej partii ten „jakiś” Rząd będzie się wywodził. Byleśmy wreszcie mogli tu normalnie żyć.

O tzw. dyskryminacji kobiet czyli jak brednie stają się prawem

 

Nie ma żadnej dyskryminacji kobiet. Ktokolwiek twierdzi, że kobiety mają w Polsce gorzej od mężczyzn, ulega demagogii lub powtarza zasłyszane brednie.

Wszyscy płaczą, zwłaszcza feministki, że kobiety w Polsce są źle opłacane, wymaga się od nich w pracy więcej niż od mężczyzn za mniejsze pieniądze, a gdy ktoś ma przyjąć kogoś na etat, bierze z zasady mężczyznę.

Płaczą najczęściej te panie, którym z powodu niskich kwalifikacji zawodowych nie udało się osiągnąć zamierzonego celu – lukratywnego etatu, podwyżki czy awansu. Łatwo wtedy zgonić na męski szowinizm przełożonych – zwłaszcza wtedy, gdy w wyścigu o konfitury lepszy okaże się jakiś facet… Co innego, gdy kobieta naprawdę została skrzywdzona, na przykład nie przyjęto jej do pracy, bo jest w ciąży, albo też z racji macierzyństwa dotychczasowy szef nie przedłużył jej zatrudnienia…

… ale spróbujmy zrozumieć – jest to problem szefa, który jest bydlakiem, a nie żadnej dyskryminacji kobiet! Tak, jak zgodnie z polskim prawem nie dyskryminuje się w pracy innowierców, osób innej rasy czy orientacji seksualnej. Ktokolwiek tak robi, sprzeniewierza się prawu i powinien być za to ukarany.

Nie da się jednak ukryć, że przypadki krzywdzenia w pracy kobiet, choć na pewno się zdarzają, nie są żadną obowiązująca zasadą. Rozejrzyjcie się, ile kobiet wokół świetnie radzi sobie w roli prezesów firm, na wysokich stanowiskach politycznych, urzędniczych… Ile koleżanek u Ciebie w firmie zarabia tyle samo, co Ty, a ile więcej? W ilu firmach panie obsadzone są na etatach kierowniczych wobec zespołu, w którym przeważają mężczyźni?

Gdy dokonamy takiej obserwacji okaże się, że nie ma mowy o żadnej dyskryminacji. To oczywisty mit, wywlekany przez te organizacje (najczęściej feministyczne), które w obronie rzekomo uciskanych kobiet chcą zyskać profity – oczywiście w formie publicznych subwencji „na walkę z dyskryminacją”. To samo dotyczy zresztą organizacji gejowskich, zasada jest identyczna.

Powtarzam: wszelkie formy dyskryminowania ludzi ze względu na płeć, rasę, wyznanie czy seksualizm są w Polsce karalne. I niech sądy rozpatrują pojedyncze przypadki, gdy dochodzi do złamania prawa. Uleganie psychozie, że niby kobiety w Polsce się prześladuje, uznać należy za oczywistą pomyłkę.

 

 

O prawicy, czyli bałagan pojęciowy

Tak naprawdę nie wiadomo, czym jest prawica. O ile w wypadku ugrupowań lewicowych łatwo jest dokonać klasyfikacji w miarę uniwersalnej (czyli takiej, która urodzi definicję lewicy aktualną we wszystkich państwach) – prawica w każdym zakątku świata znaczy co innego.

W Polsce, jeśli ktoś w tzw. towarzystwie przyznaje się do poglądów prawicowych może łatwo narazić się na zarzut faszyzmu. Tymczasem faszyzm – ten, który historycznie znamy z rządów Hitlera i Mussoliniego – to narodowy socjalizm, bazujący w swej genezie na problemach z bezrobociem i walce lewicujących (związkowych) ugrupowań o poprawę losu „mas pracujących”. Dołóżmy do tego tęsknotę za silnym przywódcą, który wmówi narodowi, że naród „potrzebuje więcej miejsca na realizację swych celów życiowych” i kłopot gotowy… Co to jednak ma wspólnego z prawicowością, doprawdy nie jestem w stanie zrozumieć.

Albowiem zwolennicy tłumaczenia prawicowości na sposób gospodarczy mówią wprost – chodzi o ustrój, oparty na kapitalistycznych zasadach rynkowych, będący zaprzeczeniem komunizmu i socjalizmu, także w sferze ideologicznej (światopoglądowej). Paradoks naszego kraju polega na tym, że od komunistów tak naprawdę uwolnili Polskę związkowcy, czyli działacze na całym świecie jednoznacznie powiązani z poglądami lewicowymi. Stąd też podział „Solidarnościowej” opozycji na frakcje, które zaczęły zwalczać się od zarania walki o systemowe przemiany, długo przed Okrągłym Stołem. Do dziś partie, uznawane w Polsce za prawicowe uważają pakt z komunistami za narodową zdradę – ale problem w tym, że często owa ideologiczna prawica absolutnie neguje wolny rynek, kapitalizm i liberalizm, skreślając te gospodarcze formacje we własnych programach wyborczych. W tym sensie taki na przykład PiS prawicą być uznany nie może, już bardziej do tego miana pretendowałaby PO (o której radykalni liberałowie mawiają, że jest to „łże-prawica”, posługująca się wolnorynkowymi hasłami, a w rządzeniu wdrażająca wręcz przeciwny porządek).  Stricte prawicową w rozumieniu gospodarczym partią, preferującą nadto konserwatywne zasady obyczajowe, chce być Unia Polityki Realnej. Nigdy nie sprawowała jednak władzy, więc trudno uznać, czy w demokratycznej rzeczywistości byłaby w stanie utrzymać swe prawicowe ideały. A generalnie, mamy w Polsce pomieszanie z poplątaniem: za prawicę robią nad Wisłą ugrupowania prokościelne, narodowe, wprawdzie antykomunistyczne, ale gospodarczo proponujące wyborcom czysty bolszewizm.

Dlatego w Polsce trudno odnaleźć prawicę. Ludziom przywiązanym u nas do gospodarczej definicji prawicowości, w rozumieniu np. amerykańskich republikanów, pozostaje odrzucić wolność głosowania lub wybierać tzw. mniejsze zło. Żadne z takich rozwiązań nie wydaje się szczególnie dobre – mówiąc szczerze, nie pozostawia takim osobom żadnego wyboru. Trzeba zatem powtórzyć mądrą myśl Stefana Kisielewskiego: „nie mam poglądów politycznych, mam poglądy gospodarcze”. Bowiem nie forma sprawowania władzy, a jej treść liczy się dla poziomu życia szarych obywateli.

O elicie, czyli kto powinien rządzić…

Mawiają demokraci, że demokracja nie jest idealnym ustrojem, ale nikt jeszcze lepszego nie wymyślił. Zwolennicy monarchii lub systemu władzy autorytarnej odpierają wtedy, za Łysiakiem: „jedzmy g…no, miliony much nie mogą się mylić” – dając w podtekście sugestię, że w demokracji każda bzdura staje się prawem, byle tylko przegłosowała ją głupawa większość, odpowiednio przekabacona siłą mediów przez znających się na socjotechnice cwaniaków, walczących o przechwycenie władzy i pieniędzy.

Niestety, nie ma gwarancji na dobre rządy nawet wówczas, gdy władzę pełni król – lub inny „pomazaniec boży”, jakikolwiek prezydent czy wódz plemienny… Historia pokazuje, że zbyt wielu było na świecie morderców, psychopatów lub po prostu nieudaczników w roli królów. Ludzie cierpieli pod rządami Kaliguli lub innego Nerona, przyjmując okrucieństwo satrapy jako nieuchronne przeznaczenie. Oczywiście, najlepszy byłby światły, dobry i mądry władca, mniej dbający o interes własnego dworu niż o dobrobyt poddanych, ale nie oszukujmy się – pojedyncze w dziejach świata przypadki takich kadencji jedynie potwierdzają regułę: dobry król to taki sam wybryk natury, jak dobry rząd, wybrany głosami demokratycznej większości.

Stan rzeczy, nie dający wyraźnej przewagi żadnej ze znanych metod sprawowania władzy jeszcze raz potwierdza tezę: nie forma rządzenia, lecz jego treść tak naprawdę ma znaczenie dla ludzi. Im mniej publicznego majątku w rękach osób, sprawujących władzę w danym państwie, tym lepiej dla ludzi owo państwo zamieszkujących.

Żyjemy jednak w demokracji i na żaden przewrót ustrojowy chwilowo się nie zanosi. To ogół narodu, stawiając krzyżyki na kartkach z nazwiskami, decyduje o wyborze grupy tych, a nie innych przedstawicieli większości społeczeństwa. Czy rzeczywiście wybór ten odbywa się na sprawiedliwych, większościowych zasadach (spór wokół ordynacji) – to zagadnienie do obszernej polemiki i materiał na oddzielny tekst… Ale chwilowo załóżmy, że faktycznie większość głosujących ma siłę, pozwalającą na klarowne wyłonienie tych, których najchętniej popieramy.

I tu zaczyna się problem: często nie wiemy, kogo poprzeć. Albo jesteśmy zmuszeni poprzeć ludzi z danej partii politycznej – bywa, że z jej programem nie zgadzamy się w pełni. Zatykamy więc nos i głosujemy na mniejsze zło, osłabiając w ten sposób satysfakcję z dokonanego wyboru. Niezbyt to demokratyczne – jeśli nie mogę oddać głosu na kogoś, kogo poparłbym bezdyskusyjnie, to albo nie idę głosować (wszyscy wiemy, jakie są w Polsce frekwencje wyborcze) albo – głosując na mniejsze zło, działam częściowo wbrew sobie, a przecież nie to powinno być ideą demokratycznego głosowania!

Mamy więc problem, rzekłbym, kadrowy. Nie tylko polityczny, bo od dawna partie, które sprzeciwiają się „poprawnemu” widzeniu świata są strarannie pomijane w socjotechnicznym procesie promocyjnym, uprawianym przez ogólnopolskie media na zlecenie utrzymujących je sitw czy układów. Jest to również problem braku elit. W wyborach wszystkich szczebli, od początku wolnej, polskiej demokracji, startują w zasadzie ci sami ludzie, zmieniający tylko partyjne szyldy w zależności od aktualnej koniunktury. Stała ekipa, przewijająca się w okienkach telewizorów w co chwilę innym zestawie barw klubowych, zniechęca wyborców do społecznej aktywności. Słyszymy – „na kogo mam głosować, przecież to ciągle ta sama banda!”

Elit w Polsce nie mamy, największa w tym zasługa Hitlera po jednej, a Stalina po drugiej stronie granic wojennej Polski. Wojna z Niemcami oraz Katyń skutecznie przetrzebiły nam arystokratyczną, najbardziej elitarną tkankę narodu. Po wojnie kształcono już według ludowego, czerwonego systemu, a wielu z tamtych profesorów do dzisiaj zajmuje etaty w polskich uczelniach… Przełom roku 89 także zrobił swoje – nawet jeśli wśród tak zwanych fachowców, mimo ideologicznego skażenia, trafiali się prawdziwi mistrzowie swojej branży, pęknięcie systemowe zmiotło ich ze sceny, krusząc odwieczny łańcuch przekazywania wiedzy i doświadczeń młodszemu pokoleniu. Znakomicie widać to w dziennikarstwie: pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków, wchodzących do zawodu na początku lat 90-tych, tak naprawdę nie miało od kogo się uczyć. Ich potencjalni mistrzowie zostani z zawodu relegowani za propagandową służbę PRL i występy w mundurach oficerskich na ekranach telewizorów w stanie wojennym. Całkiem słusznie przeprowadzono w tej grupie zawodowej lustrację (propaganda nie jest dziennikarstwem), ale za jednym zamachem odstrzelono najbardziej doświadczonych rzemieślników, którzy mogliby, w sensie warsztatowym, wychować następców. Toteż zawodowi beneficjenci nowego systemu prasowego wolnej Polski tak naprawdę uczyli się sami, a zaraz potem uczyli młodszych od siebie, samemu tak naprawdę niewiele wiedząc jeszcze o swojej robocie. Niestety, do dzisiaj widać tę historyczną kolej rzeczy w poczynaniach dziennikarzy. Oraz w grupie osób, które mediami zarządzają – znaleźć tam człowieka, który byłby dla swoich podwładnych zawodowym autorytetem, graniczy z cudem. To zresztą złożony problem, bo tak zwana polityka personalna redakcji musi opierać się na konkretnych zasadach – a tych nie znają właściciele mediów, zatrudniając przypadkowych ludzi w roli redaktorów naczelnych, ani też owi redaktorzy, dobierając sobie współpracowników na zasadzie łapanki lub koleżeńskich koneksji. Oczywiste, jakby się zdawało, kryterium fachowości, jest tu najrzadziej brane pod uwagę…

Zatem, dopóki ktoś systemu nie zmieni, jesteśmy w Polsce skazani na rządy ludzi niekoniecznie do władzy się nadających. Teraz politykiem może być dosłownie każdy a władzę dostanie, jeśli tylko otrzyma społeczne poparcie. Głosy zgromadzi, jeśli przekona tych, którzy w swej masie nie bardzo orientują się, na czym ta cała polityka naprawdę polega… Zatem, kto skuteczniej uruchomi socjotechniczną maszynerię, przejmuje Państwo z całym dobrodziejstwem dostępu do publicznej kasy – i robi co chce. „Po nas choćby potop”… I to jest właśnie najbardziej przerażające.