O Rozalii, czyli rodzicielstwo cudem natury :)

Trudno opisać rodzicielstwo. Można od razu się poddać, oddając głos filozofom, ontologom, psychologom, zoologom, księżom – i kto tam jeszcze zastanawia się nad fenomenem życia. Ale doświadczenia są tak osobliwe, że trudno je zlekceważyć. Wszak zbyt często rodzicem człowiek się nie staje, a skoro już nim jest, raczej koncentruje się na pracy dla dziecka, niż nad samym fenomenem przedłużenia gatunku…

Warto powiedzieć, że samo życie zadziwia zdolnością przetrwania. Wszystko jedno, jaka siła popchnęła zjawisko życia do istnienia na planecie Ziemia: sama przyroda czy jakaś pozaziemska (boska) istota sprawcza.  Fenomen samoobrony życia osadza się na przeogromnej, wręcz nieopisywalnej miłości człowieka do swojego potomstwa. Przyjście na świat dziecka zmienia wszystko – i nie jest to wytarty banał, tylko stan wyjątkowy, nieporównywalny z innym. Człowiek, stając się rodzicem, przestaje myśleć o sobie, stawiać siebie w centrum własnej uwagi. Za jakąś nie do końca pojętą przyczyną zaczyna działać na korzyść dziecka i sprawia mu to nieopisaną frajdę. I to jest właśnie mechanizm, który zapewnia ciągłość życia na Ziemi gatunku zwanego człowiekiem – i pewnie wszystkim innym gatunkom żywym, jeśli tylko nie zostaną wytępione przez czynniki zewnętrzne.

Gdy po raz pierwszy zobaczyłem Rozalię, gdy wyjechała w inkubatorze z sali cięciowej, było tak, jakby w środku wyciągnięto człowiekowi zawleczkę z granatu. Eksplozja – i całkowita zmiana. Nabiera się nowych sił do życia, młodnieje się (tak!), wzrasta motywacja do wszelkiego działania. Oto elementy tego samego mechanizmu, obrony życia przed wyginięciem. Bardzo ciekawe, przyjemne, pozytywne doznanie – a pamiętajmy, że dzieci kochają rodziców miłością bezwzględną. Tylko za to, że oni SĄ.

Tak więc ojcostwo może przesłonić świat, ograniczając jego obserwację. A tam dzieją się ciekawe rzeczy! Nowa partia Korwin-Mikkego brutalnie powstrzymana przed startem w wyborach… Pierwsza porażka Widzewa w rozgrywkach ligowych, wreszcie kolejne doniesienia z obozu Electric Chair. Będzie o czym pisać w najbliższych dniach.

O elicie, czyli kto powinien rządzić…

Mawiają demokraci, że demokracja nie jest idealnym ustrojem, ale nikt jeszcze lepszego nie wymyślił. Zwolennicy monarchii lub systemu władzy autorytarnej odpierają wtedy, za Łysiakiem: „jedzmy g…no, miliony much nie mogą się mylić” – dając w podtekście sugestię, że w demokracji każda bzdura staje się prawem, byle tylko przegłosowała ją głupawa większość, odpowiednio przekabacona siłą mediów przez znających się na socjotechnice cwaniaków, walczących o przechwycenie władzy i pieniędzy.

Niestety, nie ma gwarancji na dobre rządy nawet wówczas, gdy władzę pełni król – lub inny „pomazaniec boży”, jakikolwiek prezydent czy wódz plemienny… Historia pokazuje, że zbyt wielu było na świecie morderców, psychopatów lub po prostu nieudaczników w roli królów. Ludzie cierpieli pod rządami Kaliguli lub innego Nerona, przyjmując okrucieństwo satrapy jako nieuchronne przeznaczenie. Oczywiście, najlepszy byłby światły, dobry i mądry władca, mniej dbający o interes własnego dworu niż o dobrobyt poddanych, ale nie oszukujmy się – pojedyncze w dziejach świata przypadki takich kadencji jedynie potwierdzają regułę: dobry król to taki sam wybryk natury, jak dobry rząd, wybrany głosami demokratycznej większości.

Stan rzeczy, nie dający wyraźnej przewagi żadnej ze znanych metod sprawowania władzy jeszcze raz potwierdza tezę: nie forma rządzenia, lecz jego treść tak naprawdę ma znaczenie dla ludzi. Im mniej publicznego majątku w rękach osób, sprawujących władzę w danym państwie, tym lepiej dla ludzi owo państwo zamieszkujących.

Żyjemy jednak w demokracji i na żaden przewrót ustrojowy chwilowo się nie zanosi. To ogół narodu, stawiając krzyżyki na kartkach z nazwiskami, decyduje o wyborze grupy tych, a nie innych przedstawicieli większości społeczeństwa. Czy rzeczywiście wybór ten odbywa się na sprawiedliwych, większościowych zasadach (spór wokół ordynacji) – to zagadnienie do obszernej polemiki i materiał na oddzielny tekst… Ale chwilowo załóżmy, że faktycznie większość głosujących ma siłę, pozwalającą na klarowne wyłonienie tych, których najchętniej popieramy.

I tu zaczyna się problem: często nie wiemy, kogo poprzeć. Albo jesteśmy zmuszeni poprzeć ludzi z danej partii politycznej – bywa, że z jej programem nie zgadzamy się w pełni. Zatykamy więc nos i głosujemy na mniejsze zło, osłabiając w ten sposób satysfakcję z dokonanego wyboru. Niezbyt to demokratyczne – jeśli nie mogę oddać głosu na kogoś, kogo poparłbym bezdyskusyjnie, to albo nie idę głosować (wszyscy wiemy, jakie są w Polsce frekwencje wyborcze) albo – głosując na mniejsze zło, działam częściowo wbrew sobie, a przecież nie to powinno być ideą demokratycznego głosowania!

Mamy więc problem, rzekłbym, kadrowy. Nie tylko polityczny, bo od dawna partie, które sprzeciwiają się „poprawnemu” widzeniu świata są strarannie pomijane w socjotechnicznym procesie promocyjnym, uprawianym przez ogólnopolskie media na zlecenie utrzymujących je sitw czy układów. Jest to również problem braku elit. W wyborach wszystkich szczebli, od początku wolnej, polskiej demokracji, startują w zasadzie ci sami ludzie, zmieniający tylko partyjne szyldy w zależności od aktualnej koniunktury. Stała ekipa, przewijająca się w okienkach telewizorów w co chwilę innym zestawie barw klubowych, zniechęca wyborców do społecznej aktywności. Słyszymy – „na kogo mam głosować, przecież to ciągle ta sama banda!”

Elit w Polsce nie mamy, największa w tym zasługa Hitlera po jednej, a Stalina po drugiej stronie granic wojennej Polski. Wojna z Niemcami oraz Katyń skutecznie przetrzebiły nam arystokratyczną, najbardziej elitarną tkankę narodu. Po wojnie kształcono już według ludowego, czerwonego systemu, a wielu z tamtych profesorów do dzisiaj zajmuje etaty w polskich uczelniach… Przełom roku 89 także zrobił swoje – nawet jeśli wśród tak zwanych fachowców, mimo ideologicznego skażenia, trafiali się prawdziwi mistrzowie swojej branży, pęknięcie systemowe zmiotło ich ze sceny, krusząc odwieczny łańcuch przekazywania wiedzy i doświadczeń młodszemu pokoleniu. Znakomicie widać to w dziennikarstwie: pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków, wchodzących do zawodu na początku lat 90-tych, tak naprawdę nie miało od kogo się uczyć. Ich potencjalni mistrzowie zostani z zawodu relegowani za propagandową służbę PRL i występy w mundurach oficerskich na ekranach telewizorów w stanie wojennym. Całkiem słusznie przeprowadzono w tej grupie zawodowej lustrację (propaganda nie jest dziennikarstwem), ale za jednym zamachem odstrzelono najbardziej doświadczonych rzemieślników, którzy mogliby, w sensie warsztatowym, wychować następców. Toteż zawodowi beneficjenci nowego systemu prasowego wolnej Polski tak naprawdę uczyli się sami, a zaraz potem uczyli młodszych od siebie, samemu tak naprawdę niewiele wiedząc jeszcze o swojej robocie. Niestety, do dzisiaj widać tę historyczną kolej rzeczy w poczynaniach dziennikarzy. Oraz w grupie osób, które mediami zarządzają – znaleźć tam człowieka, który byłby dla swoich podwładnych zawodowym autorytetem, graniczy z cudem. To zresztą złożony problem, bo tak zwana polityka personalna redakcji musi opierać się na konkretnych zasadach – a tych nie znają właściciele mediów, zatrudniając przypadkowych ludzi w roli redaktorów naczelnych, ani też owi redaktorzy, dobierając sobie współpracowników na zasadzie łapanki lub koleżeńskich koneksji. Oczywiste, jakby się zdawało, kryterium fachowości, jest tu najrzadziej brane pod uwagę…

Zatem, dopóki ktoś systemu nie zmieni, jesteśmy w Polsce skazani na rządy ludzi niekoniecznie do władzy się nadających. Teraz politykiem może być dosłownie każdy a władzę dostanie, jeśli tylko otrzyma społeczne poparcie. Głosy zgromadzi, jeśli przekona tych, którzy w swej masie nie bardzo orientują się, na czym ta cała polityka naprawdę polega… Zatem, kto skuteczniej uruchomi socjotechniczną maszynerię, przejmuje Państwo z całym dobrodziejstwem dostępu do publicznej kasy – i robi co chce. „Po nas choćby potop”… I to jest właśnie najbardziej przerażające.

O waleniu głową w sufit, czyli jak wypromować przebój i zostać znanym artystą

Młode zespoły często pytają mnie, jak wypromować swoje utwory. Chcą przebić się do mediów, bo wierzą, że grają muzykę porywającą dla fanów, mogą awansować do ekstraklasy krajowych wykonawców… Jest o co walczyć. Wystarczy jedna rozpoznawalna piosenka, hicior, nadawany przez rozgłośnie w całym kraju, żeby pojeździć trochę w sezonie z koncertami. Trzeba mieć przebój, a wtedy sprawny menadżer złapie odpowiednie kontakty w terenie: wykonawca może liczyć na zaproszenia do udziału w plenerowych imprezach, dyktując oczywiście stosowną kwotę jako wynagrodzenie za występ. W czasach internetu sprzedawanie płyt, zwłaszcza debiutantów, idzie słabo. Trzeba liczyć na koncerty, jeśli chce się swoją artystyczną działalność zdyskontować w jakikolwiek sposób, a nie pozostawać jedynie w zatęchłej przestrzeni garażu lub piwnicy.
Pytają mnie zatem o radę lub proszą o pomoc wprost. Staram się pomagać, jeśli mogę, choć promocja w lokalnej stacji ma się nijak do regularnego emitowania utworu na antenie ogólnopolskiego giganta. A problem pozostaje: tak naprawdę nie wie nikt, dlaczego niektórzy mają dobrze i w momencie debiutu osiągają sukces, a inni całymi latami tułają się w poszukiwaniu choćby drobnej cząstki medialnej popularności.
Z pewnością trzeba pytać o charakter wykonywanej muzyki. Metalowcom z zasady będzie znacznie ciężej niż wykonawcom pop. Tu nikt kłócić się nie zamierza – chcesz, żeby cię w radio puszczali, zagraj lekko, łatwo i przyjemnie. Co jednak z tymi, którzy (nawet zgodnie ze swym artystycznym podejściem) grają muzykę przyswajalną, a mimo to w mediach przebić się im trudno?
Wielu moich kolegów, jeszcze z radiowych czasów, piastuje dziś odpowiedzialne funkcje szefów muzycznych ogólnopolskich stacji. Rozmawiam z nimi, pytając – jak to robisz? Masz do wypełnienia ramówkę, w tych godzinach musisz zmieścić dziesiątki utworów różnych wykonawców… Kto ma priorytet, kogo będzie więcej, czy sam lansujesz kapelę, czy twoi szefowie dają ci wytyczne? A może są inne mechanizmy wyboru? Jakie?
Trudno prowadzi się takie rozmowy, bo chodzi o to, żeby nikogo nie obrazić. Najczęściej słychać odpowiedź, że decydują sami odbiorcy – widzowie, słuchacze. Chcą danej piosenki, więc się im ją daje. Po to mamy te wszystkie głosowania, plebiscyty, listy przebojów. Interakcja, kontakt z odbiorcą. No dobrze, na nowy przebój znanej kapeli chętnie wszyscy czekamy. Szef muzyczny ryzyka nie ponosi: dostaje od wytwórni singiel z nowej płyty znanego wykonawcy „x”, musi tylko wbić go do ramówki. A co wtedy, gdy trzeba wypromować debiutanta? I nie ma argumentu o woli odbiorców? Zawsze jest taki moment, że wykonawca wydaje pierwszą płytę i pierwszy z niej singiel staje się przebojem. Kłopot w tym, że nie wszystkim debiutantom dane jest wybicie się na gwiazdę.
To jasne, że o sprzedaży każdego towaru decydują mechanizmy rynkowe. Nie trzeba wzdragać się na myśl, że muzyka jest towarem. Jak wszystko, co podlega sprzedaży, choćby i najszlachetniejsze dźwięki są w tym systemie traktowane jak każdy inny produkt handlowy. A jeśli towar jest nowy, trzeba zainwestować w jego promocję. Wytwórnie płytowe wydają gwiazdy, a w swych budżetach na pewno rezerwują środki na inwestycje w nowe twarze. To czysty biznes: wytwórnie muszą w ogólnym bilansie wyjść na swoje, więc promocja debiutanta, o ile zapadnie decyzja o jego wspieraniu, mało ma wspólnego z dywagacjami merytorycznymi. Dobry ten kawałek czy nie? Każdy powie inaczej, ale nas wydawców nic to nie obchodzi: choćby krytycy nie pozostawili na tym suchej nitki uznajemy, że to się sprzeda, podejmujemy więc inwestycyjne ryzyko. Nasze własne ryzyko – jeśli pieniądze utopimy, nasza strata. Trudno więc dziwić się, że wytwórniom zależy na intensywnym promowaniu utworu w mediach. Gdy więc pojawiają się opinie, jakoby duże stacje radiowe i telewizyjne „siedziały w kieszeni” wydawców płyt, trudno w logiczny sposób im zaprzeczyć. Choć oczywiście szefowie muzyczni twierdzą, że to potwarz, a nikt przecież nikogo za rękę nie złapał. Każdy cynicznie przekonuje, że skoro nie ma dowodów na tak wyrysowany łańcuszek korupcyjny, nikt nie ma prawa oskarżać media o podobne przekupstwo.
Tkwimy więc w świecie hipokryzji. Media nie mogą sobie pozwolić na jawne przyznanie się do układów z wytwórniami. Nikt dowodów korupcji nie zgromadził, więc nie istnieje żaden precedens. Dopóki jakiś dziennikarz śledczy nie ujawni, że oto pewna rozgłośnia radiowa przyjmuje pieniądze od wytwórni płytowych za wypuszczanie w eter wybranych utworów, wskazywać nikogo palcem nie mamy prawa. A szef muzyczny stacji jawi się początkującym zespołom niczym bóstwo, trzymające w swych dłoniach klucze do szczęścia wybranego debiutanta…
Nie potrafię wskazać jednoznacznej drogi wyjścia z sytuacji. Potrzebne są pieniądze, własne lub zamożnego mecenasa w postaci wytwórni płytowej, by z nikomu nieznanego zespoliku wyrosła gwiazda pierwszej wielkości, rozpoznawalna w kraju i na świecie. Pytanie, jak do tych pieniędzy dotrzeć jest pytaniem otwartym. Bywa, że wydawcy płyt podejmują inwestycyjne ryzyko w oparciu o wiedzę, odnośnie undergroundowej popularności wykonawcy. Tu dobry przykład, COMA, która wychowała sobie w klubach Łodzi wierną publikę, zauważoną następnie przez koncern płytowy. Proces trwał wiele lat, ale jego zwieńczeniem był sukces, artystyczny i medialny. I to chyba najlepsza podpowiedź dla każdej początkującej kapeli.