O „Pokłosiu” z poślizgiem, czyli wszyscy jesteśmy filmoznawcami

„Pokłosie” to film polityczny, niewątpliwie. Przedstawiona tam historia – już jakiś czas temu – dała zaczyn kolejnej bitwy w polsko-polskiej wojence. Dziwić mogło, czemu opowieść filmowa zaledwie oparta na prawdziwych wydarzeniach (znaczy: bajka, nawet inspirowana faktami), w dodatku z katalogu reżysera o bardzo przeciętnym dorobku artystycznym, wzbudza aż takie emocje. Okazuje się, kolejny raz, że w Polsce wszyscy doskonale znają się na sztuce – i na futbolu – zatem każdy z lubością feruje ostateczne wyroki. Ponoć Maćkowi Stuhrowi za rolę w tym filmie grożono nawet śmiercią… To tak, jakby aktora o nazwisku Harvey Keitel wsadzić do więzienia za to, że jest zły – bo przecież zagrał tytułową rolę w filmie „Zły porucznik”.

Film Władysława Pasikowskiego jest – o dziwo – dobry. Wcześniej, wobec dotychczasowego katalogu filmów tego twórcy, pozytywne opinie wśród osób znających się na rzeczy raczej się nie zdarzały. Co zwracało życzliwą uwagę? Ot, początek debiutanckiego „Krolla” (sceny z poligonu, później film staje się niestrawny), pierwsza część „Psów” – mimo niezdarnych dialogów między aktorami, dopiero uczącymi się bluźnić z ekranu. Reszta dorobku „największego polskiego reżysera” (Pasikowski ma ponad dwa metry wzrostu) to chłam, w ogóle nie wart uwagi poważnego recenzenta. „Pokłosie” to jakby film zrobiony zupełnie inną ręką. Zaczyna się od poziomu scenariusza, gdzie większość polskich filmów kładzie się i już nie wstaje: historia świetnie, dynamicznie napisana, z oszczędnymi lecz cyzelowanymi dialogami. Dobrą literacko opowieść reżyser sprawnie przeniósł na ekran: język filmowej narracji toczy się wartko i dynamicznie, trzymając widza w napięciu do ostatniej sceny, choć wszyscy znamy przecież historię Jedwabnego. Wiemy, co się tam zdarzyło – łatwo nam zatem przewidzieć losy bohaterów „Pokłosia”.  Obsada dobrana wystrzałowo, ze świetnymi rolami Stuhra oraz Irka Czopa. Obaj to znakomici aktorzy, czołówka krajowa bez dwóch zdań: kto chce dowiedzieć się, co obydwaj naprawdę potrafią, trzeba wybrać się do teatru. Na Maćka do TR Warszawa, by zobaczyć go koniecznie w „(A)polonii” Warlikowskiego, o ile jeszcze to grają… Na Irka do Łodzi, na którąś ze sztuk Mariusza Grzegorzka w Teatrze im. Jaracza, najlepiej na „Lwa na ulicy”, „Blask życia” lub „Mackbetha”.  Kto nie widział obydwu panów na scenie, ten nie zrozumie, o czym tu rozmawiamy. A w „Pokłosiu” bić brawa można również za epizody, właściwie każda z ról drugoplanowych robi ogromne wrażenie (zwłaszcza wielcy seniorzy: Szaflarska, Rogalski…). Krótko mówiąc – film świetnie się ogląda, jak na warunki polskiej kinematografii powstał obraz wyjątkowy, znacznie przewyższający jakością wiele tutejszych produkcji z ostatnich lat. Gdyby nie jeden szczegół, no właśnie! Przecież „Pokłosie” mówi o tym, jak bestialsko polscy chłopi wymordowali dwadzieścia sześć żydowskich rodzin za okupacji! Cała wieś,by dobrać się  w ten sposób do opuszczonych ziemskich hektarów za rzeką, solidarnie zakatowała ponad setkę żydowskiego sąsiedztwa, wpędzając ich wszystkich do chałupy na skraju wsi, a potem z dwóch stron podkładając ogień. Aha, no i widłami wrzucając z powrotem w płomienie te dzieci, co matki, próbując im życie ratować, przez okna je z płomieni wyrzucały… Jak mógł Pasikowski honor Polaka znieważyć! Jak można było w polskim filmie tak jawnie żydowskich oszczerców wspierać, co to już zapomnieli, jak ich nasi od hitlerowców ratowali! I co to w świat puszczają obelgi, że Polacy tak samo jak Niemcy za zagładę Żydów odpowiadać powinni!

Tutaj kłania się nam w pas cała potworna żałość, cała smutna beznadzieja narodowej debaty o stosunkach polsko-żydowskich, o sprawie Jedwabnego, wreszcie o dzisiejszym pęknięciu „na wieki” między Polską narodowo-smoleńską a europejsko-tuskową… Jeśli po premierze filmu „Pokłosie” wzniosła się kurzawa głosów, flekujących na śmierć Pasikowskiego na wyścigi ze Stuhrem za obrazę polskiego patriotyzmu… Jeśli, w odpowiedzi, światli europejczycy piali peany na cześć nowoczesnej,  chwalebnej postawy twórców filmu, co to nie bali się „za Żydami” a przeciwko tym zaprzańcom, pisiorom… To tylko świadczy, w jak prymitywnym i smutnym społeczeństwie „żyć nam przyszło w kraju nad Wisłą”.

„Pokłosie” jest na pewno głosem przeciwko ludzkiemu zbydlęceniu. Film staje wobec dylematu istnienia na świecie jednostek do tego stopnia prymitywnych, zdegenerowanych i podłych, że gotowe są – pod pretekstem zbiorowego przyzwolenia – wymordować bliźnich tylko po to, by się na tym obłowić. Wszystko jedno – grupa zaprzańców, chłopów z Podlasia, czy prymitywnych Hutu mordujących wioskę Tutsi w Afryce. Chodzi tu o napiętnowanie ludzkiej podłości – i tak ten film czytać należy w wymiarze uniwersalnym. „Pokłosie” to fabuła a nie dokument: nie oskarża z nazwisk konkretnych osób, nie wskazuje miejsc ani dat znanych z kart prawdziwej historii. Inspiruje się faktami, lecz wciąż jest to opowieść, mająca za kanwę literacką fikcję scenariusza. Kto tego nie rozumie, głosu w ocenie twórców zabierać nie powinien. A w wymiarze polskim, czyli najbardziej kontrowersyjnym? Cóż, niczym Alfred Jarry w „Ubu Królu” Pasikowski pokazuje Polskę – ale czy całą, globalnie, en bloc? Czy opowieść o grupie chłopów spod Białegostoku ma od razu być oskarżeniem, rzucanym w twarz całemu narodowi? Czy z filmu Pasikowskiego naprawdę wynika, że wszyscy Polacy współwinni są tragedii żydowskiego Holokaustu, bo nie ma w fabule żadnej postaci szlachetnej, z katalogu Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata? Powiem krótko – nie. Niczego takiego w „Pokłosiu” nie ma , a kto myśli inaczej, niech to udowodni. Choćby w dyskusji pod tym tekstem.

Pasikowski popełnił zasadniczy błąd: nie nakręcił tego filmu zaraz po Jedwabnem. Nie wiem, czemu dotąd się wahał – powody mogły być różne, tak samo jak decyzja o zrobieniu tego filmu właśnie teraz. Po Smoleńsku. Gdy nowa, tragiczna perspektywa wewnątrznarodowej wojny o tzw. pryncypia stawia autorów filmu po stronie „nowoczesnych tuskowców” – a przeciwko „zaprzałym pisiorom”. W tej prymitywnej rywalizacji ginie to, co w „Pokłosiu” najważniejsze: wypowiedź potępiająca ludzkie zbydlęcenie. Może Pasikowski ze Stuhrem zrobili teraz ten film specjalnie. Z pełną świadomością tej sytuacji – jeśli tak, szkoda, moim zdaniem postąpili głupio. Toteż i reakcje na film były tego głupstwa konsekwencją. Pokłosiem.

O koncercie Iron Maiden, czyli sentymentalna podróż w dawne czasy

Dobre, stare kapele wciąż grają i nie schodzą ze sceny. Na koncercie Iron Maiden w Łodzi pełna Atlas Arena, piętnaście tysięcy ludzi. Można się zżymać, że zespół dla szmalu powtarza starą trasę sprzed trzydziestu lat: te same hity, wczesny repertuar, te same eksponaty sceniczne, potwory, flagi, nawet te same stroje Bruce’a, zmieniane w kolejnych utworach. Ale jest magia –  nieuchwytna wartość, aura kontaktu między widownią a sceną. To samo brzmienie, dla jednych oryginalne, dla innych zwietrzałe, oldskulowe, trącące myszką spod starej miotły. Faceci, którzy biegają po scenie jak młodziaki mają dzisiaj po sześćdziesiąt lat – i widać to tylko z bliska, po zniszczonych facjatach Dave’a i Steve’a, założycieli grupy. Piętnastolatkom na widowni, w koszulkach „Iron Maiden Tour 2013” nie przeszkadza, że idole mogliby spokojnie być ich dziadkami… Dawne hiciory lecą po kolei, a tempo koncertu sprawia, że dwie godziny mijają jak chwila. W loży vip-ów młody radny, wcześniej zupełnie bez kontaktu z ciężką muzyką rockową: „Chciałbym się tak zestarzeć!”. Po koncercie relacje na facebooku: „poleciały mi łzy”, „magia”, „piękny koncert”…

No, dobrze – grają dla pieniędzy, tak samo Roger Waters, jeżdżący od lat po świecie ze spektaklem „The Wall”, rozbijający od dziesięcioleci tę samą ścianę. Ale robią to znakomicie! Gromadzą tysiące wiernych fanów, dając im w słonej cenie biletów nie tylko stare, odgrzewane hamburgery, ale też własną pasję: szczerą, prawdziwą, podszytą chęcią sprawienia radości sobie i widowni. A że przy tym wpadnie parę groszy do starej kieszeni – a daj boże, w końcu nikt nie zmusza do nabywania biletów, one same schodzą jak ciepłe bułeczki, a żaden fan po koncercie nie waży się powiedzieć, że został nabity w butelkę.

Taki szołbiznes rozumiem i popieram. Lata lecą, zespół się starzeje, powtarza stare trasy – ale dopóki jest zapotrzebowanie na ich granie, dopóki ludzie w całej Europie głosują nogami, dopóty nikt nie krytykuje weteranów. Każdemu życzę aż takiej popularności i szacunku wśród ludzi, jakie stały się udziałem Iron Maiden pod koniec ich bogatej drogi artystycznej.

Widziałem łódzki koncert Ironów w roku 1986, ten z trasy promującej „Somewhere In Time”. Dwadzieścia siedem lat później wystąpił w Łodzi ten sam skład (plus Yannick Gers oczywiście), a mnie – wielbicielowi płyty „Seventh Son…” – brakowało koncertu, na którym można byłoby usłyszeć tamte utwory. Nie pamiętam dlaczego, wówczas kolejna trasa „Maiden England” ominęła Łódź –  chyba tak samo, jak całą Polskę, naprawdę dziś nie wspomnę, a sprawdzać mi się nie chce.  Teraz, jakby na zamówienie, została powtórzona – i to pięćset metrów od mojego domu. Jestem ogromnie szczęśliwy, że udało mi się ją zaliczyć.

Oddzielne słowa wielkiego podziękowania należą się Marcinowi Masłowskiemu – On wie za co.

O wojenki ciągu dalszym, czyli jak niechcący wrogiem Krzysia zostałem…

„Rany, ale narobiłem bigosu!” – mógłbym zakrzyknąć, niczym legendarny Franek Dolas z filmu  „Jak rozpętałem II wojnę światową”…  Krzysiek Candrowicz obraził się na mnie śmiertelnie, po wpisie na blogu rozpoczął facebookową dyskusję, w której odsądził od czci i wiary moją analizę konkursu na dyrektora Centralnego Muzeum Włókiennictwa. Do flekowania Mielczarka natychmiast przyłączyli się Krzysia pretorianie, wskutek czego – chyba dożywotnio – zostałem wykluczony z łódzkiego grona fajnych ludzi.

Trudno, jakoś sobie poradzę: sęk w tym, że większość zarzutów, jakie formułują wobec mnie  adwersarze, to zwykłe banialuki.

Krzysiek pisze, jakobym nazwał Go w tekście „chorągiewką polityczną”. To brednie, takim mianem określiłem Włodzimierza Tomaszewskiego. Włączyłem Krzysia w szeregi PiS, PO, nazwałem człowiekiem Tomaszewskiego, Zdanowskiej? Chwileczkę… W tekście nie ma na ten temat żadnego akapitu. Napisałem, że MOŻE być przez „łódzki salon” popierany: „może być” a „jest”, to ogromna różnica. Wreszcie – nieprawdą jest, jakoby Tomaszewski wprowadził Candrowicza do łódzkiej kultury??? A za czyjej kadencji Krzysztof Candrowicz został dyrektorem Łódź Art Center? Ano, właśnie za kadencji Tomaszewskiego jako wiceprezydenta Łodzi. Jeśli  dla kogoś słowo „wprowadził” oznacza natychmiast sugerowanie politycznej zależności- to gratuluję, trzeba naprawdę złych intencji… I tak dalej, apiać i od nowa. Mój tekst „jest przykładem oczerniania osób i kreowania rzeczywistości.”

Wśród mniej lub bardziej bzdurnych zarzutów internetowej nagonki, nie wartych nawet sekundy uwagi, pojawia się jeden trop rozsądny. Mój doświadczony kolega, redaktor Michał Lenarciński (wieloletni recenzent kulturalny łódzkich gazet, dziś kierownik literacki Teatru Wielkiego w Łodzi) stawia słuszne pytanie – skoro Dziennik Łódzki przeprasza Candrowicza, to czy analizowanie na blogu zdementowanych treści nie jest powtarzaniem plotek ? I czy wolno mi było, w kategoriach etyki dziennikarskiej, powtarzać te zdementowane doniesienia, co skutkowało dalszym oczernianiem bohatera artykułu?

Otóż twierdzę, że w żaden sposób Krzysztofa Candrowicza nie skrzywdziłem – i za chwilę spróbuję to udowodnić.

Zacznijmy tę historię od początku. Do redaktora Łukasza Kaczyńskiego z DŁ zgłasza się tajemniczy informator. Mówi, że Candrowicz sam chodzi po mieście i opowiada, jakoby już został mianowany nowym szefem CMW, choć konkurs trwa jeszcze i nie jest rozstrzygnięty. Wkurzony Krzysiek reaguje natychmiast: zwraca się do redakcji Dziennika o sprostowanie artykułu z dnia 30.05.2013, domaga się przeprosin i grozi procesem sądowym o zniesławienie. Od razu to podkreślmy – Krzysiek ma do tego pełne prawo! Kaczyński wbija przeprosiny do internetowej wersji artykułu, która zostaje już w sieci ze sprostowaniem na końcu. Candrowicz domaga się od Kaczyńskiego ujawnienia informatora, czyli domniemanego plotkarza. I znów, skomentujmy od razu: jest to szantaż! Dopiero sąd, w przypadku procesu o zniesławienie może zażądać od autora ujawnienia tożsamości informatora. Może również – i tu proszę o szczególną  uwagę – odstąpić od takiego żądania i w ogóle uniewinnić redaktora, mając na względzie ważny interes społeczny. Takie interpretacje prawa prasowego również znane są z polskiej praktyki orzecznictwa w sprawach o zniesławienie.

Prawdy, mówiąc szczerze, nie dojdziemy. Krzysiek Candrowicz twierdzi, że nic takiego nie mówił. Kaczyński opublikował tekst w oparciu o własne informacje. Czemu w przeprosinach je zdementował? Bądźmy szczerzy: nie miał dowodu, że informator przekazał mu prawdziwą informację. Nie miał nawet nagrania, potwierdzającego fakt rozmowy, by w razie czego bronić się w sądzie. Nie każdy zachowuje się jak Michnik z Rywinem, dlatego Dziennik Łódzki stanąłby w sądzie na pozycji przegranej. I dlatego też opublikował przeprosiny. Czy tajemniczy informator mówił prawdę, czy tylko świadomie oczernił Krzysztofa – ba, czy w ogóle taki informator był! –  nigdy się nie dowiemy. Ale artykuł w Dzienniku Łódzkim z dnia 30.05.2013 pozostaje faktem: i do tej publikacji, jako felietonista / bloger, odniosłem się w swoim tekście.

Felietonista nie opisuje rzeczywistości, tylko w komentarzu własnym odnosi się do takiego opisu. Komentuje fakty, sytuacje, nawet niesprawdzone doniesienia bądź plotki. Wolno mu to robić, oczywiście z koniecznym podaniem źródeł i kontekstów komentarza. Nikt nie zwalnia felietonisty od przestrzegania prawa prasowego ani reguł etyki dziennikarskiej. Ale też nawet poważni felietoniści często powołują się w swoich tekstach na inne publikacje prasowe, nie sprawdzając prawdziwości ich samych. Dokonują wtedy analizy cudzych publikacji, czy przekazują dalej niesprawdzone ploty?

Jeszcze raz mocno powtarzam: niech Krzysztof Candrowicz ma pretensje do Dziennika Łódzkiego, jeśli czuje się zniesławiony ich publikacją. Mnie jako felietoniście wolno komentować sporny tekst – właśnie w oparciu o zasadę wyższego interesu społecznego. Mój tekst na blogu dotyczył zjawiska sitewności, a sprawa Candrowicza była tylko jednym z przykładów w tekście przywoływanych. Oczywiście Krzysztof Candrowicz ma prawo (podobnie jak Michał Lenarciński) być zdania, że mój tekst blogowy także ochlapuje go błotem – i pozwać również mnie w procesie o zniesławienie. Wówczas bardzo chętnie stawię się w sądzie, by bronić swoich racji.

Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Nie boję się procesów sądowych ani ewentualnej kary – po prostu lubię Krzyśka i szanuję jego dobrą robotę dla Łodzi i jej mieszkańców. Nie powiem złego słowa na temat Fotofestiwalu ani Łódź Design Festiwal. Zgadzam się z opiniami osób, podkreślających szczere zaangażowanie i pasję Krzysztofa Candrowicza w kreowaniu dobrej, kulturalnej marki tego miasta.

Mam też nadzieję, że Krzysztof Candrowicz potraktuje niniejszy tekst jako rękę wyciągniętą na zgodę. Nie miej do mnie żalu, Krzychu. Staram się reagować zawsze, gdy widzę choćby sygnał, potencję, możliwość szkodliwego działania władzy, nadzorującej sferę publiczną za pieniądze podatników. Być może faktycznie w poprzednim tekście zbyt pochopnie wykorzystałem przykład z Twoim udziałem, zaczerpnięty z Dziennika po ich publikacji. Proszę Cię też, byś pchany emocjami nie wyciągał zbyt szybko wniosków na temat otaczających Ciebie ludzi, jak również byś teksty, wspominające Twoją Osobę czytywał z właściwą starannością – bo tego samego wymagasz od piszących. Życzę Ci wielu sukcesów i mam nadzieję, że pozostaniemy dobrymi kolegami.

 

O mianowaniu dyrektora, czyli gra o tron po łódzku

Wybór nowego dyrektora Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi toczy się w atmosferze skandalu. Władze miasta ogłosiły konkurs, gdy przed tegoroczną edycją Międzynarodowego Triennale Tkaniny dymisję złożył dotychczasowy szef placówki, Norbert Zawisza. Pisałem o tym w jednym z wcześniejszych tekstów. Wydawało się, że nominacja kolejnej osoby wolna będzie od jaskrawych niezręczności ze strony władzy, która broni się jak może przed posądzeniami o nepotyzm lub obsadzanie stanowisk z politycznego klucza. Niestety, fakty znów wskazują na brudną grę – a wynik konkursu już teraz obciążony jest wątpliwościami co do czystości jego przeprowadzenia.

Zacznijmy od tego, że jedna z łódzkich gazet wyrwała się z artykułem o konkursie, a tekst musiała prostować, praktycznie w tej samej chwili. Dziennik Łódzki napisał, że jeden z kandydatów na dyrektorskie stanowisko „chodzi po mieście chwaląc się, że jest już dyrektorem”. Podobny zarzut, pokątnego ujawniania nazwiska „murowanego faworyta” konkursu, spotkał w tekście wiceprezydent Łodzi Agnieszkę Nowak, nadzorującą sprawy kultury. Tekst zdradził ponadto liczbę kandydatów – pięcioro – oraz nazwiska ich, a także członków jury, które miały pozostać tajne do końca wyborczej procedury. Opublikowany w miniony piątek tekst wisiał jeszcze do niedawna w internecie: jego autor Łukasz Kaczyński przepraszał w tej wersji kandydata, Krzysztofa Candrowicza, za nieuzasadnione oskarżanie go, jakoby chwalił się publicznie stuprocentową nominacją. Nie przepraszał pani prezydent Nowak, ale należało się domyślać, że gazeta wycofuje się z opisywanych domniemywań. Mleko się jednak wylało: choć Magistrat natychmiast utajnił skład jury i kandydatów konkursu (nie rozumiem po co, skoro i tak wszystko już trafiło do opinii publicznej…) sprawa kandydatury Candrowicza natychmiast zyskała łatkę sponsorowanej politycznie.

Krzysztof Candrowicz nie był dawniej postrzegany w mieście jako człowiek Platformy Obywatelskiej. Działa aktywnie w Łodzi, animując wiele ważnych wydarzeń kulturalnych, dziś m.in Fotofestiwal czy Design Festiwal. Ma kontakty zagraniczne i zapewnia Łodzi dobrą markę – lecz wrogów narobił sobie, gdy przegrał bój o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Wielomiesięczne starania jego ludzi o przyznanie tytułu Łodzi były obficie subsydiowane z miejskiej kasy. Nie każdy widzi równowagę między skalą tych działań a kwotami na nie przeznaczanymi, stąd Candrowicz działa teraz w cieniu, jak sam twierdzi, skupiając się na sprawach merytorycznych… Do łódzkiej kultury wprowadził go Włodzimierz Tomaszewski, wiceprezydent miasta poprzedniej kadencji, „prawicowego” gabinetu Jerzego Kropiwnickiego. Stąd powszechne kojarzenie Candrowicza  raczej z tą opcją. Aczkolwiek sam Tomaszewski za poparcie Hanny Zdanowskiej (PO) w wyborach prezydenckich jawnie nagrodzony został stanowiskiem szefa miejskich wodociągów… Potem wyleciał z tego fotela, z dużym hukiem: „Platforma przeżuła go i wypluła”, twierdził malowniczo PiS-owski poseł, Marcin Mastalerek. Tu zatem dochodzimy do sedna rozważań: na ile Candrowicz może być człowiekiem „opcji prawicowej”, a na ile samego Tomaszewskiego, który ujawnił się jako chorągiewka polityczna. Trudno to oceniać, ale domniemywać łatwiej: Candrowicz zwyczajnie MOŻE być popierany przez ludzi Platformy, nie jako jawny polityk jej szeregów, lecz nawet z pozycji członka establishmentu, pewnego „towarzystwa”, które we własnym gronie rozstrzyga sprawy zarządzania miastem.

Prawda to czy nie, bez wątpienia artykuł w Dzienniku zrobił Krzysztofowi Candrowiczowi konkretną krzywdę, w zasadzie przekreślając całą merytorykę tej kandydatury. Cóż bowiem teraz mogą zrobić prezydenci Łodzi? Jeśli Candrowicza mianują, dadzą do ręki argument swym politycznym wrogom: proszę, oto cynicznie daliście stanowisko kumplowi, choć opinia publiczna dowiedziała się, że jest przekręt… Jeśli mianują kogoś innego, spowodują dwie rzeczy. Po pierwsze, jednak przyznają się do próby obsadzenia muzeum swoim człowiekiem. Po drugie – zmarnują szansę na mianowanie dobrego kandydata, jeśli merytorycznie jego dorobek okaże się większy od konkurencji… A Candrowicz, jakby nie patrzeć na jego zawodowy życiorys, ma na koncie również spore sukcesy.

Podobno redaktor Kaczyński obiecał Candrowiczowi wskazanie informatora. Ma powiedzieć, kto powiadomił go o rzekomym chwaleniu się kandydata zaklepanym już stołkiem. To jednak nie ma znaczenia, czy Dziennik Łódzki napisał tekst z nadania osoby wrogiej politycznie, czy tylko prywatnie, Candrowiczowi.  Życzliwie zakładam, że donos jest prawdziwy, bo inaczej gazeta nie pokusiłaby się o napisanie pamfletu, tak dosadnie flekującego osobę bohatera tekstu. Obserwuję sytuację i czekam na rozwój wypadków w tej sprawie.

Pojawił się jednakże kolejny zgrzyt… Oto jeden z kandydatów, profesor Grzegorz Chojnacki, został odrzucony w procedurze formalnej. Powód? Zamiast oryginału dyplomu ukończenia studiów wyższych kandydat (przez pomyłkę) załączył kopię… Sprawa o tyle zdumiewająca, że rozmawiamy o dwukrotnym rektorze Akademii Sztuk Pięknych, osobie powszechnie znanej w łódzkim środowisku akademickim. Oliwy do ognia dodaje fakt, że papiery odrzuciła prof. Jolanta Rudzka – Habisiak, członek komisji i aktualna rektor ASP. Chojnacki bronił jej w czasie elekcji na uczelni, tocząc w mediach walkę z wrogą im obojgu, konkurencyjną frakcją profesorów. Dziś wszyscy mówią o „żmiji hodowanej na własnej piersi”, w ten patetyczny sposób nie tykając jednak faktu bliskiej zażyłości pani rektor z wiceprezydent Łodzi Agnieszką Nowak…  Zdaje się, że relacja ta wynika głównie z pozycji petentki, jaką wobec Magistratu przyjęła pani rektor. I znowu: spiskowa teoria dziejów, czy naprawdę o obsadzie stanowisk decyduje polityczno-towarzyska „elitka”, za nic mająca sobie zasady zwykłej, ludzkiej przyzwoitości?

Nie pierwszy to raz, gdy władze Łodzi mają szczególnego pecha do mianowania dyrektorów podległych sobie placówek… Znów też padło na kulturę, gdzie – jak w soczewce – skupia się cała polityka kadrowa rządzącej miastem Platformy Obywatelskiej. Skupia się, bo akurat wiele stanowisk dyrektorskich w miejskich placówkach kulturalnych obsadzanych było na długo przed obecną kadencją władzy w Magistracie. Jeśli władza ta chce, zmieniając dyrektora na „swojego”, umocnić własny stan posiadania – a przypadkowo kandydat do zwolnienia dobrze sobie radzi w sensie merytorycznym – wówczas zamiary politycznej hucpy natychmiast wyłażą na wierzch. Wyniki konkursu na dyrektora łódzkiego Centralnego Muzeum Włókiennictwa mają być znane do dwudziestego czerwca. I żaden werdykt nie będzie korzystny dla Platformy Obywatelskiej.

O koncercie Nazareth czyli kropla nostalgii…

Pete Agnew, basista Nazareth, ogląda zdjęcie, zrobione siedem lat temu w jego rodzinnym, szkockim  Dunfermline. Śmieje się: „Ooo, pomnik Carnegie’go! Jako dzieciak wiele razy próbowałem się tam wspinać, ale się nie udało…” „A czemu?” – pytam. „Nie wiem, chyba dlatego, że jest zbyt śliski” – uśmiecha się  sympatyczny Pete. Rocznik 1946, dwa lata młodszy od mojej nieżyjącej mamy. Faktycznie, pomnik Andrewa Carnegie (ten sam magnat przemysłowy, który założył Carnegie Hall w Nowym Jorku, zasłużony Szkot) ma taką sławę, że nigdy nikomu nie udało się wejść na jego czubek… A z Petem i Danem, wokalistą,  gadamy sobie luzacko o historii Polski, Szkocji, czasach dzisiejszych – i muzyce, czystym hard rocku, którego Nazareth jest od czterdziestu pięciu lat wybitnym reprezentantem. A potem Szkoci wychodzą na scenę, grają z czadem, jak za dawnych lat. Wokalista Dan McAfferty, choć dobiega siedemdziesiątki, śpiewa czysto i nienagannie technicznie. Nikt się nie myli, nie zwalnia tempa, nikt nie gubi tonacji. Na widowni łódzkiego klubu Dekompresja około czterystu widzów, średnia wieku fanów znacznie powyżej czterdziestego roku życia. Leci „Telegram” – hit z początków kariery. A potem, jak dynamit, seria siarczystych, rockowych bluesów. Bez żadnej taryfy ulgowej dla grajków!

„Czy jest jakiś problem?” – pytam kolegę, który stoi obok i martwi się, że właśnie skończył pięćdziesiąt jeden lat… „Spójrz na scenę”- mówię spokojnie.  To jest prawdziwy rock’n’roll, to właśnie muzyka, która nie zna granic wieku. I co z tego, że Pete’owi technik sceny wiesza na barkach gitarę, że Dan nie wejdzie po schodach bez pomocy i wsparcia, bo od wielu lat ciężko choruje na reumatyzm? Co z tego, że w technicznym riderze wpisano namiot tlenowy i obecność lekarza w klubie? Ileż ognia, ile życia w tych kolesiach! Świetnie zakonserwowani Jackiem Danielsem jeżdżą po świecie, grają koncerty wszędzie – i wydają płyty. Już wydali dwadzieścia dwie, ostatnie zbierają świetne recenzje. Czy jest jakiś problem, powtarzam?  Nie ma, Panowie, żadnego! CHEERZZZZ! Wracajcie na trasę. A ja, klnę się na bogów, też wracam do grania.

O wojnie, czyli jak w Teatrze Powszechnym konflikt narasta…

W łódzkim Teatrze Powszechnym nadal nie ma spokoju. Nawet inauguracja tak poważnej imprezy jak XIX Międzynarodowy Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych nie uchroniła dyrektor Ewy Pilawskiej od – nomen omen – nieprzyjemności ze strony miejskich urzędników. Konflikt na linii: dyrekcja teatru – władze Łodzi (PO) zaostrza się i nie widać racjonalnego rozwiązania…

Co się zdarzyło? Otóż w przeddzień festiwalu (dosłownie, chodzi o piątek 1.03.2013 r.), nadzorująca sprawy miejskiej kultury wiceprezydent Łodzi Agnieszka Nowak zarządziła kilkugodzinną kontrolę finansową w Teatrze Powszechnym. Sama na swoim blogu (www.agnieszkanowak.pl) nazywa to eufemistycznie „zadaniem kilku pytań, dotyczących budżetu”. Ale faktem jest, że przez sześć godzin w teatralnej księgowości urzędnicy podległego pani wiceprezydent Wydziału Kultury UMŁ sumiennie sprawdzali stan tamtejszych finansów. Kontrola nie wykazała oczywiście żadnych nadużyć. Czemu zrobiono ją w takim momencie – gdy wiadomo, że teatr stoi na głowie na chwilę przed otwarciem trwającej miesiąc, jedynej w ciągu roku, organizowanej na własnym terenie imprezy o znaczeniu ogólnopolskim??? No cóż, bez ogródek i szczerze daje Agnieszka Nowak na swym blogu stosowne wyjaśnienie: chodzi o donosy. Bo jak inaczej nazwać, powtarzające się w gabinecie prezydenckim, „wizyty osób, znanych z imienia i nazwiska”, które „wskazują na budzące niepokój, konkretne działania dyrekcji teatru”.

Innymi słowy – ktoś w zespole Powszechnego bardzo nie lubi pani dyrektor Pilawskiej. Korzystając z faktu, że wciąż ma ona z wiceprezydent Nowak na pieńku po niedawnej próbie odwołania ze stanowiska, ów „ktoś” chodzi sobie do szefowej miejskiego resortu kultury – i regularnie donosi na swoją dyrekcję. Kto to robi? Śledztwo dziennikarskie daje odpowiedź jednoznaczną: chodzi o grupę  pięciu osób (w tej grupie znajdują się dwie aktorki i troje pracowników administracyjnych), wspartą przez dwuosobowe lobby „sympatyków” (tym razem są to panowie – aktorzy), żywo zainteresowanych utrąceniem ze stanowiska dyrektor Pilawskiej.

Oczywiście Agnieszka Nowak musi mieć do Ewy Pilawskiej spory żal… Plan, by na miejsce sprawującej od siedemnastu lat swą funkcję dyrektor Powszechnego wstawić „swojego” kandydata, został brutalnie obalony przez samą wierchuszkę Platformy Obywatelskiej. Najpierw w obronie Pilawskiej stanęli artyści, podpisując list środowiska teatralnego. Potem głos obrońców pani dyrektor dotarł na szczyty krajowej polityki. Partyjni bonzowie PO mieli jeszcze zapewne w pamięci, jakich szkód Jerzemu Kropiwnickiemu narobiła afera z mianowaniem, wbrew woli środowiska teatralnych twórców, Grzegorza Królikiewicza na stanowisko dyrektora Teatru Nowego. A skoro zamiar obecnych władz Łodzi został nagłośniony, wypłynął spod lokalnej przykrywki i rozlał się poza Łódź, trzeba było rozważyć interes polityczny, jaki mógł wiązać się z ewentualnym odwołaniem Pilawskiej. A raczej brak tego interesu… Podobno Cezary Grabarczyk miał grzmieć na radzie wojewódzkiej PO: „Co Wy tam k…wa robicie! Przecież to są nasi wyborcy!!!”, a to już z pewnością tąpnąć musiało świadomością podległej mu w partii Hanny Zdanowskiej (nie tylko prezydent Łodzi, ale i szefowa łódzkich, miejskich struktur Platformy). Tak czy owak, politycy sprawę rozważyli – i zostawili Ewę Pilawską na etacie, proponując trzyletni kontrakt dyrektorski. Wiceprezydent Nowak przełknąć musiała gorzką pigułkę.

„Nie ma tematu odwołania pani dyrektor” – wyjaśnia dzisiaj Agnieszka Nowak pamiętając zapewne, że sprawa jest jeszcze świeża i nie czas na przywoływanie osobistych zapiekłości. Ale kontrola jest faktem, tak samo jak niezbyt (zapewne) przyjemna rozmowa pani wiceprezydent z marszałkiem Grabarczykiem na schodach teatralnego foyer w dzień otwarcia festiwalu. Widzieć minę – skądinąd bardzo sympatycznej – pani Agnieszki, besztanej „w jaskini lwa” przez własnego pryncypała… bezcenne. Gdyby mogła, spłynęłaby po tych schodach, a (pozornie tylko) spokojny Grabarczyk mówił ponoć, że zarządzenie tej kontroli było – mówiąc delikatnie – pomysłem niezbyt fortunnym.

Zatem, póki wybory na horyzoncie, Pilawska jest (i będzie) bezpieczna. Platformie nie opłaca się jej wyrzucać. Pani dyrektor nie zazdroszczę jednak codziennych kontaktów ze swą, było nie było, magistracką zwierzchniczką. Ewa Pilawska popełniła bowiem duży błąd strategiczny: inaugurując imprezę świadomie nie przywitała ze sceny wiceprezydent Agnieszki Nowak, wymieniając wcześniej nazwiska kilku innych, obecnych na sali polityków… W tym Grabarczyka, co musiało panią Agnieszkę ostatecznie rozjuszyć. Ten konflikt, dodatkowo wówczas zaogniony, będzie Teatrowi Powszechnemu odbijał się czkawką przynajmniej do najbliższej elekcji samorządowej. I chyba nic się nie da z tym zrobić.

A sprawy wewnętrzne? Fronda anty-dyrektorska z pewnością w teatrze działa i z jej strony Ewa Pilawska spodziewać się powinna kolejnych ataków. Rzecz jest bardzo delikatna i jedynie od dyplomacji, połączonej z należytą rozwagą zależy wygaszenie konfliktu. Z panią dyrektor żyje się trochę jak – pardon – z góralami: albo cię kochają, albo nienawidzą, nic pośrodku. Mam ogromny szacunek do kompetencji, dorobku i osobistej klasy Ewy Pilawskiej, ale bez wątpienia jest to niezwykle trudna, eteryczna osobowość. A nadmiar emocji nigdy nie służy tak przyziemnej i konkretnej materii, jaką jest zarządzanie teatralnym zespołem. Może warto przemyśleć temat i do ludzi, którzy nie czują się najlepiej pod rządami szefowej, wyciągnąć rękę: wsłuchać się w ich zastrzeżenia, postarać się dać im szansę realizacji własnych oczekiwań. Jednakże podpowiadać nam tu nie wypada, wręcz nie wolno. Trzeba wierzyć w naturalną skłonność ludzi sztuki do pokojowego rozwiązywania problemów.  Zawarcie rozejmu powinno zaś wyjść na dobre wszystkim zainteresowanym stronom.  Zaś o samopoczucie urzędników martwiłbym się w tym przypadku najmniej – oni i tak zrobią swoje, oczywiście zgodnie z obowiązującym prawem i demokratycznymi wyborami łódzkiej „większości”.

O donkiszoterii, czyli jak położyć ważną imprezę

Łódzkie Triennale Tkaniny zapewne się nie odbędzie. Imprezę od kilkunastu lat (w trybie trzyletnim właśnie) organizuje grupa zapaleńców, skupionych wokół Centralnego Muzeum Włókiennictwa i Akademii Sztuk Pięknych. Środowisko tkaniny artystycznej uznaje tę konkursową wystawę za jedno z najważniejszych, światowych wydarzeń w branży. Z tej okazji zjeżdżali do Łodzi twórcy gobelinów z całego globu. Tym razem – jakżeby inaczej – brakuje pieniędzy. Z pięciuset pięćdziesięciu tysięcy złotych, potrzebnych w bilansie na zorganizowanie ekspozycji, Magistrat znalazł trzysta pięćdziesiąt. Dwustu tysięcy brakuje, a wydatki (choć wystawa startuje w maju) trzeba ponosić już teraz… Spore koszta generuje transport prac, często wielkopowierzchniowych i sprowadzanych z wielkich odległości. W tej sytuacji dyrektor muzeum Norbert Zawisza – główny animator przedsięwzięcia od początku jego istnienia, złożył na ręce urzędników miejskich dymisję. Została ona przyjęta i będzie rozpatrzona do końca kwietnia.

Nie pierwszy to raz, gdy miasto Łódź staje przed szansą pięknego pogrzebania imprezy kulturalnej o międzynarodowym prestiżu. Mimo całych kontrowersji wokół osoby Marka Żydowicza, festiwal operatorów filmowych Camerimage z dużym hukiem upadł w Łodzi, przenosząc się do Bydgoszczy. Choć Żydowicz obcesowo wyciągał rękę po publiczne fundusze, oferował przynajmniej towar wysokiej jakości: dzięki Camerimage pojawiały się w mieście takie osoby jak David Lynch, Martin Scorsese, Keanu Reaves, Viggo Mortensen, Laura Dern, Frank Gehry i wielu innych. Trudno zaprzeczyć, że bez tego pretekstu wszyscy oni mieliby wizytę w zapadłej części Europy głęboko gdzieś. Wprawdzie tkanina artystyczna to nie film, nie skupia powszechnie znanych gwiazd ekranu – ale do Łodzi na Triennale zawsze dojeżdżali artyści z Japonii, USA, Ameryki Południowej. Rywalizowali ze sobą, pokazywali się, tworzyli aurę artystycznego fermentu wokół swojej pasji – to dla nich festiwal tkaniny był od zawsze robiony, przyczyniając się do promocji Łodzi jako miasta przyjaznego gobelinom. W oparciu zresztą o wieloletnią tradycję i renomę łódzkiej szkoły plastycznej, wypuszczającej w świat pokolenia wybitnych specjalistów,  z zakresu tkaniny właśnie… Cała ta tradycja ma teraz szansę runąć i roztrzaskać się w kawałki, oczywiście przy cichym akompaniamencie zbiorowego milczenia łódzkiego środowiska kulturalnego.

Na sprawę zagrożonego Triennale gładko nakłada się wątek personalny.  Dyrektor Norbert Zawisza piastuje swą funkcję od trzydziestu jeden lat. Nieoficjalnie, w rozmowach prawie prywatnych, urzędnicy miejscy z pionu odpowiedzialnego za kulturę nazywają dyrektora „komunistycznym złogiem” – człowiekiem, z którym trudno się dogadać ze względu na wiecznie roszczeniową postawę. Ma też ponoć muzeum znaczne przerosty zatrudnieniowe na poziomie administracji, wskutek czego trudno dokonać tam jakże potrzebnych cięć budżetowych. Nie było jednak dotąd wyraźnego pretekstu, by zasłużonemu dyrektorowi wręczyć zwolnienie dyscyplinarne. Niczego nie zbroił, nikt na niego nie złożył oficjalnej skargi. Nie dokonał też jak dotąd żadnej finansowej malwersacji. Ma natomiast dorobek: stworzył i wypromował Triennale, organizuje ciekawe wystawy (ostatnio – Michał Batory, znany w świecie łódzki twórca plakatów i okładek), rozbudował siedzibę muzeum, otworzył skansen. Trudno mu zatem wytknąć nieefektywne działanie. No, ale cóż – Centralne Muzeum Włókiennictwa, choć nazwa sugeruje finansowy mecenat Ministerstwa Kultury, jest miejską placówką kulturalną. Znajduje się więc pod zarządem „platformerskich” urzędników łódzkiego Magistratu, którym jakoś nieporęcznie wychodzi polityka kadrowa w podległych placówkach… Jak już prezydent Hanna Zdanowska chce zdymisjonować jakiegoś dyrektora, na przeszkodzie stoi brak argumentów merytorycznych, za to odzywa się natychmiast chór podejrzeń o prywatę i chęć obsadzania lukratywnych stanowisk swoimi ludźmi.

Możliwe, że  muzeum istotnie potrzebuje przewietrzenia, odchudzenia etatów. Pewnie, gdyby się uprzeć, prezydent Łodzi i zastępująca ją w nadzorze spraw kultury wiceprezydent Agnieszka Nowak znalazłyby „coś” na dyrektora Zawiszę. Ale nie ma takiej konieczności, bo dyrektor sam złożył głowę na katowski pieniek. Jeśli nie ma skąd wziąć pieniędzy na Triennale, bo urzędnicy nie dali potrzebnej kwoty, nie można naruszać dyscypliny budżetowej placówki, pokrywając wydatki z imprezą związane. No, bo gdy się taką dyscyplinę naruszy, jest to już ewidentny powód do zwolnienia dyrektora za niegospodarność. Toteż, widząc  nieuchronność swego losu, dyrektor złożył dymisję nie czekając na przesądzający werdykt… Wiceprezydent Agnieszka Nowak przysłała mu pismo, w którym informuje o wdrożeniu procedury odwołania ze stanowiska, która ma zakończyć się w kwietniu. Tuż przed planowanym rozpoczęciem Triennale… Trzeba przyznać, że los podarował niechętnym Zawiszy urzędnikom okoliczność nader sprzyjającą. Wystarczyło tylko skorzystać z prezentu.

Nie mam pojęcia, czy rządząca Łodzią Platforma Obywatelska ma już swojego kandydata na stanowisko dyrektora Centralnego Muzeum Włókiennictwa. Cóż, gdy wakat już będzie, z pewnością odpowiedni człowiek, „fachowiec dużej klasy” znajdzie się w szeregach wiodącej partii – lub w ich pobliżu. Gdy zaś bardzo się chce znaleźć na kogoś bat, z reguły łatwo się go znajduje, wyszukując odpowiedni paragraf – w myśl dobrze sprawdzonej, śledczej regułki z czasów PRL. Ale spod, lekko cuchnącej, części personalnej całej sprawy, wybucha z całą mocą prawda znacznie dla Łodzi groźniejsza. Oto znów partykularny interes urzędniczej kasty, która akurat jest przy korycie i wykorzystuje swoje pięć minut władzy, przysłania ewidentną korzyść promocyjną, jaką miasto odnosi z odbywania się imprezy o zasięgu międzynarodowym. Jeśli bowiem lokalne władze poprzez wstrzymanie dotacji na Triennale ( a równolegle dwieście dodatkowych tysięcy otrzymała chałtura  o nazwie Łódź Dialogu Czterech Kultur!) odbierze Łodzi ważną imprezę, a potem zwolni dyrektora – bo przecież niby sam tego chciał – trudno będzie uciec nam od wniosku, że oto rządząca klika znów stosuje politykę TKM. I że partykularny interes partyjny, w którym chodzi o zabezpieczenie stołków swoim ludziom, znów wyrasta ponad ważny interes ogółu mieszkańców miasta.

Wolałbym oczywiście żyć w świecie, w którym prywatne instytucje zajmują się tworzeniem kultury – za pieniądze własne lub możnych mecenasów, jak w dobie renesansu. Chciałbym też, by Polacy – każdy z nich – mieli dość pieniędzy, by wydawać je na spełnianie swych kulturalnych potrzeb. Ale żyjemy w świecie zgoła odwrotnym: tu większość instytucji kultury utrzymuje się z publicznej składki. A o jej podziale decydują urzędnicy, dokonując rozdawnictwa według swoich własnych, opartych o własne widzimisię, kryteriów podziału.  Ten system jest biurokratyczny, pełen możliwości korupcyjnych i z gruntu niesprawiedliwy: o dotacji finansowej nie musi wcale decydować merytoryczna wartość produktu, ani też jego rynkowa atrakcyjność. Dopóki jednak system działa, to właśnie kasta urzędników, mianowanych dzięki oszukańczej ordynacji w kulawym systemie ochlokratycznym, będzie decydować, jaka kultura, na jakim poziomie i z jakimi ludźmi będzie w miastach realizowana… Oby nie stało się to przyczyną jej rychłego upadku.

EDIT:

Pani wiceprezydent Łodzi Agnieszka Nowak zamieszcza na swoim blogu komentarz do całej sprawy:

http://www.agnieszkanowak.pl/2013/02/07/zamieszanie-wokol-triennale-zupelnie-niepotrzebne/

Podaję adres, bo uczciwa polemika jest dowodem rzetelności publicystycznej. Ale wnioski wyciągną Państwo sami.

O plebiscycie „Energia Kultury”, czyli jak rozstrzygnąć kontrowersje

Już czwarty raz rozstrzygnięto w Łodzi plebiscyt „Energia Kultury”. Wymyśliły go dwie szefowe łódzkich redakcji: Gazety Wyborczej i Telewizji TOYA. W pierwszej edycji, jako dziennikarz zespołu redakcyjnego TV TOYA zajmujący się m.in. sprawami kultury, zostałem zaproszony do konkursowej kapituły. Zgłasza ona kandydatów do nagrody za najlepsze wydarzenie kulturalne roku w Łodzi. Mam zaszczyt pracować w kapitule do dziś, a plebiscyt od czterech lat organizowany, stał się jedyną w mieście formą promocji kultury en bloc, bez podziału na „wyższą” i „masową”. Zaproponowana forma konkursu i głosowania publiczności (w tym roku swoje głosy na kandydatów finałowej dziewiątki oddało ponad dwa tysiące osób) przyjęła się wśród uczestników plebiscytu, nie tylko z Łodzi. Ale towarzyszą jej kontrowersje, które warto omówić z perspektywy osoby, tkwiącej niejako w środku procesu, wyłaniającego kandydatury do nagrody.

Otóż Kołyskę Newtona – symbol energii, jaka ma promieniować z nagrodzonego wydarzenia – dostają nie tylko imprezy z przeznaczeniem dla wytrawnych konsumentów, kulturalnej elity miasta czy regionu. Obok wystawy dwudziestowiecznych mistrzów sztuki współczesnej (Picasso, Klee, Kandinsky) nominację otrzymał w tym roku koncert Stinga. A gali operowej „Tytus Manliusz” Vivaldiego partnerowała nominacja dla zaułku OFF Piotrkowska – miejsca kultury alternatywnej w zrujnowanej fabryce. Otwartość plebiscytu jest jego cechą rozpoznawczą. O ile pojawiają się głosy krytyczne, że oto postponujemy wysoką kulturę, stawiając ją w jednym rzędzie z imprezami masowymi, odpowiadam: tak ma być. Takie jest postanowienie kapituły, która co rok stoi przed pytaniem o zasady głosowania. Nie ma żadnego regulaminu Energii Kultury, ale jeśli taki kiedyś powstanie, będzie zawierał klauzulę o otwartości przyjmowanych zgłoszeń. Bo, rzecz jasna, zgłoszenia zdarzeń pod wybór grupy finałowej, napływają od łódzkiej publiczności. Kapituła dokonuje ich selekcji, kłócąc się czasem zawzięcie o ostateczny kształt grupy nominowanych. Ale wyboru dokonać trzeba – i on właśnie jest znakiem pewnej elitarności naszego plebiscytu. Nie  masowość niektórych nominatów, a właśnie fakt, że znaleźli się w tak nobliwym otoczeniu. Jak się wydaje, zasada taka zmiany się nie doczeka. W każdym razie kapituła woli takiej zmiany nie wyraża.

Druga sprawa to kryteria wyboru grupy finalistów pod kątem, rzekłbym, wagi tych wydarzeń. Nie masowości lub elitarności – ale właśnie wagi bez względu na zasięg. I tu kontrowersji jest najwięcej. No, bo jak wytłumaczyć nominację dla wzmiankowanej OFF Piotrkowskiej, czy klubu „Owoce i Warzywa” w jednej z poprzednich edycji? Miejsca, nie wydarzenia. Mało znane – dopiero na dorobku. Splendoru grupie finałowej raczej nie przynoszą. Jednakże, co ciekawe, z analizy finałowych obliczeń dowiadujemy się, że zyskują duże poparcie głosujących! W tym roku OFF Piotrkowska otarła się o zwycięstwo, przegrała nieznacznie, dopiero po zliczeniu sms-ów. A wygrała głosowanie internetowe, co starczyło do zajęcia drugiego miejsca. Dopiero lub aż drugiego, bo z wyraźną przewagą nad stawką pozostałych kandydatów.

Mówiąc szczerze, podczas obrad kapituły sam się zastanawiam, czy warto popierać takie nominacje… Wolałbym, jeśli plebiscyt pokazywałby jednoznacznie grupę takich aktów kulturalnych, które w przekroju roku nie budzą niczyich wątpliwości. Ale koledzy z szacownej kapituły przekonują mnie wtedy, że naszym celem jest również promocja kultury. O ile więc niektóre z nobliwych wydarzeń (bądź miejsc) w zasadzie bronią się same – nawet bez finałowej nominacji – inne trzeba nominować na zachętę, by trochę wesprzeć ich istnienie. Argumentacja słuszna, bo promocja dla kultury to źródło przetrwania, bez niej nikt nie znajdzie poszczególnych miejsc czy wydarzeń. Przypuszczam więc, że kolejne edycje Energii Kultury również będą zaskakiwać obserwatorów nominacjami nietypowymi, może lekko na wyrost, ale ze wskazaniem potencjału rozwojowego. Aczkolwiek wszystkie decyzje odnośnie finałowej grupy należy podejmować z rozwagą.

Brakuje mi, od początku istnienia plebiscytu, zgłoszeń filmowych i literackich. Owszem, są finałowe nominacje – dla poszczególnych filmów, książek z łódzkimi akcentami. Ale patrząc globalnie na ofertę poszczególnych sektorów łódzkiej kultury, najlepiej radzą sobie sztuki plastyczne, teatr i muzyka. Liczba proponowanych obrazów filmowych (biorąc pod uwagę tradycję tego miasta!) oraz – szczególnie – dzieł literackich, nigdy od czterech lat nie przekroczyła znikomej wielkości. Martwią się tym, jak usłyszałem w tegorocznych kuluarach, zwłaszcza sami twórcy. Środowisko literackie w Łodzi jest silne, to samo – bez żadnych wątpliwości – dotyczy także filmowców. Problem leży zapewne po stronie wagi, jakości dzieł. Trudno wartościować, lecz w takich plebiscytach ważne jest kryterium odbioru, szlachetnego rozgłosu. To on ma znaczenie dla kapituły, która nie waży się pełnić roli zbiorowego recenzenta, lecz chce jedynie wsłuchać się w głos publiczności. Ten często bywa dla łódzkiego filmu i literatury niezbyt przychylny.

O Nergalu – winowajcy, czyli jak opadają ręce…

Nergal wydał książkę, więc znów pojawił się na ustach całej Polski. To znaczy,  jest okazja ponownie wziąć go na języki, zmieszać z błotem, stłamsić i wytknąć paluchami jako pierwszego wroga bogobojnego narodu. Żeby to wyłącznie nawiedzeni obrońcy katolickiej wiary (vide: Mariusz Cieślik w „Rzeczpospolitej”, nr 278, 28.11.2012) rzucali się na dzielnego satanistę, o nie, to byłoby nudne i prostackie.  Ner bierze w dupsko od dawnych kumpli z podziemnego grania, pewnie czasem i mocniej, niż chłoszczą go znakiem krzyża przez Naród błogosławieni, współcześni  inkwizytorzy…  Bo to wszak zdrajca ideałów, co dla kasy wypiął się na metalowy światek. No, jakby nie patrzeć – przyjaciółmi Nergala po wydaniu „Spowiedzi heretyka” nie będą też na pewno fotoreporterzy brukowej prasy, paparazzi, zwani przez autora nieświętego dziełka „karaluchami”…  Stał się dziś Nergal wrogiem znacznej części prywiślańskiego społeczeństwa, ledwo się chłopina zdążył wykurować i wkroczyć na pracowitą drogę ku godziwym subsydiom z prowadzonej działalności artystycznej. Ciekawe, czy spodziewał się aż takiej reakcji, przygotowując do druku wywiad-rzekę.

Przeczytałem tę książkę, głównie dlatego, że EMPiK łódzki zaprosił mnie do poprowadzenia rozmowy z Nergalem. Nie było to, biorąc pod uwagę osobę autora, zwykłe spotkanie z czytelnikami. Tym razem, obok cierpliwych łowców autografów pojawili się przecież liczni dziennikarze, ciekawi, czy obecność w Łodzi głośnego celebryty nie skończy się jakimś skandalem. Nergal, którego pamiętam jako szesnastolatka, pytającego na zapleczu klubu „Hush” w Rumii jak to jest grać koncerty, wkurzył na dzień dobry nie tylko mnie, ale też wszystkich, którzy na niego czekali. Spóźnił się ponad godzinę (no dobrze, korki – ale można było je przewidzieć), potem zaś wybiegł z księgarni na koncert Muse, choć czekał na niego spory jeszcze ogonek czytelników. Nie wspominając o dziennikarzach, kilku z nich Nergal obiecał rozmowę. Byliśmy więc wkurzeni, ale czy coś poza tym się stało? No właśnie nie, Nergal i tak zrobił po swojemu, kierował się nie dobrem jakiegoś niesprecyzowanego ogółu, tylko swoim. Jak na satanistę przystało, zachował się podług swojego wyłącznego planu, interesu i zamiaru. Miał cel i poszedł go osiągnąć, nie bacząc na sprawy innych ludzi.

Bo też taki jest Adam Darski i wcale się z tym nie kryje, odpowiadając w „Spowiedzi…” na pytania kumpli-dziennikarzy. Taki jest, ma swój kodeks, w którym inni ludzie znajdują swoje miejsce o tyle, o ile są mu potrzebni. Śmierć frajerom! Może łaskawie spojrzeć, w swej szlachetności, na chwilowe potrzeby osób, stających mu na drodze z prośbą o wywiad lub podpis, ale tylko wówczas, gdy akurat gdzieś się nie śpieszy. Luz – na tym poziomie popularności są już setki wywiadów, a fanów w kolejkach po autografy stoją tysiące. Można sobie pozwolić na swobodę w tym zakresie, zwłaszcza, że samemu ciężko pracowało się na miejsce, wywalczone w rockowym panteonie. No i – co z dumą należy podkreślić  – na okładkach kolorowych pism dla gospodyń domowych, co przecież metalowcom raczej dane nie bywa… Ironią losu jest, że w czasie ciężkiej choroby znalazło się bardzo wielu, którzy przynieśli mu bezinteresowną pomoc. Im też Adam w książce dziękuje. Ale po tej całej traumie, gdy powoli udaje mu się o chorobie zapomnieć, jest jak dawniej. To znaczy Nergal z precyzją i konsekwencją rozwija własny biznes, nie rozglądając się specjalnie wokół siebie.

Nie chcę powiedzieć, że Nergal to zły przykład, czarownica dla złych dzieci, że deptał po trupach w drodze po aktualnie zajmowane miejsce na topie. Nie przypominam sobie, by przez te dwadzieścia minionych lat ktoś w środowisku naszych kapel metalowych na niego się skarżył. Nie wiem na sto procent, ale raczej w walce o sukces Behemotha nikogo nie skrzywdził. A w drodze po celebrycką sławę? Cóż, już dziesięć lat temu, na koncercie w poznańskim Eskulapie (graliśmy tam wtedy razem przed Napalm Death) opowiadał mi, jak bardzo Doda go kręci i jak chciałby jej kiedyś dopaść… Po prostu zrobił swoje, zaparł się i osiągnął cel. Nie powinno być tajemnicą dla nikogo, że jedynie tak zaplanowany model życia: gdy poświęcamy wszystko w imię wytyczonego celu, po czym całą siłę, wszystkie nasze możliwości angażujemy w celu spełnienia zamiaru, daje szansę na oczekiwany sukces. I na taki sukces pracuje się latami. Pytanie, bardziej etyczne niż biznesowe – czy w drodze po konfitury nie kaleczymy ludzi, których na szlaku spotykamy. A na to pytanie każdy musi sam sobie odpowiedzieć.

Nie dziwimy się przeto, że Nergal wzbudza odczucia, tym bardziej negatywne im wyżej sięga jego popularność, granicząca dziś z popkulturowym mitem. Starzy metalowcy plują, bo część zazdrości mu sukcesu, jakim jest zarabianie z grania. A ta część, którym na pieniądzach nie zależy, wytyka mu przeniewierkę środowiskowych ideałów. Prościej? Proszę bardzo, otóż jeśli jesteś metalem, nie pchasz się do tabloidów. W ogóle się nie pchasz do mainstreamu, masz być programowo podziemny a nie ogólnie znany. Tak już jest: żołnierz nie maszeruje z reklamówką i koniec, to regulamin służby. W tym znaczeniu Nergal jest takim właśnie umundurowanym zakupowiczem.  Ale – co chyba przerasta już trochę samego bohatera zamieszania – po wydaniu „Spowiedzi…”   ruszyła lawina masowej nienawiści tej części Polski, która pod krzyżem modli się o wyborczy sukces PiS. Teraz dopiero się zacznie! Do apelacji w sprawie o podarcie Biblii Ryszard Nowak dorzuca nowy pozew: o opis rzekomego gwałtu zbiorowego w Hiszpanii, który znajduje się na kartach książki. To nic, że dziewczyna mocno popieszczona na pokładzie behemotowego najtlajnera mówiła, że super, że właśnie o to chodziło („chcącemu nie dzieje się krzywda!”). Nic to, że nikt nie złożył żadnej skargi stosownym służbom hiszpańskim, dbającym o przestrzeganie prawa: nie było przestępstwa, ale pozew w Polsce będzie… Publicyści (cytowany wyżej Mariusz Cieślik) wyciągają po lekturze książki wnioski, że oto cała muzyka metalowa to jeden wielki matecznik najgorszych przestępstw i szatańskiego zezwierzęcenia. Bo przecież Nergal przyznał się, że jako dzieciak CHCIAŁ spalić kościół w Gdańsku!!! Sam przeto zamiar – to nic, że w żaden czyn nie przerodzony – już służy dzielnemu felietoniście do budowania ogólnych stwierdzeń o rzekomych zagrożeniach dla całej świątobliwej części polskiego społeczeństwa.

Nie jestem pewien, czy osoba Nergala zasługuje na aż tak wielkie zainteresowanie. Ani ze strony dawnych, muzycznych ziomali – ani też tych spośród szeregów katolickich obrońców wiary. Opadają ręce, jak wszyscy dookoła robią sobie ideologiczny użytek, próbują po prostu upiec własną pieczeń przy ognisku, jakie zapaliło się na skutek wokół – nergalowego fermentu. Myślę też, że sam zainteresowany działa dokładnie tak samo, jak zawsze: nic sobie z tych ludzi nie robi.  Każdy z przejawów zainteresowania nakręca mu znakomitą reklamę. Cóż z tego, że mówią źle – ważne, by w ogóle mówili! Cały ten zamęt to wartość dodana do coraz lepiej rozwijającego się nergalowego biznesu. A on sam, o ile dobrze go pojmuję, staje sobie co rano przed lustrem z szyderczym uśmiechem, potwierdzającym, że ta banda żałosnych owieczek znów tańczy w rytm jego autorskich kompozycji…

O „Moim rowerze”, czyli całkiem niezły film Piotrka Trzaskalskiego

Poszliśmy z żoną na „Mój rower”, choć znajomi ostrzegali, że może być gniot. Kłamali, nie jest źle, film się broni, można go obejrzeć. Nie rozumiem radykalnie złych recenzji, jakie dane mi było o nim usłyszeć. Owszem, zdarzają się twórcom potknięcia, lecz jak najbardziej możliwe do wybaczenia…

Rzecz – najogólniej – dotyczy międzyludzkich relacji we współczesnej rodzinie. Jak często bywa, popękanej, skłóconej, przesyconej wzajemnym brakiem uczuć i egoizmem. Trzech facetów: dziadek, ojciec i wnuk, na co dzień żyjących bardzo daleko od siebie (nie tylko emocjonalnie, także geograficznie) staje wspólnie wobec sytuacji alarmowej. Oto od dziadka nagle odchodzi żona (mama, babcia), dziadek ląduje w szpitalu – i trzeba coś dalej razem począć. Historia jest wiarygodna, choć od początku łatwo domyśleć się, że przygoda będzie dla trójki bohaterów pretekstem do rozwikłania skomplikowanych relacji, jakie w ciągu ostatnich lat radykalnie oddzieliły ich od siebie. Nie trzeba też wielkiej filozofii, by domyślać się pozytywnego zakończenia. I choć nie jest ono zaskakujące, pozostawia widza z uczuciem prawdopodobieństwa.

Film opowiada kilka ważnych spraw o człowieku dzięki historii, zawartej w dobrym scenariuszu, zamykającym też w sobie sprawne dialogi. To rzadkość w polskim kinie – i przy okazji brawa dla Trzaskala, bo jest on współautorem literackiej podstawy filmu. Dzięki niej obraz staje się momentami bardzo zabawny, chwilami wzruszający, bywa pouczający. Film jest także wysmakowany w warstwie plastycznej, zwłaszcza w sekwencjach, które odbywają się na Mazurach. Gdy akcja przenosi się nad jeziora, nawet fabuła zyskuje dodatkową przestrzeń.

Kameralność filmu sprawia, że skupiamy się na aktorach: świetny jest Michał Urbaniak, który na pewno udźwignął ciężar roli. Choć akurat moja żona twierdzi inaczej… Nienagannie gra Artur Żmijewski, choć akurat ja nie lubię tego typu oszczędnego,  zdystansowanego aktorstwa. Jednakże postać Żmijewskiego jest najbardziej złożona, z całej trójki wymagająca największej pracy od aktora. Mowa o specyficznej metamorfozie bohatera, która – mimo akurat mojej niechęci do sposobu gry Żmijewskiego – została poprawnie zaznaczona.

Pomaga muzyka, odgrywająca w filmie ważną, podwójną rolę. Nie zawodzi operator, choć wyłapać da się kilka niestaranności, zarówno w realizacji zdjęć jak i w późniejszym montażu. Ale czepiać się nie ma czego, film – nie tylko w polskich warunkach – da się oglądać i można go polecać. A z ciekawostek: podobno opisana tam historia zawiera wątki autobiograficzne, którymi w scenariuszu posłużył się Trzaskalski.  Mamy tylko jeden zgrzyt: slogan promocyjny „cała prawda o facetach”, jakim posługują się dystrybutorzy, by zachęcić widzów do oglądania. Na Boga, kochani, na dźwięk tych słów ludzie inteligentni zwiewają gdzie pieprz rośnie! A głównie do nich film jest adresowany.