O starych aktorach, czyli życzenia na Dzień Teatru

W aktorstwie seniorów jest coś niezwykłego. Sędziwi mają to, o czym młode pokolenie fachowców sceny może tylko pomarzyć: życiowe doświadczenie. Ono przekłada się na budowanie „pełniejszej” postaci. Senior, grając osobę wiekową, zagra samego siebie. Będzie więc całkowicie wiarygodny – lecz w innej roli, gdy kształt postaci wypełnić należy nie samym tylko wiekiem, najlepiej uwidacznia się mistrzostwo doświadczonych aktorów. Nie wiem, na czym polega przewaga dawnej szkoły aktorstwa nad kreacjami młodych – i czy w ogóle występuje . Nie śmiem twierdzić, że mamy dziś inne metody pracy akademickiej: brak mi argumentów, tu powinien wypowiedzieć się fachowiec, nauczyciel. Ale prawdą jest – i widać to gołym okiem we współczesnym teatrze – że młodzi grają inaczej. Szukają innych środków wyrazu, innego języka… Pewnie chcą docierać do bliższego sobie pokolenia. Mają więc wiarę, posłuch i sympatię wśród widowni równej sobie wiekiem. Lecz trudniej im przekonać starszych widzów: oni, co zdarza się w nowoczesnych inscenizacjach, mają kłopot ze zrozumieniem przekazu młodych aktorów. Bywa, że opuszczają widownię.

Zdarzyło się tak podczas inscenizacji „Poczekalni.0” Teatru Polskiego z Wrocławia, w reżyserii Krystiana Lupy, na XX MFSPiN  w Łodzi. Długie, trudne przedstawienie, z bogatymi sekwencjami w wykonaniu młodych aktorów, nadto – grających postaci studentów. Kwestie aranżowane w oparciu o tekst Doroty Masłowskiej, lecz z partiami improwizowanymi w czasie pracy nad spektaklem, bywały niestrawne dla starszej części widowni. W kontraście – cudowny monolog Krzesisławy Dubielówny (ukończyła krakowską PWST w roku 1957), przerodzony w symboliczną scenę dialogu z młodym rozmówcą (w tej roli Mirosław Haniszewski), scena trzymająca za gardło każdego z widzów, bez względu na wiek… Mistrzostwo sędziwej aktorki, wyciskające łzy. A także inne przykłady: genialna forma sceniczna Irminy Babińskiej i Bolesława Abarta, w spektaklu „Uwolnić karpia” pod reżyserią Krystyny Meissner, na tymże samym festiwalu, kilka dni wcześniej. I wzbudzający huragan śmiechu bon-mot Abarta w czasie spotkania z widzami: „Panie, czy pan nie widzi, w jakim ja jestem wieku? Ja tu oswajam się z glebą!”…

Mają oni, starsi aktorzy, walor w swej pracy szczególny. Są to całe lata praktyki (dłuższej przecież, aniżeli u młodych) w autokontroli wypowiadanych słów, kwestii scenicznych. Mają, wypracowany przez długie doświadczenie, zupełnie inny niż młodzi system budowania gestów, zachowań scenicznych. Inaczej kontrolują ciało, mocniej sprzęgają je ze słowem. Są bardziej „w postaci” niż młodzi, często szukający jeszcze panowania nad tekstem, odpowiedniej relacji między własną, realną osobą a kreowanym na scenie bohaterem. Czy młody aktor jest przez to gorszym fachowcem niż ten starszy, doświadczony? Absolutnie nie! Po prostu wiek ma swoje prawa, w każdej specjalności. I wszędzie stary mistrz będzie dla młodego czeladnika wzorem. Bez względu na przyjętą metodę, filozofię pracy, młodzi powinni z szacunkiem uczyć się od starszych. Wielu spośród nich wie o tym, idąc ścieżką pokornego budowania własnego portfolio w oparciu o życzliwe rady bardziej doświadczonych kolegów. Naturalny łańcuszek zawodowych pokoleń…

„Tetryczejesz”, moglibyście powiedzieć. Może i tak jest, że z wiekiem lepiej rozumiemy jakość rzemiosła ludzi doświadczonych, dajemy się przez nich przekonać bardziej, niżbyśmy młokosów podziwiali. Z całym jednakże szacunkiem dla ludzi młodych i najmłodszych, często już prawdziwych mistrzów swego fachu, doceńmy – tak radzę – ile wart dla każdej sceny jest aktor z dużym doświadczeniem. Dla nich wszystkich, młodych i starych aktorów, dziś przesyłamy najlepsze życzenia. Mają swój dzień, wszyscy ludzie teatru. Niech trudne czasy kultury nie będą dla nich smutkiem ani rozczarowaniem. Niech czerpią wiele radości ze swych, coraz to z wiekiem lepszych, kreacji scenicznych.

O pewnej sugestii, czyli jak Hannę Zdanowską przepraszam

„Najlepszym gestem będzie przesłanie kwiatów” – szepnął mi do ucha Cezary Grabarczyk w teatralnym foyer. Pan Marszałek niewątpliwie miał rację: wysłanie bukietu kobiecie zawsze będzie gestem eleganckim. Zwłaszcza, gdy mówimy o niewieście rozgniewanej, nadto skupiającej w delikatnej dłoni tyle władzy, że utrzymywanie z nią stanu wojny przypomina zachowanie o zabarwieniu samobójczym.

Powiem więcej: zgadzam się z Panem Cezarym, że powinienem Hannę Zdanowską przeprosić. Prezydent Łodzi trzyma bowiem w sobie żal do piszącego te słowa za pewien internetowy anons, w którym – jako żywo, trochę zbyt porywczo – zapowiedziałem nieopatrznie „proces rozjeżdżania” Hanny Zdanowskiej przez lokalnych dziennikarzy…

O co chodziło? W łódzkim Magistracie trwa coraz bardziej zażarta wojna między rządzącą Platformą Obywatelską a opozycją radnych, wspartą niedawno przez grupę osób usuniętą z PO. Nieformalna koalicja (obok „florystów”, tworzących klub Łódź 2020, także PiS i SLD – wszyscy współpracują bardzo zgodnie) odebrała Platformie większość w łódzkiej Radzie Miejskiej. A to rozwścieczyło przyzwyczajony do wielkiej swobody w rządzeniu miastem obóz władzy – na tyle, że wióry, jakie do dziś lecą wokół wzajemnego rąbania się polityków, godzą w ludzi niewinnych. Często zupełnie apolitycznych, za to kompetentnych i życzliwych zawodowemu otoczeniu. Tak było z Anną Kuźmicką, rzeczniczką prasową Rady Miejskiej, która miała zostać zwolniona z pracy w odwecie na opozycji za komplikacje przy zatwierdzaniu uchwały budżetowej… Wówczas prawie wszyscy dziennikarze stanęli murem w obronie Ani, którą całe środowisko wprost uwielbia za fachowość i przyjacielskie podejście. Ale chyba tylko ja się zagotowałem, wypisując na Facebooku deklarację wojny z prezydenckim obozem w obronie lubianej koleżanki. Niepotrzebnie. Pani Prezydent uznała, że ktoś Jej źle doradza – i podjęła słuszną decyzję o pozostawieniu Anki w pracy. Obroniliśmy koleżankę (dziennikarze wystosowali w tej sprawie do Magistratu osobny list) a sprawa szybko rozeszła się po kościach…

Niestety, piszący te słowa miał trochę mniej szczęścia. Wyrzucono mnie z pracy po tym, gdy w roli konferansjera (niezależnego, poza jakimkolwiek politycznym układem) poprowadziłem w Łodzi wyborczą prezentację kandydata na prezydenta jednej z partii. Zrobiłem to wyłącznie dla pieniędzy, ale Gazeta Wyborcza nie omieszkała wspomnieć w relacji, który to pan redaktor i z jakiej telewizyjnej redakcji zapraszał kandydata na scenę… Mimo, że z tej samej sceny zapowiadałem, że kandydata nie popieram, a nawet, od wielu lat, nie chadzam na wybory. Cóż z tego – „macierzysta” redakcja uznała to za naruszenie politycznej nieskazitelności swego newsroomu i z marszu wystawiła mnie na bruk… Jestem szczęściarzem, bo mam wokół przyjaciół, którzy (póki co, bo dopiero walczę o stałe zatrudnienie) zginąć mi nie dali. Ale w kontekście własnych przygód, słowa Pana Marszałka Grabarczyka brzmią mi w uszach znaczeniem, czytanym między wierszami: „Jak się chłopaku do Pani Prezydent nie pofatygujesz, skruchy nie walniesz, to będziesz miał w tym mieście przerąbane”. Przyznać muszę, że co najmniej kilka reakcji – osób, których prosiłem o pracę – pachniało swoistym lękiem przed stricte politycznymi konsekwencjami…

Szanowna Pani Prezydent! Bardzo przepraszam za niepotrzebnie ostry ton internetowej wypowiedzi. Pisałem to w gniewie, przekonany, że zwolni Pani Ankę. Jednakże, proszę wybaczyć: choć prywatnie bardzo Panią szanuję, z kwiatkami do Magistratu nie pójdę. Byłoby to przyznanie się do winy, a ja się winien nie czuję. Zgodzi się Pani, że gdyby Ania Kuźmicka została zwolniona, spotkałoby się to – bez względu na moją enuncjację – z wrogością reakcji prasowych. Owszem, dziennikarzy obowiązuje rzetelność i staranność w „poszukiwaniu prawdy”. Ale jesteśmy przede wszystkim od tego, by piętnować patologie w działaniach demokratycznie wybieranej władzy. Bez względu na kolor jej politycznego sztandaru. Uważam też, że dziennikarze powinni zapobiegać patologicznym działaniom, jeśli tylko mają taką możliwość. Taki jest sens i powołanie naszej profesji w ustrojowych warunkach wolnego państwa. Dobrze się stało, że tym razem, dzięki zbiorowemu protestowi środowiska dziennikarskiego, udało się ochronić osobę, która zwyczajnie zasługuje na uznanie jako fachowiec.

Co do mnie, wciąż nie mam pojęcia, jak potoczą się moje zawodowe losy. Jakkolwiek się zdarzy, mam wielką nadzieję, że w poszukiwaniu chleba nie będę musiał z rodzinnego miasta wyjeżdżać.

O szczerości politycznej, czyli jak się PO do KNP szykuje…

Oto co Janusz Korwin-Mikke, lider Kongresu Nowej Prawicy, napisał na swym „fejsbukowym” blogu. Cytat dosłowny:

„Jeden ze sprzyjających nam posłów otrzymał od kolegi z PO SMSa: „Jeśli KNP przekroczy 5% – 50 posłów z PO przejdzie do KNP… i rząd upadnie!”
Nie marnujcie głosu na PiS!”

Interesujące wyznanie. Oznaczałoby, że około pięćdziesięciu naszych posłów ma poglądy antyustrojowe, chciałoby wielkich i radykalnych zmian w Polsce – ale mimo to tkwią w Sejmie, pożerają co dzień obfite konfitury władzy, jednocześnie głosując „na gwizdnięcie” za socjalistycznymi pomysłami rządu… Rozumując dalej – okradają obywateli, samemu wciąż, jakby przy okazji, zwiększając swój stan posiadania. Nie rozumiem więc, jak miałaby wyglądać taka radykalna wolta pań i panów posłów: zmieniamy klub na KNP, a następnie przebudowujemy Polskę, by przywileje swojej władzy utracić? Tak przecież, jako ograniczenie stanu posiadania władzy, należy od zawsze rozumieć program JKM i jego ludzi. Czy może się mylę???

Niejasny jest także sposób prowadzenia tej parlamentarnej rewolty. Czy „prawomyślni” posłowie PO tylko czekają na pierwsze sondaże, dające KNP pięć procentowych punktów? I od razu wyjdą z Platformy, licząc na „jedynki” wyborczych list KNP, chętnie przydzielane za nazwisko i dorobek? A może czekają na wejście do Sejmu kilku posłów KNP – a samemu chcą tam się ponownie znaleźć z list platformerskich, dokonując następnie zbiorowego, szokującego coming-outu? Wszystko to razem wygląda co najmniej dziwnie i mało wiarygodnie, prowokując czujność świadomych politycznie wyborców.

Po pierwsze, od razu rodzi się pytanie o szczerość programu KNP. Idziemy po władzę, by zmieniać ustrój – czy tylko szermujemy antyustrojowymi argumentami, by tę władzę objąć? A potem, jak Tusk chociażby, zostawiamy wszystko po staremu, nie bacząc na składane przez lata obietnice? Czyli natychmiast włączamy się w mainstreamowy układ „znienawidzonej bandy czworga”??? Bo przecież za przejście na naszą stronę trzeba będzie posłom-renegatom coś obiecać… Zgodnie z programem partii należałoby dać im obietnice uczciwej, wolnorynkowej walki o dobrą pracę w prywatnej firmie. A nie na synekurach państwowych, które przecież będą zlikwidowane. Panie Januszu, to – jak będzie???

Po drugie – o co tak naprawdę chodzi posłom Platformy Obywatelskiej? Czy wyłącznie o utrzymanie władzy, co zdaje się mało realne w szeregach sypiącej się PO, nawet kosztem podpisania się pod radykalnym programem Kongresu? I jak to należy rozumieć, skoro KNP postuluje pozbawienie klasy politycznej jej przywilejów ustrojowych??? Czyli co, przechodzimy do Korwina, by potem „wylecieć z układu”? Podciąć gałąź, na której samemu trzyma się własny, wygodny tyłek? A jakoś – wybaczcie – nie bardzo chce mi się w to wierzyć!

Januszowi Korwin – Mikkemu radziłbym wstrzemięźliwość w wyrażaniu przed wyborami hurra-optymistycznych emocji. A najlepiej byłoby potraktować sms-a jako średnio smaczny żart… Nagłaśnianie sprawy grozi ponadto utratą zaufania tych wyborców, którzy jako idealiści wierzą w prawdziwą zmianę ustroju. I że po tej zmianie będzie w Polsce naprawdę lepiej nam wszystkim, nie tylko politykom. Oby tym razem ludzie ci utworzyli grupę choćby i na razie wymaganych pięciu procent…

O jubileuszu, czyli Festiwal po raz dwudziesty!

Już tylko dni dzielą nas od inauguracji XX Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. Czas minął szybko, organizowane co roku w Łodzi spotkanie teatrów, początkowo tylko krajowych i wyłącznie z komediowymi spektaklami, przerodziło się z latami w jedno z najważniejszych wydarzeń naszej kultury scenicznej. Już od kilku lat wykracza zasięgiem poza Polskę, pokazując wymagającej widowni spektakle wystawiane czy to przez renomowane zespoły europejskie, czy też robione dzięki kooperacji wybitnych twórców krajowych z zagranicznymi scenami.

Ma też Festiwal od zawsze jedną, niezmienną cechę – jest skutkiem subiektywnego wyboru dyrektor artystycznej Ewy Pilawskiej, która co sezon podróżuje po krajowych scenach, oglądając premiery. I wybierając te, które Jej zdaniem zasługują na miano wyjątkowych. Przedstawienia zapraszane są potem do Łodzi, a o słuszności wyboru przekonać się można, śledząc zawartość chronologicznie późniejszych festiwali teatralnych w Polsce. Większość z nich dubluje skład łódzkiej imprezy, co wskazuje na wyjątkową zgodę wśród ludzi opiniotwórczej części środowiska teatralnego nad Wisłą…

Każdego roku łódzka impreza teatralna ma też walor wręcz reporterskiej aktualności. Zapraszane przedstawienia dotykają spraw żywych, niemal wsadzają palec w ranę, prowokując lub budząc na nowo dyskusje o sprawach najistotniejszych. Tym razem nie będzie inaczej: zaproszony do Łodzi zespół niezależnego Teatru DAKH z Kijowa przyjedzie tu z absolutnie i światowo premierowym spektaklem, na gorąco pisanym pod ogniem walczącego Majdanu… Kompilacja tekstów powstała wręcz na barykadzie, jeden z artystów, który w Łodzi wystąpi, został w czasie walk ulicznych ranny w nogę! Ukraińscy artyści chętnie wezmą udział w dyskusyjnym panelu, którego głównym wątkiem będzie rozmowa o sensie istnienia teatru / instytucji sztuki w warunkach totalitarnego reżimu. Skądś to znamy, prawda? Artyści scen polskich przez lata sami zadawali sobie to pytanie, a efektem tłumionej przez cenzurę aktywności były wybitne, narodowe inscenizacje. Czy Teatr DAKH przywiezie nam wstrząsający dokument walki o podobnej sile artystycznego wyrazu?

Festiwal od dawno wpływa ożywczo na repertuar gospodarzy, łódzkiego Teatru Powszechnego. Szykowane na wiosenne spotkanie premiery zmieniają się często w zdarzenia wybitne – tak było przed rokiem z „Podróżą zimową” w reżyserii Mai Kleczewskiej. Teraz do pracy przystąpili nie mniej uznani twórcy sceny: Krystyna Meissner i Paweł Miśkiewicz. Oboje dokonali w minionym sezonie swoistego „resumee”, kończąc dyrektorowanie na macierzystych scenach Współczesnego we Wrocławiu i Dramatycznego w Warszawie… Teraz szykują w Powszechnym spektakle prapremierowe, dokonując nowego otwarcia w swych nader bogatych biografiach artystycznych.

Osobnym zdarzeniem dwudziestego MFSPiN będzie obecność Krystiana Lupy. Reżyser sławy już światowej robił w Grazu kolejny z serii swych epickich spektakli na kanwie dzieł austriackiego pisarza Thomasa Bernharda. „Wycinka” miała przyjechać do Łodzi, ale na przeszkodzie stanął konflikt Lupy z aktorką, grającą jedną z głównych ról… Swoiste fatum nie przeraziło reżysera, który na Festiwal desygnował postawioną wcześniej we Wrocławiu „Poczekalnię.0” Sam też przyjedzie, deklarując udział w rozmowie, poświęconej relacjom „mistrz-uczeń”.

Bo też i mistrzowie staną się w tym roku głównymi bohaterami festiwalowego motto. Oddajmy głos samej Ewie Pilawskiej: „Co oznacza bycie mistrzem? Jak traktujemy tych, których tym mianem określamy? Jaki mają oni wpływ na nasze postrzeganie rzeczywistości? Czy status mistrza stawia go w szczególnym miejscu? Daje większą swobodę twórczą, gwarantuje poczucie bezpieczeństwa  i komfort tworzenia? Wreszcie szerzej – już nie tylko w kontekście sytuacji z Grazu – czy mistrzowie jeszcze coś dla nas znaczą?”

Nie trzeba większej rekomendacji, by pokusić się w tym roku o udział w festiwalowych zdarzeniach. Program imprezy jest już dostępny na stronie: powszechny.pl Tym razem i ja zapraszam Was wszystkich wyjątkowo serdecznie!

O ulicy Piotrkowskiej, czyli krótkie studium upadku

Piotrkowska, główna ulica Łodzi, pada i wymiera. Muszą być tego jakieś powody. Uzdrawiać „Pietrynę” chcą liczni doradcy, podpowiadacze i eksperci – niektórzy nawet za publiczne pieniądze, otrzymywane na stanowiskach, stworzonych specjalnie „dla rozwoju Piotrkowskiej”. Czy mam pomysł na zmianę chorej sytuacji? – spytał mnie serdeczny kolega, nalegając na Facebooku, bym ujawnił w sieci swoje na ten temat poglądy. Robię to więc na skutek życzliwej namowy, lecz niezbyt mocno przekonany, czy w ogóle warto zabierać głos w tej sprawie…

W kolejności chronologicznej należałoby zatem podjąć w sprawie Piotrkowskiej następujące działania:

Po pierwsze, natychmiast sprzedać wszystkie komunalne kamienice, które nie są jeszcze przy Piotrkowskiej własnością prywatną. To wymaga ogromnej pracy: przedwojenni właściciele tych budynków często ginęli całymi rodzinami podczas hitlerowskiej okupacji. Trzeba uporządkować dokumentację i ustalić listę spadkobierców lub innych ewentualnych posiadaczy tytułów własnościowych do kamienic. Tę pracę należy jednak wykonać. Ulica Piotrkowska, czyli łódzka strefa A1 powinna być całkowicie własnością prywatną.

Po drugie, za pieniądze uzyskane ze sprzedaży budynków należałoby wybudować (lub wyremontować istniejące) mieszkania socjalne dla tych lokatorów kamienic z Piotrkowskiej, którzy mają potężne zaległości z tytułu nie opłaconego czynszu. Krótko i dosadnie: z Piotrkowskiej trzeba wypędzić alkoholików, kryminalistów i kloszardów. Czyli żulerkę. W żadnym cywilizowanym mieście po reprezentacyjnej ulicy nie szwendają się, bez względu na porę, pijani i śmierdzący żebracy. Obecność indywiduów, obszczywających na Piotrkowskiej bramy, brudzących wymiocinami pawimenty, tudzież wyciągających brudne ręce w proszącym geście do gości letnich ogródków, jest czymś nie do zaakceptowania w warunkach turystycznej atrakcji miasta… Ja nie jestem wrogiem tych ludzi, przeciwnie, bardzo smutno mi, że prowadzą taką egzystencję. Ale – proszę mnie dobrze zrozumieć – w strefie A1 miejsca dla nich być nie może.

Po trzecie i najważniejsze: na Piotrkowskiej, już całkowicie prywatnej i wolnej od nieproszonych gości, trzeba wprowadzić przepisy, umożliwiające odpowiednie funkcjonowanie tego miejsca. A zatem nakaz dla właścicieli budynków bezwarunkowego odnawiania kamienic co pół roku (w przeciwnym razie, jak w Szwajcarii, surowe kary dla nie stosujących się do przepisów). Oraz całkowity brak ingerencji Miasta w wysokość opłat, jakie ponosić będą najemcy lokali użytkowych w kamienicach na tej ulicy – przypomnijmy, w tym modelu prywatnych. Inaczej: właściciel kamienicy, jeśli sam nie prowadzi restauracji czy pubu u siebie na parterze, ustala wysokość kwoty wynajęcia lokalu ze swoim najemcą. Bez żadnego haraczu na rzecz Magistratu. I bez żadnych ograniczeń co do godzin funkcjonowania tam lokali rozrywkowych.

Jakie skutki powinny narodzić się w obowiązującym systemie? Oto Piotrkowska zacznie funkcjonować jak typowy, rozrywkowo-rekreacyjny pasaż turystyczny. Tam z przyjemnością powinni udawać się przyjezdni, którzy zagoszczą w Łodzi na imprezie kulturalnej lub sportowej. Takie osoby szukają zwykle miejsca, gdzie chciałyby kontynuować mile rozpoczęty wieczór, przy kufelku lub szklaneczce czegoś mocniejszego. W miłych warunkach, bez kloszardów i śmierdzącej żulerni. Nierzadko do końca nocy. Ceny, zarówno dla gości działających tam knajpek i pubików (to samo zresztą dotyczyłoby sklepów bądź lokalów usługowych) jak i dla najemców lokali byłyby efektem całkowicie wolnorynkowej konkurencji – czytaj, byłyby przystępne, bo inaczej zbyt drogi lokal od razu by zbankrutował.  Jak wyglądają podobne miejsca, turystyczne pasaże w miastach cywilizowanych, opisywać nie trzeba. Ten byłby najdłuższy w Europie, nie musiałby mieć zatem w sąsiedztwie żadnego Wawelu ani podobnej atrakcji, ściągającej ludzi w pobliże. Same kamienice spełniałyby to zadanie. W ten sposób Piotrkowska nie uległaby konkurencji wszechmocnej dziś Manufaktury, tylko stałaby się jej naturalnym przedłużeniem. Ludzie, mając na Piotrkowskiej podobną ofertę jak na ryneczku Manufaktury, z chęcią organizowaliby sobie weekendowy „pub – crawling” na całym tym obszarze… Po „rozbujaniu”  dwubiegunowej prosperity byłby tylko krok do zagospodarowania Starego Rynku, dziś podobnie martwego, jak reszta Piotrkowskiej. I temat mamy zamknięty.

Czemu pisałem, że nie warto w sprawie zabierać głosu? Bo scenariusz kreślony powyżej nigdy się nie sprawdzi. Zbyt mało tam możliwości zysku dla urzędników i polityków, a zbyt dużo wiary w przedsiębiorczość i prywatną inicjatywę restauratorsko – kupiecką. Piotrkowska, podobnie zresztą jak cała reszta szacownego grodu Łodzią zwanego, pozostanie jeszcze długo zapadłym zaściankiem wschodniej, socjalistycznej Europy. Za to z pięknym dworcem (i bramą!) w stronę Warszawy, gdzie nader chętnie i w coraz większej liczbie będą uciekali grodu tego mieszkańcy.

O mizerii porażającej, czyli jak łódzkie lotnisko obudzić…

Siedzi sobie Michael O’Leary, patrzy na mapę Europy i myśli: gdzie by tu jeszcze otworzyć połączenie? Niskokosztowy gigant Ryanair, według napływających zewsząd danych, zanotuje rok rekordowy pod względem rozpoczętych destynacji. Atak planują inne low-costy: easyJet, Wizzair,  Norwegian, nawet poczciwy Eurolot po zmianie prezesa. Działania wszystkich tych firm mają wspólny mianownik – omijają Łódź. Z naszego lotniska uciekają wszyscy, od wiosny latać będą stąd jedynie cztery samoloty w tygodniu. Tyle „autobusów do pracy” dla Polaków z Wysp Brytyjskich zostawił sobie Ryanair. Inni właśnie zamykają ostatnie połączenia – o następnych nie słychać nic.  Lotnisko pada, to fakt bezsporny. Najważniejsze pytanie brzmi: dlaczego tak się dzieje?

Jako spółka miejska, z niewielkim udziałem finansowym Urzędu Marszałkowskiego, jest Port Lotniczy im. W. Reymonta w Łodzi nie tylko zakładem budżetowym, ale również obiektem politycznych przepychanek. Warto każdej ekipie obsadzić lukratywne stanowiska w zarządzie, dysponować kolejną pięćsetką miejsc pracy, nie bacząc na efekty finansowe swojej działalności. Jako więc miejsce niejako z natury sprzeczne z ideą racjonalnego gospodarowania (prywatny właściciel, patrząc na rentowność tego biznesu, nigdy by się go nie podjął – a dziś suchy rachunek ekonomiczny każe niezwłocznie zamknąć interes) nie może być lotnisko przedmiotem debaty czysto gospodarczej… Czemu tak jest? Ano, jeśli wszystkie lotniska na świecie utrzymują się jedynie dzięki publicznym właścicielom, żadne z nich nie jest własnością całkowicie prywatną, przyjmujemy założenie, że rozmawiamy o biznesie z założenia deficytowym. Inaczej – porty lotnicze muszą istnieć „pro publico bono”, żeby można było latać po świecie, a podatnik ma przyjąć do wiadomości, że z jego składki również i ten element naszego wspólnego życia będzie utrzymywany. A jeśli, przykładowo, jakiś wielki port sam na siebie zarabia, będąc własnością skarbu danego państwa – to tylko dobra wiadomość dla podatników.

Mamy tu jednak pewien problem: oto subsydiowanie publiczne nie jest równe w przypadku małych portów lotniczych w Polsce. Są one, wszystkie krajowe lotniska poza Okęciem, utrzymywane finansowym wsparciem samorządów – a wielkość pomocy zależy od danego miasta lub regionu, jego władz i ich hojności. Łódź w rankingu wysokości tak zwanej „opłaty marketingowej”, czyli kasy, przeznaczanej z lokalnego budżetu na zwyczajne przekupywanie low-costów, żeby „latały u nas”, zajmuje ostatnie miejsce w kraju. Żaden przewoźnik nie chce tu otwierać połączeń, bo łódzkie władze mają zbyt mało pieniędzy na przebicie oferty zamożniejszych miast… I więcej nie będzie, o czym głośno w Łodzi po ostatniej sesji budżetowej.

Tworzy się ogromny problem etyczny. Jak tak może być, zapytałby ktoś przyzwoity, że właściciele tanich linii – jak wspomniany na wstępie O’Leary – lekceważąco przekładają sobie w rękach kolejne oferty portów miejskich, zaczynając od wywalenia najtańszych do kosza? Czy to uczciwy system, gdy o rentowności połączenia lotniczego typu low-cost decyduje głównie szerokość wycieku z kasy podatników danego terenu? No cóż, tak zwane linie klasyczne, czyli regularne (zwykle wielcy, narodowi przewoźnicy) nie korzystają z żadnych dopłat, tylko patrzą na rentowność samych połączeń. Ile zarobią na biletach przy konkretnym obłożeniu samolotu na danej trasie… Ale właśnie dlatego bilety linii regularnych są tak drogie! Całkowite koszta eksploatacji maszyn ponoszą pasażerowie, a w związku z tym duzi przewoźnicy do małych portów nie latają. Proste – w ilu miastach polskich, poza Warszawą, można by liczyć na wystarczającą ilość zamożnych klientów, by utrzymywać stałe połączenia regularne? Kraków, Wrocław, Poznań… Niestety, w rankingu zamożności obywateli Łódź również się w czołówce nie plasuje. Dlatego stara decyzja, podjęta jeszcze za czasów prezydenta Kropiwnickiego, by nastawić działania łódzkiego lotniska na linie niskokosztowe nosi w sobie zaczyn sensowności. Niestety – również warunek stałego dopłacania do połączeń low-costowych z miejskiej kasy, o czym powyżej.

Nasuwa się więc taki wniosek – najlepiej byłoby mieć w Łodzi dużo bogatych, wielkich firm, które w celach biznesowych latałyby po całym świecie wygodnymi liniami regularnymi… Rozwój łódzkiego portu lotniczego, który jest obecnie dobrze wyglądającym, schludnym terminalem europejskiej klasy „lower – middle – class”, zależałby od ogólnej gospodarczej prosperity regionu. A raczej jego poszczególnych mieszkańców. Sęk w tym, że zdaniem władz, to właśnie aktywność portu i jego ożywienie miałaby wpłynąć na rozwój gospodarczy Łodzi i województwa. A zatem – dokładnie na odwrót. Koło się zamyka i nie ma dobrego wyjścia. Jeśli znów zapłaci łódzki podatnik, czyli gdy władze lokalne zdecydują się mocno zwiększyć subsydiowanie portu, wtedy ilość tanich połączeń wzrośnie! Trzeba się tylko modlić, żeby światowy biznes zechciał pofatygować się do nas tanimi liniami oraz żeby w ogóle miał po co do tej Łodzi przylecieć. Bo przecież nie na Wawel…

Nie ufajcie politykom, którzy wrzeszczą o zmianę ludzi w zarządzie lotniska. Obrońcą prezesa Przemysława Nowaka nie jestem, ale na jego miejscu każdy inny człowiek zetknąłby się z identyczną rzeczywistością systemową: „nie ma sianka, nie ma latanka”. Jakkolwiek zaradny fachowiec nie przyjdzie, bez kasy nic nie zrobi. Postulaty łódzkich radnych opozycyjnych, by w to miejsce powołać „wreszcie kompetentnego prezesa” (ciekawe, kogo?) aż z daleka śmierdzą ochotą na przejęcie konfitur. Tu nie chodzi o polityczną flagę, chodzi natomiast o zasadę: skoro w tym biednym, postkomunistycznym kraju zależy nam na utrzymaniu regionalnych portów lotniczych, musimy (skoro ustrój nie chce – na razie! – dać się rozwalić) płakać i płacić. Czyli działać w socjalistyczny sposób na terenie socjalistycznego państwa. Dopóki kraj ten en bloc będzie tak funkcjonował, skazani jesteśmy na egzystencję biedaków. Europejskich pariasów.

O Polakach w Danii, czyli jak pokonać Francję

Każdego polskiego kibica piłki ręcznej przegrana męskiej reprezentacji z Serbami boli jeszcze dziś, parę dni po nieszczęsnej końcówce… Już nawet nie wypada pytać, czemu lewoskrzydłowy Krajewski, zamiast rzucać z czystej pozycji na kilka sekund przed końcem, oddał piłkę. Gdyby rzucił, wywalczylibyśmy remis: szansa na wygraną w tym spotkaniu uciekła naszym w drugiej połowie meczu. Na tym poziomie rozgrywek nie wolno, po stłamszeniu rywala i wyjściu na dwubramkową przewagę, dać się spędzić jak stado baranów do narożnika, czekając na łagodny wyrok. Stare grzechy – nierówna gra, masa błędów w ataku, niewykorzystywanie skrzydeł i pudła przy karnych. To zdecydowało o porażce i z tym Michael Biegler nadal poradzić sobie nie umie. Czy zatem trzeba już postawić krzyżyk na biało-czerwonej reprezentacji w europejskim turnieju?

Niekoniecznie. Przypomnijmy, wszystkie sukcesy Polaków wykuwały się od 2007 roku w bólach, na wyrost i w oparciu o jeden podstawowy walor: waleczność. Naszym gladiatorom brakuje atutów sportowych, jakie decydują o stabilizacji miejsca drużyny w światowej czołówce. Dla naszej męskiej kadry jest ono chwiejne, niepewne, trzeba je ciągle wyszarpywać… Nie pomaga w tym niezwykle wyrównana stawka wśród najlepszych zespołów kontynentu. A to znaczy: na świecie, bo nigdzie poza Europą piłka ręczna nie jest tak mocna ani tak popularna. Ale, tu trzeba z mocą powtórzyć: naszym Orłom waleczności nie brakowało nigdy, to z reguły owe słynne, bojowe zrywy przesądzały o sukcesach w meczach, kiedy Polacy skazywani byli na pożarcie. Dziś wieczorem czeka nas jedno z takich spotkań: wśród najlepszych zespołów globu trudno znaleźć taki, który zdobytymi trofeami dorównuje reprezentacji Francji. Choć osłabiona brakiem kilku asów: Dinarta, kontuzjowanych Gille’a i Fernandeza, niedysponowanego Omeyera, drużyna Trójkolorowych jest nadal zdecydowanym faworytem w starciu z nami. Polska drużyna również brnie przez etap przebudowy. Marcin Lijewski, Mariusz Jurasik, Grzegorz Tkaczyk, Tomasz Rosiński, Mateusz Jachlewski, Tomasz Tłuczyński: z różnych powodów brakuje dziś w kadrze tych postaci, niegdyś podstawowych ogniw drużyny. Weszli młodzi, których przydatność jest na razie, w czasie największych imprez, boleśnie weryfikowana brakiem doświadczenia… Biegler im wierzy, wciąż szuka optymalnych rozwiązań z użyciem nowych ogniw, eksperymentuje. Dziś młodzi mają najlepszą szansę pokazać, że w ich przypadku selekcja jest właściwa, można – a nawet trzeba – na nich stawiać.

Kto dziś pociągnie drużynę do walki? W znakomitej formie jest Mariusz Jurkiewicz, przypomnijmy: jego genialna technika użytkowa nie była za czasów Wenty w ogóle wykorzystywana ofensywnie! Teraz się bardzo przydaje, co widać było na parkiecie z Serbami. Przyszedł najlepszy moment na błysk formy Krzysztofa Lijewskiego i Bartosza Jureckiego. Wierzymy w powrót do dyspozycji Michała Jureckiego, jego rzut z drugiej linii może tu mieć kluczowe znaczenie! Niech zacznie rozgrywać na swoim poziomie Bartek Jaszka, niech więcej piłek trafia na czyste pozycje do skrzydłowych, niech swoją klasę pokaże raz jeszcze Sławomir Szmal… Dużo tych warunków. Ale w zaistniałej sytuacji, gdy o dalszym być albo nie być w turnieju decydować będzie zwycięstwo nad francuskim gigantem, ciężar gry na siebie wziąć muszą jeszcze raz rutyniarze. To nie jest moment na eksperymenty. Ale jeśli raz jeszcze uda się spasować ze sobą wszystkie elementy układanki, będziemy się cieszyć. I z tą nadzieją zasiądźmy dziś o 20.15 przed telewizorami..

O nowym Widzewie, czyli wszystko na jedną kartę…

Nie wiem, czemu tak jest, to bardzo irracjonalne doznanie. Ale ze zwycięstwa Widzewa nad Lechią, pod okiem nowego trenera Artura Skowronka, bije niezrozumiały optymizm. Gdzieś w powietrzu unosi się przekonanie, że Widzew – jeśli uda się drużynie dopracować styl gry, zadawany przymusem „nowej miotły” – utrzyma się w ekstraklasie i być może w kolejnym sezonie powalczy w pierwszej ósemce.

Trener nie wymyśla raczej żadnej nowej filozofii. Zespół ma grać ofensywnie, ale z aktywnym udziałem skrzydeł, w środku pola trzymając „młyn” dzięki dwóm pomocnikom defensywnym. Napastnik ma być jeden, może i dlatego, że zawodników o dużym potencjale w tej formacji (poza młodym Wiśnią) raczej nie mamy… Sęk w tym, że podobny system działa z powodzeniem w wielu prestiżowych zespołach europejskich. Widzew też gra nim od dawna. Z tym tylko, że skutek był marny, co niestety – ze zgrozą – ostatnio obserwowaliśmy.

Wynik z Lechią, identyczny jak podczas ligowej kolejki, niby o niczym nie świadczy. Przed rokiem drużyna też lała w sparingach, kogo chciała – no, prawie. Tu jednak kłania się ważny aspekt funkcjonowania każdej drużyny w grach zespołowych, mianowicie dobór odpowiednich wykonawców na poszczególne pozycje. Popatrzmy, co z zespołem w tymże spotkaniu sparringowym zrobił Artur Skowronek.

W bramce wyboru wielkiego nie ma, przynajmniej na dzisiaj: trzeba wierzyć, że Maciek Mielcarz się przebudzi. Inna rzecz, że jeśli „kapela” wbija rywalowi cztery gole, to strata jednego zwyczajnie może się przydarzyć… Zmiany zaczynają się w linii obrony, gdzie kluczową rolę, gdy idzie o preferowany system taktyczny, pełnią boczni obrońcy. W minionej rundzie gorączkowo szukano efektywnych zawodników na obie flanki. Po odejściu Łukasza Brozia nie znaleziono nikogo o zbliżonych predyspozycjach. Lewego obrońcy nie było w ogóle (ani Hajrapetian ani żaden z zastępców nie udźwignęli odpowiedzialności, a Hachem Abbes, który tam grać może, przechodzi swoje znane perypetie). Mamy tu wyraźny pomysł: na prawej stronie dostaje pole do popisu Marcin Kikut (niech udowadnia, że faktycznie może się u nas odbudować), na lewej natomiast wracający po kontuzji Michał Płotka, który także ma coś do udowodnienia. W Grodzisku zanotował nawet kilka celnych strzałów, więc zapewne traktuje sprawę poważnie…   Na środku obrony dobry patent, mieszanka rutyny z młodością. Obiektywnie najlepszy piłkarsko łódzki stoper Kevin Lafrance ma kierować obroną, mając obok siebie młodzika, Krystiana Nowaka, notującego dobre występy w czasie ubiegłorocznej mizerii. Młody ma ewidentnie słuchać starszego kolegi. Przypomnę, że gdy kilka lat temu, pod wodzą Darka Wdowczyka Widzew walczył o utrzymanie, obok doświadczonego Kazka Węgrzyna stanął na środku obrony młody Krzysio Brodecki. Wszystko było dobrze: dziś pytamy, czy z Lafrancem nie powinien w parze wybiegać Perez. Pewnie w sparringu z Cracovią będzie to sprawdzone, ale przeczuwam, że Hiszpan jest brany pod uwagę raczej jako zmiennik Kevina. I bardzo by mi się ten pomysł podobał.

Druga linia, czyli najważniejsza w każdym zespole – tutaj Widzew ma największą swobodę wyboru, ale znacznie gorzej jest z jakością. Na pierwszy ogień poszli obaj skrzydłowi. Znów: bardzo ważni przy omawianym systemie, a w ostatnich miesiącach wręcz psujący grę drużyny. Zarówno Marcin Kaczmarek jak i Aleks Visnjakovs trafili zatem na ławę. Czy oczekiwania na bokach spełnią młodzi – Pietrowski i Kwiek? Obydwaj stoją przed olbrzymią szansą udowodnienia, że jeśli trener na nich postawi, błędu nie popełni. Jest jeszcze Alex Bruno, przydałaby się mocniejsza alternatywa na lewej stronie. Tu jednak bez wątpienia potrzebna jest zespołowi świeża krew i to jak najwyższej jakości. Najlepiej byłoby ściągnąć Pawłowskiego z Malagi, ale podobno jest to wykluczone. Ciekawe rzeczy dzieją się na środku pola. Najbardziej kreatywny obecnie rozgrywający, Batrović, ma za sobą dwójkę: Mroziński – Kasprzak. Gdy parę poszerzymy o trzecią postać, Nowaka, dostajemy w koncepcji gry trzech młodych piłkarzy, z których każdy jest w stanie podłączyć się, w dowolnej chwili, do akcji ofensywnej. Może najmniej Mroziński, ale on się akurat świetnie nadaje do asekuracji, gdy pozostali koledzy zaczną się zapędzać w pole karne rywala. Wydaje się to wszystko dobrze wymyślone, zwłaszcza, że akurat w środku istnieje duże pole manewru przy zmianach (Okachi, Leimonas, Staroń…). Pytanie najistotniejsze brzmi: na ile ten plan wypali w walce o ligowe punkty.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że Widzew – jeśli chce o utrzymaniu myśleć poważnie – koniecznie musi wygrać już pierwszy mecz, wyjazd z Podbeskidziem. Następnie trzeba poprawić u siebie z Piastem.  Te sześć punktów uspokoi kibiców i da nadzieję na końcowy sukces. Gdy utrzymanie stanie się faktem, wówczas zawodnicy Widzewa zyskają bardzo poważny atrybut marketingowy na przyszłość. Nawet jeśli są wśród nich gracze zainteresowani wyłącznie autopromocją, nie zaś losami klubu, trzeba teraz postawić wszystko na jedną kartę. Można odnieść wrażenie, że trener Artur Skowronek już o tym wie.

O Energii Kultury na zimno, czyli pełne dane dla wszystkich

Nie obowiązuje już sekret, pozwolę więc sobie opublikować pełne informacje, dotyczące głosowania na tegoroczną Energię Kultury:

Suma głosów łącznie: 12.757
W tym głosów przez sms: 9. 694
W tym głosów internetowych tvtoya.pl: 3. 063

1. Wielkoformatowe projekcje na Pl. Wolności  5363 głosy (521 internetowych / 4842 sms)
2. Murale Urban Forms  3652 (196 / 3456)
3. Ustanowienie Nagrody Literackiej  2594 (1594 / 2594)
4. Podróż zimowa  699 (512 / 187)
5. Marzenie Nataszy  102  (67 / 35)
6. Pałac Herbsta  86 (40 / 46)
7. Ida  76 (27 / 49)
8. Themersonowie  48 (35 / 13)

9. Rybczyński  32  (27 / 5)

10. Sezon burz  27 (18 / 9)
11. Koncert Cohena  22 (12 / 10)

12. Koncert Claptona  21 (14 / 7)

Kilka spraw zwraca uwagę. Po pierwsze, duża przewaga trzech pierwszych laureatów nad pozostałymi – to może świadczyć o mobilizacji osób, którym bardzo zależało na wypromowaniu akurat tych nominacji. Zwłaszcza, że przewaga utworzyła się dzięki sms-om, a tych można było wysłać, ile się chciało (strona internetowa przyjmowała jeden głos z jednego IP). Po drugie, zadziwiająco niskie poparcie dla koncertów w Atlas Arenie: jeszcze niedawno byliśmy pewni, że one zdominują plebiscyt do granic sensowności. Stało się dokładnie na odwrót, wielkie występy halowe traktowane są w Łodzi jako atrakcja raczej krajowa, niż lokalna.

Wciąż wzbudza kontrowersje metoda selekcji nominowanych wydarzeń, a raczej brak selekcji na poziomie „kultura wysoka kontra popkultura”. Trzeba powtórzyć, że kapituła wciąż trzyma się zasady przyjmowania wszystkich propozycji kulturalnych, bez oceny, które z wydarzeń ma bardziej wytrawny charakter. Członkowie kapituły najpierw analizują komplet zgłoszeń,  następnie głosują nad pozostawieniem kandydatury w gronie nominowanych. Tu tzw. charakter wydarzenia nie ma znaczenia. Nic nie wskazuje na to, by w przyszłości system ulec miałby zmianie.

Bardzo serdecznie dziękujemy wszystkim, którzy wzięli udział w głosowaniu: liczba oddanych głosów, pomijając nawet ewentualny ( i legalny!) lobbing grup wsparcia, bardzo nas podbudowała. Wskazuje, że plebiscyt gromadzi coraz większe zainteresowanie odbiorców kultury w Łodzi. Pokazuje też, że być może jest on potrzebny, wypełnia jakąś lukę w podsumowaniu aktywności łódzkiej kultury na przestrzeni roku.  Oczywiście wszelkie głosy, odnoszące się do formy i treści plebiscytu EK bardzo chętnie przyjmujemy. Nawet pod tym tekstem.

O Hobbicie 2, czyli Pustkowie Smauga

Wszyscy fani Hobbita czekali na premierę środkowej części trylogii. Zastanawia więc niska frekwencja na kinowej widowni w dniu premiery (być może spowodowana świątecznym obżarstwem lub lenistwem, może internetowym piractwem), ale przyjąć trzeba, że Peter Jackson rzetelnie wywiązuje się z obietnicy dostarczania widzom jednego filmu przed każdą gwiazdką. Czy biznes to czy potrzeba artystycznego ducha, nie ma sensu pytać: miłośnicy Tolkiena i kinowych ekranizacji z pewnością dotrą do kin także tym razem.

Czy ocena filmu ma zatem sens? Ma głęboki,  bo tym razem radykalni tolkienowcy mogą być nieprzyjemnie zaskoczeni. Pustkowie Smauga to pierwsze z wielkich dzieł Jacksona tak poważnie odbiegające od litery książkowego pierwowzoru. Pozwólcie, że zacytuję pewnego znawcę tematu z portalu Salon24 (Grim Smirkof):

„Nie podoba mi się, że scenarzysta omija sceny znane z książki, takie jak np. przeprawa przez „Strumień Zapomnienia” w Mrocznej Puszczy, czy próby krasnoludów wbicia się „na sępa” na ucztę Elfów. Nieobecność tych scen jest po prostu dla mnie niezrozumiała. Nie ma żadnych technicznych powodów, by nie opowiedzieć tej historii tak, jak się należy. Krzywdą dla powieści było wycięcie sceny, kiedy Gandalf przyprowadzał po dwa krasnoludy do Beorna.”

Wierzę tym obserwacjom, bo sam przeczytałem Hobbita daaawno temu, jako nastolatek, nie pamiętam więc zbyt dokładnie, w jakim zakresie fabuła książki różni się od tej, jaką Peter Jackson wykreował w filmie. Pewne jest, że oprócz istotnej wyrwy, jaką przy okazji Władcy Pierścieni było pominięcie wizyty hobbitów u Bombadila, nigdy reżyser nie poważył się na znaczące odstępstwa od treści adaptowanych książek.  Jednakże nie tylko pominięcia mogą w tym wypadku drażnić fanów. Z „zatrudnienia” na planie aktorki, która zagrała elficę Taurielę, Jackson tłumaczył się w wywiadach dość intensywnie – i dosyć naiwnie zarazem. Że niby aktorka wręcz idealnie nadawała się do roli elfki??? Wolne żarty: to zbyt słaby argument na rzecz wprowadzenia do filmu postaci, która u Tolkiena w ogóle nie występuje. Obawiam się, że twórcy obrazu (jak wielu przed nimi) ulegli przemożnej sile mitu o politycznej poprawności. W obawie przed zastrzeżeniami amerykańskich widzów i krytyki należało stworzyć na ekranie sztuczną równowagę płci. Mniejsza, że w tolkienowskiej historii kobiety – elfy nie odgrywają żadnej istotnej roli. Tu elfka zaistnieć musiała w obawie przed atakami silnego, feministycznego lobby, które przecież mogłoby zaszkodzić recepcji filmu – a zatem wymiernie ograniczyć płynące z niego zyski… Oddajmy raz jeszcze głos recenzentowi „Salonu24”:

„Na koniec – razi niezamierzony komizm scen „parytetowych”. Z parytetu dodano elfkę – bohaterkę, która jest przeciwwagą dla powieściowych wyłącznie męskich postaci. Ale najzabawniejsi są murzyni w Mieście na Jeziorze. Miasto pokazano w konwencji Rosji – Nowogrodu, co oczywiście pogłębia dysonans. Widocznie twórcy filmu przejęli się oskarżeniami o rasizm, bo orkowie byli z trylogii TLOTR przeważnie czarni, a Rohirrimowie i Gondorczycy – biali… A że w Rosji nie ma murzynów i że ich obecność kogoś może razić, to już z perspektywy Nowej Zelandii zapewne drobiazg.”

Nie chcę filozofować, wypowiadając się jednoznacznie za lub przeciw takiej interpretacji, być może tutaj idzie ona zbyt daleko. Jednakże wymyślenie Taurieli jest niewątpliwą skazą na „tolkienizmie” adaptacji, fani z pewnością zapewnią w związku z tym filmowi pokaźną dawkę szyderstwa. Zwłaszcza, że idei politycznej poprawności służy tutaj wątek miłości elfki (elfowie byli dużo wyżsi od ludzi) do „jednego z wyższych” krasnoludów, Kilego (krasnoludy byli od ludzi o połowę niżsi). Gdyby taki romans miał zdarzyć się na kartach powieści, Kili sięgałby Taurieli zapewne do bioder…  Na pocieszenie trzeba dodać, że sceny bitewne z udziałem walecznej szefowej elfickiej straży należą do najbardziej atrakcyjnych w filmie, jeśli taka pociecha może fanom wystarczyć.

Co jeszcze o Pustkowiu Smauga? Jest w środkowej części rozwlekłe i nudnawe, dokładnie tak, jak Dwie Wieże. Można to tłumaczyć przebiegiem akcji w literackim pierwowzorze, ale  bardziej potrzebą stworzenia trzygodzinnej opowieści na ekranie z materiału, który w książce zajmuje niewiele stron opisu. Zatem – znów przeważyły argumenty merkantylne.  Film jest ponadto tak skrojony, że widzowie nie znający książki Tolkiena (o ile ktoś taki się uchował) mają mizerne szanse na zrozumienie jego sensu.  Zaczyna się tam, gdzie skończyła pierwsza część Hobbita – kończy nagle, zapowiadając ostateczne rozstrzygnięcia akcji w części trzeciej. Może to być walor dla miłośników pierwowzoru, zresztą Władca Pierścieni był w swej ścisłej poetyce „serialowej” wymyślony identycznie. W konkluzji powiem, że Pustkowie Smauga nie ciągnie w dół dokonań Jacksona na tyle, by go radykalnie krytykować. Ale też z pewnością nie podnosi poprzeczki tak wysoko, by rozpływać się w pochwałach.