O sprawie prezesa Stycznia, czyli jak się łódzka PO sama w pień wycina…

Andrzej Styczeń, prezes łódzkiego Technoparku, może w najbliższym czasie stracić swoje stanowisko. Atrakcyjny fotel pełni rolę kwoty przetargowej w gorącej wojnie między wrogimi sobie frakcjami łódzkiej Platformy Obywatelskiej. Kolejny raz, gdy w grę wchodzą profity z władzy płynące, w kąt odchodzą merytoryczne kryteria oceny pracy pojedynczych ludzi. Majątek, tworzony z publicznej składki, jest zbyt atrakcyjnym kąskiem, by politycy mogliby zostawić go w rękach ludzi kompetentnych – gdy nie są to „swoi”, mianowani według aktualnego klucza politycznego.

Od dawna w Łodzi ścierają się dwie wrogie frakcje PO, obydwie skupione wokół mocnych funkcjonariuszy partyjnych. Nieoficjalnym patronem silniejszej frakcji (z rządzącą miastem prezydent Hanną Zdanowską) jest Cezary Grabarczyk – dziś wicemarszałek Sejmu RP. Odłam działa w ścisłym porozumieniu z grupą ludzi posła Andrzeja Biernata, szefa regionalnych struktur PO: z tego nadania ogromną władzę sprawuje dziś marszałek Województwa Łódzkiego Witold Stępień. W jego rękach spoczywa cała praktycznie unijna pomoc finansowa dla regionu… Ta potężna frakcja ściera się na obydwu poziomach, miejskim i terenowym, z ludźmi Krzysztofa Kwiatkowskiego –  jeszcze nie tak dawno Ministra Sprawiedliwości RP, przed laty sekretarza premiera w AWS-owskim rządzie Jerzego Buzka. Podopieczni „Kwiatka” to głównie siedmioosobowa grupa miejskich radnych (dwoje, po kolejnej wewnątrzpartyjnej bitwie, zostało ostatnio wydalonych z szeregów Platformy). W Łodzi działają też – mniej lub bardziej wpływowe – mniejsze grupki i frakcje, które na zarządzie wojewódzkim partii wyrażają swoje poparcie dla strony, która aktualnie gwarantuje im lepsze przetrwanie lub większe profity. Sytuacja w łódzkiej PO nie jest dla politycznych obserwatorów żadną tajemnicą: za wycieki, przed kilku laty zdradzające opinii publicznej konfliktową atmosferę, zapłacili ministerialnymi stanowiskami obydwaj patroni zwalczających się ugrupowań.

Łódzka Platforma jest też lokalnym odwzorowaniem konfliktów w centrali rządzącej Polską partii. Można powiedzieć, że jej małym modelem – po osłabieniu pozycji obu łódzkich baronów energia premiera Tuska spala się w ograniczaniu roli największych konkurentów do szefostwa w partii, Jarosława Gowina i Grzegorza Schetyny. Choć, jak się zdaje, premier wciąż ma w tej przepychance kontrolę nad wewnętrzną sytuacją,  zarówno opadające słupki sondaży jak też coraz głośniejsze plotki o usamodzielnianiu się sekcji „Gowinowych konserwatystów” , każą Tuskowi poświęcać gros uwagi na rozwój własnego wizerunku politycznego… Bardzo podobnie dzieje się w samej Łodzi: prezydent Hanna Zdanowska mocno ostatnio udziela się w mediach, podkreśla zakres inwestycji w Łodzi prowadzonych (faktycznie – tyle naraz nikt tu przed nią nie budował), a zarazem próbuje ze wszystkich sił trzymać w szachu tych spośród radnych PO, którzy coraz wyraźniej wymykają się spod jej kontroli. Mowa oczywiście o siedmioosobowej „grupie Kwiatkowskiego” w Radzie Miejskiej, od głosowania których może zależeć poparcie dla konkretnych pomysłów Zdanowskiej: większość działań prezydenta zatwierdzają w samorządach radni, głosując nad konkretnymi projektami uchwał, zgłaszanych przez rządzącą ekipę.  Jeśli przed wyborami lokalnymi za rok  Zdanowska nie zrealizuje swoich planów, głównie inwestycyjnych, stawiając pod znakiem zapytania wygranie kolejnej kadencji, cały układ władzy POsypie się jak domek z kart… Na tym straciłaby na pewno opcja Grabarczyka w łódzkiej PO, ale być może też cała Platforma – o ile wcześniej „opcja Kwiatkowskiego” spektakularnie w całości nie opuściłaby jej szeregów, włączając się na przykład w szeregi nowo tworzonej partii Gowina (wszystko jedno, czy pod republikańskim, czy też innym szyldem).

Gra toczy się więc pełną parą, a wymieniony na wstępie Andrzej Styczeń, prezes łódzkiego Technoparku, staje właśnie w samym centrum pola bitewnego. Kilka lat temu dostał prezesurę Technoparku jako „człowiek znikąd”, lecz z dobrymi notowaniami jako skuteczny urzędnik bankowy. Mianowała go opcja Kwiatkowskiego, ale Styczeń szybko wyzwolił się spod łatki politycznego spadochroniarza. Rozbudował Technopark do skali ogólnopolskiej bazy nowoczesnego biznesu, łączącej funkcje inkubatora dla młodych firm i laboratorium, gdzie odważni naukowcy patentują już – na spółkę z biznesmenami – swoje wynalazki. Na przykład implanty medyczne, robione na zamówienie konkretnego pacjenta.  Albo roboty, pomagające dzieciom niepełnosprawnym ruchowo… Miejsce zaczęło być dumą Łodzi od strony innowacyjności i żyje własnym życiem, przydając renomy prezesowi Styczniowi – choć niekoniecznie jego politycznym mecenasom.

Pech Andrzeja Stycznia na tym bowiem polega, że Technopark jest spółką dwóch dużych, publicznych – i kilku mniejszych – udziałowców. Największym z nich jest Miasto, w praktyce decyzja o obsadzie fotela prezesa leży w rękach prezydent Zdanowskiej. Dnia dwudziestego szóstego czerwca, w środę, łódzka Rada Miejska udzielać będzie absolutorium pani prezydent, czyli tak naprawdę oceniać jej kadencję. To ważny moment ze strony politycznej, w kontekście budowania renomy Zdanowskiej przed wyborami: w tle rozgrywa się też referendum, w którym grupa przeciwników Hanny Zdanowskiej chce zrzucić ją ze stanowiska… Na dzień później, dwudziestego siódmego czerwca – oczywiście zupełnie przypadkowo! – zwołano zgromadzenie udziałowców Technoparku. Ocena działań prezesa będzie jednym z punktów  zebrania… Trzeba być ślepcem, by nie dostrzec, że udzielenie przez „radnych Kwiatka” poparcia dla prezydentki w absolutorium to warunek konieczny pozostawienia Andrzeja Stycznia tam, gdzie jest. Tak to wygląda z zewnątrz – i to wiemy też nieoficjalnie z naszych własnych źródeł wewnątrz łódzkiej Platformy.

Mamy więc kolejny odcinek serialu, w którym polityczny interes rządzącej kasty dominuje nad uczciwą, rzetelną oceną ludzkich kompetencji. Oczywiście oficjalnie wszystko jest w porządku, zgodnie z prawem i procedurą.  Niemniej, jak mówił z trybuny Rady Miejskiej jeden z radnych opozycji: „decyzje w sprawach Łodzi zapadają na zarządzie wojewódzkim Platformy Obywatelskiej”. Warto, byśmy o tym pamiętali, udając się w następnych latach do urn wyborczych. Nie tylko w Łodzi.

O wojenki ciągu dalszym, czyli jak niechcący wrogiem Krzysia zostałem…

„Rany, ale narobiłem bigosu!” – mógłbym zakrzyknąć, niczym legendarny Franek Dolas z filmu  „Jak rozpętałem II wojnę światową”…  Krzysiek Candrowicz obraził się na mnie śmiertelnie, po wpisie na blogu rozpoczął facebookową dyskusję, w której odsądził od czci i wiary moją analizę konkursu na dyrektora Centralnego Muzeum Włókiennictwa. Do flekowania Mielczarka natychmiast przyłączyli się Krzysia pretorianie, wskutek czego – chyba dożywotnio – zostałem wykluczony z łódzkiego grona fajnych ludzi.

Trudno, jakoś sobie poradzę: sęk w tym, że większość zarzutów, jakie formułują wobec mnie  adwersarze, to zwykłe banialuki.

Krzysiek pisze, jakobym nazwał Go w tekście „chorągiewką polityczną”. To brednie, takim mianem określiłem Włodzimierza Tomaszewskiego. Włączyłem Krzysia w szeregi PiS, PO, nazwałem człowiekiem Tomaszewskiego, Zdanowskiej? Chwileczkę… W tekście nie ma na ten temat żadnego akapitu. Napisałem, że MOŻE być przez „łódzki salon” popierany: „może być” a „jest”, to ogromna różnica. Wreszcie – nieprawdą jest, jakoby Tomaszewski wprowadził Candrowicza do łódzkiej kultury??? A za czyjej kadencji Krzysztof Candrowicz został dyrektorem Łódź Art Center? Ano, właśnie za kadencji Tomaszewskiego jako wiceprezydenta Łodzi. Jeśli  dla kogoś słowo „wprowadził” oznacza natychmiast sugerowanie politycznej zależności- to gratuluję, trzeba naprawdę złych intencji… I tak dalej, apiać i od nowa. Mój tekst „jest przykładem oczerniania osób i kreowania rzeczywistości.”

Wśród mniej lub bardziej bzdurnych zarzutów internetowej nagonki, nie wartych nawet sekundy uwagi, pojawia się jeden trop rozsądny. Mój doświadczony kolega, redaktor Michał Lenarciński (wieloletni recenzent kulturalny łódzkich gazet, dziś kierownik literacki Teatru Wielkiego w Łodzi) stawia słuszne pytanie – skoro Dziennik Łódzki przeprasza Candrowicza, to czy analizowanie na blogu zdementowanych treści nie jest powtarzaniem plotek ? I czy wolno mi było, w kategoriach etyki dziennikarskiej, powtarzać te zdementowane doniesienia, co skutkowało dalszym oczernianiem bohatera artykułu?

Otóż twierdzę, że w żaden sposób Krzysztofa Candrowicza nie skrzywdziłem – i za chwilę spróbuję to udowodnić.

Zacznijmy tę historię od początku. Do redaktora Łukasza Kaczyńskiego z DŁ zgłasza się tajemniczy informator. Mówi, że Candrowicz sam chodzi po mieście i opowiada, jakoby już został mianowany nowym szefem CMW, choć konkurs trwa jeszcze i nie jest rozstrzygnięty. Wkurzony Krzysiek reaguje natychmiast: zwraca się do redakcji Dziennika o sprostowanie artykułu z dnia 30.05.2013, domaga się przeprosin i grozi procesem sądowym o zniesławienie. Od razu to podkreślmy – Krzysiek ma do tego pełne prawo! Kaczyński wbija przeprosiny do internetowej wersji artykułu, która zostaje już w sieci ze sprostowaniem na końcu. Candrowicz domaga się od Kaczyńskiego ujawnienia informatora, czyli domniemanego plotkarza. I znów, skomentujmy od razu: jest to szantaż! Dopiero sąd, w przypadku procesu o zniesławienie może zażądać od autora ujawnienia tożsamości informatora. Może również – i tu proszę o szczególną  uwagę – odstąpić od takiego żądania i w ogóle uniewinnić redaktora, mając na względzie ważny interes społeczny. Takie interpretacje prawa prasowego również znane są z polskiej praktyki orzecznictwa w sprawach o zniesławienie.

Prawdy, mówiąc szczerze, nie dojdziemy. Krzysiek Candrowicz twierdzi, że nic takiego nie mówił. Kaczyński opublikował tekst w oparciu o własne informacje. Czemu w przeprosinach je zdementował? Bądźmy szczerzy: nie miał dowodu, że informator przekazał mu prawdziwą informację. Nie miał nawet nagrania, potwierdzającego fakt rozmowy, by w razie czego bronić się w sądzie. Nie każdy zachowuje się jak Michnik z Rywinem, dlatego Dziennik Łódzki stanąłby w sądzie na pozycji przegranej. I dlatego też opublikował przeprosiny. Czy tajemniczy informator mówił prawdę, czy tylko świadomie oczernił Krzysztofa – ba, czy w ogóle taki informator był! –  nigdy się nie dowiemy. Ale artykuł w Dzienniku Łódzkim z dnia 30.05.2013 pozostaje faktem: i do tej publikacji, jako felietonista / bloger, odniosłem się w swoim tekście.

Felietonista nie opisuje rzeczywistości, tylko w komentarzu własnym odnosi się do takiego opisu. Komentuje fakty, sytuacje, nawet niesprawdzone doniesienia bądź plotki. Wolno mu to robić, oczywiście z koniecznym podaniem źródeł i kontekstów komentarza. Nikt nie zwalnia felietonisty od przestrzegania prawa prasowego ani reguł etyki dziennikarskiej. Ale też nawet poważni felietoniści często powołują się w swoich tekstach na inne publikacje prasowe, nie sprawdzając prawdziwości ich samych. Dokonują wtedy analizy cudzych publikacji, czy przekazują dalej niesprawdzone ploty?

Jeszcze raz mocno powtarzam: niech Krzysztof Candrowicz ma pretensje do Dziennika Łódzkiego, jeśli czuje się zniesławiony ich publikacją. Mnie jako felietoniście wolno komentować sporny tekst – właśnie w oparciu o zasadę wyższego interesu społecznego. Mój tekst na blogu dotyczył zjawiska sitewności, a sprawa Candrowicza była tylko jednym z przykładów w tekście przywoływanych. Oczywiście Krzysztof Candrowicz ma prawo (podobnie jak Michał Lenarciński) być zdania, że mój tekst blogowy także ochlapuje go błotem – i pozwać również mnie w procesie o zniesławienie. Wówczas bardzo chętnie stawię się w sądzie, by bronić swoich racji.

Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Nie boję się procesów sądowych ani ewentualnej kary – po prostu lubię Krzyśka i szanuję jego dobrą robotę dla Łodzi i jej mieszkańców. Nie powiem złego słowa na temat Fotofestiwalu ani Łódź Design Festiwal. Zgadzam się z opiniami osób, podkreślających szczere zaangażowanie i pasję Krzysztofa Candrowicza w kreowaniu dobrej, kulturalnej marki tego miasta.

Mam też nadzieję, że Krzysztof Candrowicz potraktuje niniejszy tekst jako rękę wyciągniętą na zgodę. Nie miej do mnie żalu, Krzychu. Staram się reagować zawsze, gdy widzę choćby sygnał, potencję, możliwość szkodliwego działania władzy, nadzorującej sferę publiczną za pieniądze podatników. Być może faktycznie w poprzednim tekście zbyt pochopnie wykorzystałem przykład z Twoim udziałem, zaczerpnięty z Dziennika po ich publikacji. Proszę Cię też, byś pchany emocjami nie wyciągał zbyt szybko wniosków na temat otaczających Ciebie ludzi, jak również byś teksty, wspominające Twoją Osobę czytywał z właściwą starannością – bo tego samego wymagasz od piszących. Życzę Ci wielu sukcesów i mam nadzieję, że pozostaniemy dobrymi kolegami.

 

O mianowaniu dyrektora, czyli gra o tron po łódzku

Wybór nowego dyrektora Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi toczy się w atmosferze skandalu. Władze miasta ogłosiły konkurs, gdy przed tegoroczną edycją Międzynarodowego Triennale Tkaniny dymisję złożył dotychczasowy szef placówki, Norbert Zawisza. Pisałem o tym w jednym z wcześniejszych tekstów. Wydawało się, że nominacja kolejnej osoby wolna będzie od jaskrawych niezręczności ze strony władzy, która broni się jak może przed posądzeniami o nepotyzm lub obsadzanie stanowisk z politycznego klucza. Niestety, fakty znów wskazują na brudną grę – a wynik konkursu już teraz obciążony jest wątpliwościami co do czystości jego przeprowadzenia.

Zacznijmy od tego, że jedna z łódzkich gazet wyrwała się z artykułem o konkursie, a tekst musiała prostować, praktycznie w tej samej chwili. Dziennik Łódzki napisał, że jeden z kandydatów na dyrektorskie stanowisko „chodzi po mieście chwaląc się, że jest już dyrektorem”. Podobny zarzut, pokątnego ujawniania nazwiska „murowanego faworyta” konkursu, spotkał w tekście wiceprezydent Łodzi Agnieszkę Nowak, nadzorującą sprawy kultury. Tekst zdradził ponadto liczbę kandydatów – pięcioro – oraz nazwiska ich, a także członków jury, które miały pozostać tajne do końca wyborczej procedury. Opublikowany w miniony piątek tekst wisiał jeszcze do niedawna w internecie: jego autor Łukasz Kaczyński przepraszał w tej wersji kandydata, Krzysztofa Candrowicza, za nieuzasadnione oskarżanie go, jakoby chwalił się publicznie stuprocentową nominacją. Nie przepraszał pani prezydent Nowak, ale należało się domyślać, że gazeta wycofuje się z opisywanych domniemywań. Mleko się jednak wylało: choć Magistrat natychmiast utajnił skład jury i kandydatów konkursu (nie rozumiem po co, skoro i tak wszystko już trafiło do opinii publicznej…) sprawa kandydatury Candrowicza natychmiast zyskała łatkę sponsorowanej politycznie.

Krzysztof Candrowicz nie był dawniej postrzegany w mieście jako człowiek Platformy Obywatelskiej. Działa aktywnie w Łodzi, animując wiele ważnych wydarzeń kulturalnych, dziś m.in Fotofestiwal czy Design Festiwal. Ma kontakty zagraniczne i zapewnia Łodzi dobrą markę – lecz wrogów narobił sobie, gdy przegrał bój o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Wielomiesięczne starania jego ludzi o przyznanie tytułu Łodzi były obficie subsydiowane z miejskiej kasy. Nie każdy widzi równowagę między skalą tych działań a kwotami na nie przeznaczanymi, stąd Candrowicz działa teraz w cieniu, jak sam twierdzi, skupiając się na sprawach merytorycznych… Do łódzkiej kultury wprowadził go Włodzimierz Tomaszewski, wiceprezydent miasta poprzedniej kadencji, „prawicowego” gabinetu Jerzego Kropiwnickiego. Stąd powszechne kojarzenie Candrowicza  raczej z tą opcją. Aczkolwiek sam Tomaszewski za poparcie Hanny Zdanowskiej (PO) w wyborach prezydenckich jawnie nagrodzony został stanowiskiem szefa miejskich wodociągów… Potem wyleciał z tego fotela, z dużym hukiem: „Platforma przeżuła go i wypluła”, twierdził malowniczo PiS-owski poseł, Marcin Mastalerek. Tu zatem dochodzimy do sedna rozważań: na ile Candrowicz może być człowiekiem „opcji prawicowej”, a na ile samego Tomaszewskiego, który ujawnił się jako chorągiewka polityczna. Trudno to oceniać, ale domniemywać łatwiej: Candrowicz zwyczajnie MOŻE być popierany przez ludzi Platformy, nie jako jawny polityk jej szeregów, lecz nawet z pozycji członka establishmentu, pewnego „towarzystwa”, które we własnym gronie rozstrzyga sprawy zarządzania miastem.

Prawda to czy nie, bez wątpienia artykuł w Dzienniku zrobił Krzysztofowi Candrowiczowi konkretną krzywdę, w zasadzie przekreślając całą merytorykę tej kandydatury. Cóż bowiem teraz mogą zrobić prezydenci Łodzi? Jeśli Candrowicza mianują, dadzą do ręki argument swym politycznym wrogom: proszę, oto cynicznie daliście stanowisko kumplowi, choć opinia publiczna dowiedziała się, że jest przekręt… Jeśli mianują kogoś innego, spowodują dwie rzeczy. Po pierwsze, jednak przyznają się do próby obsadzenia muzeum swoim człowiekiem. Po drugie – zmarnują szansę na mianowanie dobrego kandydata, jeśli merytorycznie jego dorobek okaże się większy od konkurencji… A Candrowicz, jakby nie patrzeć na jego zawodowy życiorys, ma na koncie również spore sukcesy.

Podobno redaktor Kaczyński obiecał Candrowiczowi wskazanie informatora. Ma powiedzieć, kto powiadomił go o rzekomym chwaleniu się kandydata zaklepanym już stołkiem. To jednak nie ma znaczenia, czy Dziennik Łódzki napisał tekst z nadania osoby wrogiej politycznie, czy tylko prywatnie, Candrowiczowi.  Życzliwie zakładam, że donos jest prawdziwy, bo inaczej gazeta nie pokusiłaby się o napisanie pamfletu, tak dosadnie flekującego osobę bohatera tekstu. Obserwuję sytuację i czekam na rozwój wypadków w tej sprawie.

Pojawił się jednakże kolejny zgrzyt… Oto jeden z kandydatów, profesor Grzegorz Chojnacki, został odrzucony w procedurze formalnej. Powód? Zamiast oryginału dyplomu ukończenia studiów wyższych kandydat (przez pomyłkę) załączył kopię… Sprawa o tyle zdumiewająca, że rozmawiamy o dwukrotnym rektorze Akademii Sztuk Pięknych, osobie powszechnie znanej w łódzkim środowisku akademickim. Oliwy do ognia dodaje fakt, że papiery odrzuciła prof. Jolanta Rudzka – Habisiak, członek komisji i aktualna rektor ASP. Chojnacki bronił jej w czasie elekcji na uczelni, tocząc w mediach walkę z wrogą im obojgu, konkurencyjną frakcją profesorów. Dziś wszyscy mówią o „żmiji hodowanej na własnej piersi”, w ten patetyczny sposób nie tykając jednak faktu bliskiej zażyłości pani rektor z wiceprezydent Łodzi Agnieszką Nowak…  Zdaje się, że relacja ta wynika głównie z pozycji petentki, jaką wobec Magistratu przyjęła pani rektor. I znowu: spiskowa teoria dziejów, czy naprawdę o obsadzie stanowisk decyduje polityczno-towarzyska „elitka”, za nic mająca sobie zasady zwykłej, ludzkiej przyzwoitości?

Nie pierwszy to raz, gdy władze Łodzi mają szczególnego pecha do mianowania dyrektorów podległych sobie placówek… Znów też padło na kulturę, gdzie – jak w soczewce – skupia się cała polityka kadrowa rządzącej miastem Platformy Obywatelskiej. Skupia się, bo akurat wiele stanowisk dyrektorskich w miejskich placówkach kulturalnych obsadzanych było na długo przed obecną kadencją władzy w Magistracie. Jeśli władza ta chce, zmieniając dyrektora na „swojego”, umocnić własny stan posiadania – a przypadkowo kandydat do zwolnienia dobrze sobie radzi w sensie merytorycznym – wówczas zamiary politycznej hucpy natychmiast wyłażą na wierzch. Wyniki konkursu na dyrektora łódzkiego Centralnego Muzeum Włókiennictwa mają być znane do dwudziestego czerwca. I żaden werdykt nie będzie korzystny dla Platformy Obywatelskiej.

O budowie stadionu w Łodzi, czyli hańba z ohydą pospołu…

Zacznijmy od tego, że nie powinno być żadnych stadionów „miejskich”, ani w ogóle „publicznych”. Jak w większości przypadków na zachodzie, takie obiekty (wszystko jedno – klubowe czy reprezentacyjne) opłacają się tylko wtedy, gdy są własnością prywatną. Inaczej pozostają pod władzą aktualnie rządzącej grupy polityków, generują straty i stają się wygodnym narzędziem propagandowym („popatrzcie, jaki piękny stadion wam zbudowaliśmy, głosujcie na nas!”). W Polsce, gdzie komunistyczne myślenie wciąż góruje nad kapitalistycznym rozsądkiem, większość stadionów klubowych to obiekty miejskie, a budowane z zadęciem obiekty na EURO 2012 już przynoszą lokalnym budżetom krociowe straty, bez widoku na jakąkolwiek zmianę tego stanu w przyszłości.

W Łodzi trwa zażarta debata, gdzie i komu nowy stadion ma w swej łaskawości  zbudować Miasto, oczywiście za pieniądze wszystkich podatników. Ba, gdyby tak w Łodzi był jeden klub piłkarski z historią i sukcesami, sprawa byłaby prosta. Niestety, są dwa – i wbrew demagogicznym argumentom zatwardziałych kiboli Widzewa lub ŁKS, sympatia dla obu rozkłada się mniej więcej równo. Oczywiście, kibice twierdzą, że „nas jest więcej niż tamtych”: już na samą myśl o sprowadzeniu tej dyskusji na poziom fanatycznego machania szaliczkiem bolą mnie zęby… Niestety, właśnie taki ton rozmowy zdominował w Łodzi publiczną debatę o nowym stadionie miejskim. Czy ma być jeden? Może dwa, dla każdego z klubów po jednym?Jak duży lub duże? I gdzie, gdzie ma stanąć? Każda ze stron (jak zawsze w przypadku fanatyków) trzyma się kurczowo swojej wersji, starając się w tym żałosnym przeciąganiu liny wyjść na swoje, wymuszając na magistrackich urzędnikach podjęcie korzystnej dla siebie decyzji. Co smutne i tragiczne, na tym (kibolskim) poziomie dyskutują również ludzie świadomi, inteligentni. Jak widać, fanatyzm jest w stanie zaszkodzić każdemu.

Co z tym fantem robią rządzący Miastem politycy? Ano właśnie – nic. Sprawa stoi, ani drgnie. Prezydent Łodzi Hanna Zdanowska ma nader ciężki orzech do zgryzienia – jak rozplątać gordyjski węzeł kłopotów ze stadionem, narażając się jednocześnie jak najmniejszej ilości wyborców… Jak się zdaje, wyjścia idealnego nie ma: kibice, okopani na swoich pozycjach, nie wykazują woli żadnego kompromisu, zatem trzeba będzie komuś podpaść. Podjęcie ostatecznej decyzji z pewnością wygeneruje jakieś „piarowskie” straty dla rządzącej miastem Platformy Obywatelskiej, a to raczej nie spodoba się partyjnej wierchuszce. Chłe chłe chłe, już sobie wyobrażam, jakie gromy na głowę biednej pani Hani ciskać będą na zmianę posłowie Grabarczyk z Biernatem, gdy okaże się, że pokrzywdzona decyzją któraś ze „stron miasta” zacznie podczas ligowej kolejki wrzeszczeć do kamer Canal + niewybredne obelgi na rząd, magistrat i cały układ obecnej władzy… Cóż, kibice ŁKS mieliby z tym obecnie pewien problem (ich zespół właśnie wycofał się z rozgrywek I ligi), ale – bądźmy uczciwi – akurat klub z Alei Unii ma w tym rozdaniu władzy duże wsparcie Magistratu. W najbliższym otoczeniu gabinetu prezydenta pracują fanatyczni kibice tej drużyny, przyznają się do tego niektórzy radni – a gdyby nie bankructwo firmy, realizującej kontrakt (skąd my to znamy, prawda?) budowa miejskiego obiektu na ŁKS-ie byłaby już na ukończeniu. Od tej właśnie chwili, od podjęcia decyzji o budowie stadionu miejskiego na ŁKS (to przez fiasko budowy sprawa wróciła do punktu wyjścia) prezydent Hanna Zdanowska ma „przefikane” u kibiców Widzewa. Zatem można powiedzieć, że rządząca PO już zanotowała konkretne straty przedwyborcze – chyba, że w końcu zdecyduje się na budowę miejskiego obiektu przy Alei Piłsudskiego. No, ale tego nie darują z kolei pani Hani bliscy jej (i kolegów z partii) kibice ŁKS, którzy – choć chwilowo nie mają drużyny – mogą zawsze zorganizować jakąś spektakularną akcję przeciwko obecnej władzy, co niechybnie zakończy się utratą kolejnych głosów wyborczych…

„Jak nie patrzeć – dupa z tyłu”,  cytując brzydkie powiedzenie, bo – jako się rzekło – pani prezydent dobrego wyjścia nie ma. Dlatego sprawa się ślimaczy, czas ucieka, a Łódź pozostaje bez obiektu na odpowiednim poziomie, gwarantującego nie tylko wysoki standard organizowanych spotkań piłkarskich, ale też choćby wielkogabarytowych koncertów gwiazd estrady.

Mnie osobiście frapuje w tym wszystkim jedna sprawa, mianowicie zachowanie właściciela Widzewa, pana Sylwestra Cacka. Jego początki w klubie były takie, że z dużym rozmachem deklarował rozbudowę klubowego obiektu za własne pieniądze. Ja wiem, że urzędnicza mafia o nazwie PZPN dwa lata z rzędu spychała klub z ekstraklasy, by nie docierały na Widzew obfite subsydia z tytułu praw telewizyjnych.Wiem, że opóźniło to znacznie plany biznesmena, który inaczej wyobrażał sobie rozwojową drogę tego sportowego przedsiębiorstwa… Ale dziś, czepiając się kurczowo upadku ŁKS (porażka stadionowej inwestycji, rozkład drużyny) Cacek próbuje wymusić na urzędnikach przeniesienie budowy miejskiego stadionu na Widzew, jakby zupełnie nie rozumiał politycznego kontekstu całej sprawy! Dość powiedzieć, że prezes najpierw oddał stadion z powrotem Miastu (to już było podejrzane), a teraz walczy z Magistratem niczym z wiatrakami o przeniesienie inwestycji – wierząc naiwnie, że oto cały układ wokół gabinetu prezydenckiego pozwoli na zepchnięcie ŁKS do roli miejskiego kopciuszka… Jedynym efektem polityki oczekiwania na życzliwość Zdanowskiej (?) są kolejne listy z tłumaczeniami, wysyłane przez prezesa do coraz bardziej poirytowanych kibiców Widzewa.

Kibicom ŁKS trzeba współczuć, bo w ostatnich piętnastu latach prezesi ich klubu, deklarując gorącą miłość do barw klubowych, wysysali stamtąd pieniądze, w końcu zepchnęli klub do ruiny. Swoje zrobił PZPN, który – czując padlinę – dobił zespół, wykluczając za długi z rozgrywek. Urzędnicy piłkarskiej centrali byli znacznie bardziej pobłażliwi dla innych klubów w identycznej sytuacji – no, ale najświeższa historia Widzewa pokazuje, że z krajowym związkiem piłkarskim kluby łódzkie zbyt dobrze (mówiąc delikatnie) nie mają… ŁKS ma więc przymusową przerwę – i ten sportowy argument niewątpliwie przemawiałby za słusznością koncepcji budowy stadionu miejskiego na Widzewie. Co jednakże na rządzących miastem żadnego wrażenia nie robi, patrz wyżej. Przykład szczecińskiej Pogoni pokazuje zresztą, że zespół może szybko podźwignąć się z czwartoligowego zesłania – a dla polityków nie liczy się sport, tylko wyborcze głosy kibiców.

Jaki będzie koniec coraz bardziej zapiekłego konfliktu dwóch kibolskich stron z Magistratem? Teraz naprawdę trudno to przewidzieć. Rozwiązań jest wiele, ale żadne nie zadowoli władzy. Sprawa jest skazana na długotrwałe przewlekanie – myślę, że co najmniej do przyszłorocznych wyborów samorządowych.

A mnie wciąż chodzi po głowie obrazek z Mediolanu. Dane mi było zwiedzić San Siro – jeden z największych i najpiękniejszych piłkarskich stadionów świata. Budując go urzędnicy miejscy nie słuchali fanatyków. Prywatni właściciele dwóch klubów, Milanu i Interu, doszli do porozumienia z Miastem. Bardziej im się opłacało korzystać z nowoczesnego obiektu, wynajmując go od miasta, niż samemu ponosić krociowe koszta takiej inwestycji budowlanej. Na stadionie są miejsca oznaczone czerwonymi krzesełkami, na jednej „krótkiej”. Siadają tam kibice AC Milan. Po drugiej stronie, na niebieskich krzesełkach kibicują tifosi Interu. Dwie długie trybuny są neutralne, dla każdego. Oba kluby mają swoje historyczne stadiony, tam trenują i pracują na co dzień . A każdy z nich już zbudował ogromną część swoich sukcesów i tradycji w oparciu o San Siro…  Są dwie odrębne szatnie, prysznice, ściśle opracowany system wejść na trybuny. Z włoskim związkiem piłki nożnej dało się tak ustalić, że terminy meczów obu mediolańskich drużyn w roli gospodarzy nie pokrywają się. Że rozwiązanie jest nie do końca „kapitalistyczne”? Nie szkodzi, to właśnie jeden z tych szlachetnych wyjątków, które poprzeć należy z całą mocą…

O posłanki Sawickiej uniewinnieniu, czyli jak polskie sądy bawią się w politykę…

Beata Sawicka została uniewinniona, choć Sąd Apelacyjny w Warszawie dysponował tzw. twardym dowodem w sprawie o korupcję. Było nim nagranie, dokonane przez agentów CBA podczas zaplanowanej prowokacji. Sawicka dała się złapać na wręczenie łapówy, została na gorącym uczynku zatrzymana – ale sąd uznał, że działania śledczych były nielegalne. To znaczy, że nie wolno dokonywać prowokacji, których efektem będzie przestępstwo. Sawicką wypuszczono.

Sprawa, z zachowaniem wszelkich proporcji, przypomina głośne uniewinnienie znanego amerykańskiego futbolisty, O.J. Simpsona, który zabił swoją żonę. Podobnie – sąd dysponował twardymi dowodami, w postaci próbek DNA, jednoznacznie wskazującymi na osobę sprawcy. Simpsona wypuszczono nie dlatego, że był niewinny: uniknął kary dlatego, że był czarny, a rządzący podówczas Stanami Zjednoczonymi obawiali się zamieszek ze strony murzyńskich organizacji „anty-rasistowskich”. Morderca uniknął kary w imię politycznych racji.

Dokładnie tak samo stało się w przypadku Beaty Sawickiej. Założone przez PiS Centralne Biuro Antykorupcyjne w swej działalności zajmowało się głównie tropieniem tzw. układu, by na potwierdzenie tezy braci Kaczyńskich zbierać dowody przeciwko ludziom, związanym z komunistami lub „miękką” częścią solidarnościowej opozycji. Czyli – współczesnym PO, jak doskonale wiemy głównym konkurentem PiS do władzy – i od początku utożsamianym przez kręgi Kaczyńskich ze zdradą Okrągłego Stołu. Lata minęły, po PiS przyszła do żłoba Platforma, zatem wszelkie oskarżenia jej ludzi, formułowane za poprzednich rządów pod stygmatem walki politycznej, trzeba teraz wymazywać. Choćby po to, by zdążyć przed kolejną serią wyborów, której efekty wcale nie muszą być dla PO szczególnie błyskotliwe… Na konsumpcję owoców władzy czasu jest coraz mniej.

Oczywiście wyrok „niezawisłego” sądu natychmiast, w chwili ogłoszenia, zyskał odzew oburzonych PiS-owców (na antenach telewizji całodobowych w konferencji prasowej) – co dodatkowo umacnia nasze przekonanie, że mamy do czynienia ze sprawą polityczną. Tak, niewątpliwie dwie partie biją się przy tej okazji o polityczną korzyść, rozgrywa się kolejna bitwa w polsko-polskiej wojence… A co z samym przestępstwem korupcji, które – w tym wszystkim jakby na drugim planie – zostało popełnione? Cóż, wygląda na to, że skoro metody prowokacji były nielegalne, to mimo obecności twardych dowodów, przestępstwa jednak nie było. I temat wydaje się zamknięty.

Ale sprawa zamknięta z pewnością nie jest, choćby dlatego, że oba polityczne bulteriery przez wiele dni będą jeszcze wyszarpywać sobie z pysków temat Sawickiej, dzięki uprzejmemu udziałowi czekających na tę szarpaninę mediów. Mamy też drugą stronę medalu: otóż nam, dziennikarzom, również nie wolno dokonywać prowokacji. Jeśli dziennikarz poprzez swoje działanie nakłoni kogoś do popełnienia przestępstwa, będzie za to odpowiadać  przed sądem. Lecz – uwaga! – sąd może w takiej sprawie posłużyć się kategorią „ważnego interesu społecznego”. Jeśli interpretacja działań prowokatora jest taka, że dzięki swej (zabronionej) aktywności odkrył proceder, naruszający ważny interes społeczny, dziennikarz uznany jest wówczas za niewinnego. A sprawca przestępstwa skazany, mimo prowokacji, jaka doprowadziła do działań sprzecznych z prawem.

Oczywiście w sprawie Sawickiej sąd w uzasadnieniu wyroku ani się zająknął a propos ważnego interesu społecznego. A trudno wszak zaprzeczyć, że jeśli polityk przyłapany zostaje na gorącym uczynku w chwili przyjmowania łapowniczych pieniędzy, ważny interes społeczny – mianowicie uczciwość osób, zarządzających publicznymi pieniędzmi – jest naruszony. Nie szkodzi, ważne dla sądu było, aby wypuścić nieuczciwą babę. Choćby po to, by w symboliczny (acz ewidentny) sposób napluć w twarz przeciwnikom Tuska i jego ekipy, najpewniej na wyraźne rządowe zlecenie.

Wielokrotnie tu podkreślam: nie jestem wyborcą ani kibicem PiS. Ale szlag mnie trafia za każdym razem, gdy polsko-polska wojenka toczy się z lekceważeniem najbardziej podstawowych, elementarnych zasad przyzwoitości. Niestety, takich przypadków zdarza się już w Polsce coraz więcej, nie tylko na podwórku Temidy. Obawiam się, że jedynie radykalne decyzje wyborcze mogą tutaj odwrócić bieg wydarzeń.

O smutnym pożegnaniu, czyli Margaret Thatcher nie żyje…

Odeszła Margaret Thatcher, jedna z największych postaci światowej polityki. I wyjątkowa wśród nielicznych kobiet, które w dziejach tej planety sprawdziły się, posiadając władzę. Reformatorka, z żelazną konsekwencją i odwagą pilnująca zasad liberalnej ekonomii. Twórczyni potęgi gospodarczej Wielkiej Brytanii, jedna z architektek upadku komunizmu, pogromczyni stadionowych chuliganów. Postać tak samo uwielbiana, jak pogardzana na świecie – to drugie głównie dzięki wszelkiej maści piewcom ideologii lewicowej.

Thatcher pokazała, że tylko ukrócenie wszechwładzy i bezczelności związków zawodowych (lewicy!)  jest sposobem na uratowanie od kompletnej zagłady przemysłu wydobywczego Anglii. Odważnie zdecydowała się na cięcia przerośniętych struktur pracowniczych, likwidowała nieopłacalne kopalnie, pozostałe prywatyzowała z rozsądkiem i uczciwością. Dzięki temu branża przetrwała i stopniowo odzyskała rentowność. Thatcher nie zlękła się kibolskich hord, po tragedii na Heysel wprowadzając kilka prostych zasad zwalczania stadionowego bandytyzmu. Dzięki temu angielskie stadiony, wcześniej budzące grozę agresją i chamstwem terrorystów w szalikach, stały się spokojnymi obiektami, gdzie zasiadać mogą bez przeszkód całe rodziny z dziećmi. Bez żadnych krat i siatek, oddzielających boisko od widowni. Dzięki Margaret Thatcher Anglia jest bogatym krajem, którego nie zepsuły wieloletnie rządy labourzystów, nastające regularnie po kadencji „Żelaznej Lady”.  Jest też bardzo istotnym graczem na światowej mapie polityczno-gospodarczej. Wreszcie Thatcher, obok papieża Jana Pawła II i prezydenta USA Ronalda Reagana, była jedną z architektek stopniowego, konsekwentnego obalania ustroju komunistycznego. Zakończonego – jak wiemy – sukcesem, co miało prymarne znaczenie dla wolności ustrojowej Polski i dawnych krajów demo-ludowych.

I dlatego właśnie tak wielu Jej nienawidzi. Internet, w dniu Jej śmierci, tętni od zawistnych i wściekłych komentarzy… Apologetom tej działalności proponuję małe ćwiczenie. Spójrz, jak wygląda Polska. A teraz popatrz, jak wygląda Anglia i porównaj warunki życia ludzi w obu krajach. Przyjrzyj się zamożności przeciętnego obywatela USA – kraju, gdzie panuje identyczna doktryna gospodarcza, jak w Anglii. I znów popatrz na Polskę i zamożność jej obywateli. Zadaj sobie pytanie: ilu Polaków w ostatnich latach wyraziło intensywny zamiar wyjazdu do Anglii lub USA, by tam żyć i pracować? Ilu wciąż to deklaruje? Jeśli dalej nie rozumiesz uświadom sobie, że Anglia ma to, co ma dzięki Margaret Thatcher i ludziom jej pokroju. Że Ameryka jest bogata dzięki polityce Ronalda Reagana i wyznawanym przez niego wartościom. I że naszemu krajowi bardzo przydałby się u władzy polityk takiego formatu…

O donosach, czyli jak Szwedzi porządku pilnują…

Szwedzi donoszą na swoich sąsiadów – dowiadujemy się ostatnio z prasy. Ponoć aż osiemdziesiąt procent wszelkiego rodzaju zasiłków (rentowych, chorobowych, w ogóle świadczeń socjalnych) spotyka się z ostrym protestem „życzliwych obywateli”, zaniepokojonych nieuczciwością swych szwedzkich pobratymców… Czyli  możliwością wyłudzania pieniędzy z „idealnego systemu ubezpieczeń”. Urzędnicy te donosy sprawdzają, dowiadując się dwóch rzeczy: po pierwsze, spory odsetek meldunków pokrywa się z prawdą. Po drugie, donosy produkują najczęściej sąsiedzi beneficjentów, powodowani chęcią zemsty za jakiś drobiazg, na przykład złośliwe palenie papierosów w ogródku. Wniosek: w Szwecji trzeba uważać na najbliżej mieszkających sąsiadów, bo w ramach swoiście pojmowanego „neighbourhood watching area” mogą narobić nam niezłego kłopotu. A wiadomo – w Szwecji z urzędnikami żartów nie ma…

Odrzucam fakt, że niektórzy spośród szwedzkich obywateli oszukują skarb państwa, wyłudzając nienależne świadczenia. Założę się, że wyłudzeń na takim poziomie znajdziemy tyle samo, lub podobnie, w każdym innym europejskim kraju. Ale co z donosami? Lat temu czternaście odwiedzałem w szwedzkim Orebro bardzo sympatyczną rodzinę mieszkających tam przez wiele lat Polaków. Ona – dziennikarka radiowa, on – muzyk, czelista  tamtejszej filharmonii. Oboje gdańscy emigranci lat osiemdziesiątych, syn już tam urodzony. Ale cała rodzina z wielkim poszanowaniem dla swych polskich korzeni, nie „zeszwedziała” krańcowo, zatem pełna dystansu wobec tamtejszych, lokalnych obyczajów. Wyszliśmy wieczorem, w porze kolacji, na krótki spacer z psem, a mili gospodarze mieszkali na osiedlu domków jednorodzinnych. Po załatwieniu przez pieska potrzeb znajoma skrupulatnie sprzątnęła wszelkie pozostałości a torebkę wyrzuciła do pobliskiego kosza, specjalnie  w tym celu ustawionego. Podówczas obyczaj ten nie był w Polsce rozpowszechniony – i dzisiaj są z tym na osiedlach kłopoty. Pytam: „Zawsze tak dokładnie sprzątacie po pieskach?” Ona: „Co by się działo, gdybyśmy to zostawili! Od razu sąsiedzi łapią za telefon, mamy na karku policję i surowe kary pieniężne!”

Otóż to – od razu łapią za telefon. W Szwecji reakcja na zachowanie, jakkolwiek burzące porządek społeczny, jest czymś absolutnie normalnym. Nie po to ustanawia się prawo, służące wszystkim ludziom w okolicy, by szkodliwe działania jednostek  miały te wygody niszczyć. Trzeba więc piętnować burzycieli, by wszyscy uczciwi mieli lepiej. A jak najlepiej powstrzymać wandali? No przecież trzeba zadzwonić na policję, bo skąd stróże porządku dowiedzą się, że łamane jest prawo? Nie wszędzie docierają patrole: szkodnik, jeśli przemknie niezauważony, kary nie poniesie.  A w naszym interesie jest, żeby za szkody zapłacił. To go nauczy porządku i więcej szkodził nikomu nie będzie.

Jestem przekonany, że wśród większości obywateli naszego kraju postawa taka nazwana byłaby zwykłym, wrednym donosicielstwem… Wychowani jesteśmy na tradycjach „podziemnego” zwalczania okupantów, gdzie wszelkie przejawy donosicielstwa (na przykład do Gestapo lub SB) traktowane były  jako działania wręcz zagrażające życiu pobratymców. Słowo „kapuś” kojarzy się w naszym języku nader pejoratywnie. Czy słusznie jednak zachowania, noszące znamiona postaw obywatelskich nazwać możemy kapownictwem???

Ciekaw jestem Państwa opinii, sam jednak z dużym przekonaniem opowiadam się po stronie szwedzkich „donosicieli”. Wolę żyć w świecie wypełnionym porządkiem i uczciwością, niż wiecznym pobłażaniem dla oszustów, bezkarnością przestępców i niewygodami dla ludzi uczciwych.

O zbrojeniach, czyli jak Polska o armię dbać powinna…

Nasza władza chce dozbroić armię. Jak czytamy w „Rzeczpospolitej” (z dnia 21.03.2013) polski rząd chce wydać prawie sto sześćdziesiąt  miliardów złotych na wojsko – w ciągu dwudziestu lat i bez gwarancji, że na pewno. Ale zamiar się liczy. Okazuje się, że dla rządzącej nami Platformy Obywatelskiej sprawy armijne są istotne, choćby jedynie w sensie obietnic lub zapowiedzi.

Cóż, z pewnością ustanowienie zawodowej armii było jedną z najważniejszych decyzji premiera Tuska w ogóle, nie tylko w sensie polityki militarnej, ale w znaczeniu generalnym. Trudno w czasie dwóch rządowych kadencji wskazać więcej POczynań o tak jednoznacznie korzystnym charakterze. Czy jednak w minionym dwudziestoleciu władze wolnej Polski uczyniły dostatecznie dużo, by zagwarantować krajowi choćby względne bezpieczeństwo wojskowe? Oczywiście, wstąpiliśmy do NATO a i wejście do UE z likwidacją zachodniej granicy znacznie nam poprawiły komfort psychiczny  – powiedzą natychmiast zwolennicy naszej obronnej polityki. Dane statystyczne są jednak dla władzy druzgocące: w tym samym, cytowanym numerze „Rz” odnajdujemy informację, że około siedemdziesięciu procent sprzętu polskiej armii to wyposażenie przestarzałe, jeszcze rodem z czasów Układu Warszawskiego. A to by znaczyło, że gdybyśmy – nie daj Boże – zostali kiedyś na placu boju sami (ile razy w historii sojusznicy się na Polskę wypięli, nawet nie wypada w inteligentnym towarzystwie przypominać), to znów, jak w trzydziestym dziewiątym roku, cała heroiczna obrona Polaków zamknęła by się w miesiącu nierównej walki… Lub i to niekoniecznie, biorąc pod uwagę szybkość i skuteczność oddziaływania współczesnej broni rakietowej, choćby i konwencjonalnej. Znana na zachodzie Europy wojskowa anegdota mówi, że „polska armia nie potrafi odpalić silników w czołgach”. I chyba coś w tym jest, przekonałem się na własne oczy.

Albowiem kilka lat temu grupa Artrosis, w której miałem wówczas zaszczyt grać na basie, pojechała na koncert do Świętoszowa. Miała tam swoje święto 10-ta Brygada Kawalerii Pancernej im. gen. Maczka, a jeden z bardzo sympatycznych jej dowódców był naszym fanem. Zagraliśmy na plenerowej scenie, obok gigantycznego placu czołgowych defilad, wśród akompaniamentu potężnych silników – i z wieloma atrakcjami, jak przejażdżki czołgiem albo BWP,  tudzież zwiedzaniem tamtejszego parku maszynowego. Pokazano nam m.in. świętoszowską dumę: czołgi Leopard 2A4, otrzymane w darze od bratniej Bundeswehry. Z tym tylko, że niemiecka armia oddała nam wozy przestarzałe, wyprodukowane w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Sama przyjęła w tym czasie na wyposażenie czołgi nowszej generacji, rozwojową wersję pancernego potwora, z osiągami lepszymi w każdej dziedzinie oraz nowoczesnym, elektronicznym osprzętem… Pancerniacy pokazywali nam swój kunszt bojowy, nawet balet Leoparda na placu boju, w co trudno uwierzyć komuś, kto nie widział tego rodzaju popisu na własne oczy. I co z tego, że polscy żołnierze (jak zwykle) mogą pochwalić się wzorowym wyszkoleniem i odpowiednim morale bojowym. Przypomnę, że Świętoszów leży w najbliższym sąsiedztwie ZACHODNIEJ „granicy” Polski. Gdyby Niemcom nagle zachciało się nas napaść, polska obrona pancerna staje natychmiast lufą w lufę z przeciwnikiem o kilka klas lepiej wyposażonym, silniejszym i znakomicie rozeznanym w specyfice naszych wozów bojowych, które to przecież – zamiast zezłomować – sam nam przekazał w użytkowanie, lub raczej dorżnięcie na poligonach. Aż trudno odpędzić porównanie z całym rynkiem aut używanych, które polscy „mistrzowie tranzytu” ochoczo skupują w niemieckich komisach i sprzedają w kraju, bądź wywożą dalej na wschód.

Piszę herezje, że Niemcom ani w głowie nas napadać, że sojusznicy, ze wspólnym interesem militarnym w Europie i na świecie? Tak? To przypomnijcie sobie raz jeszcze rok trzydziesty dziewiąty. Wówczas również Niemcy były naszym oddanym sojusznikiem, nawet z odpowiednio mocnymi traktatami, obustronnie podpisanymi. I nie mam zamiaru teraz twierdzić, że dzisiaj zachodni sąsiedzi dybią na nasze ziemie albo snują imperialistyczne plany podboju świata przez kolejną rzeszę. Twierdzę tylko, że wszystko może się zdarzyć – a nasz kraj powinien być na to przygotowany.

Toteż polityka dozbrojenia, finansowania i wyposażania naszej armii wydaje się sprawą nader słuszną i potrzebną. Nawet, jeśli występuje w palcem na wodzie pisanych deklaracjach obecnego rządu, którego za dwa lata już nie będzie, a który pisze wojskową strategię na dwie dekady w przód… Wojsko, Policja i sądy – te trzy dziedziny życia zawsze powinny należeć do bezwarunkowej sfery wydatków publicznych. I to bez względu na ilość socjalizmu w zarządzaniu danym państwem. Lecz truizmem będzie uzupełnienie tej myśli o wniosek, że im mniejsza będzie sfera publiczna z jej wydatkami – tym armia będzie lepiej wyposażona, Policja i sądy sprawniejsze, a bezpieczeństwo Polaków na wyższym poziomie. O tym jednak rządzący politycy już nie wspominają, czy to akurat  Platforma Obywatelska, czy kto inny jest przy władzy. Wciąż  czekamy na takich, którzy nie tylko pojmą, ale też zastosują tę oczywistą zasadę.

O wojnie, czyli jak w Teatrze Powszechnym konflikt narasta…

W łódzkim Teatrze Powszechnym nadal nie ma spokoju. Nawet inauguracja tak poważnej imprezy jak XIX Międzynarodowy Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych nie uchroniła dyrektor Ewy Pilawskiej od – nomen omen – nieprzyjemności ze strony miejskich urzędników. Konflikt na linii: dyrekcja teatru – władze Łodzi (PO) zaostrza się i nie widać racjonalnego rozwiązania…

Co się zdarzyło? Otóż w przeddzień festiwalu (dosłownie, chodzi o piątek 1.03.2013 r.), nadzorująca sprawy miejskiej kultury wiceprezydent Łodzi Agnieszka Nowak zarządziła kilkugodzinną kontrolę finansową w Teatrze Powszechnym. Sama na swoim blogu (www.agnieszkanowak.pl) nazywa to eufemistycznie „zadaniem kilku pytań, dotyczących budżetu”. Ale faktem jest, że przez sześć godzin w teatralnej księgowości urzędnicy podległego pani wiceprezydent Wydziału Kultury UMŁ sumiennie sprawdzali stan tamtejszych finansów. Kontrola nie wykazała oczywiście żadnych nadużyć. Czemu zrobiono ją w takim momencie – gdy wiadomo, że teatr stoi na głowie na chwilę przed otwarciem trwającej miesiąc, jedynej w ciągu roku, organizowanej na własnym terenie imprezy o znaczeniu ogólnopolskim??? No cóż, bez ogródek i szczerze daje Agnieszka Nowak na swym blogu stosowne wyjaśnienie: chodzi o donosy. Bo jak inaczej nazwać, powtarzające się w gabinecie prezydenckim, „wizyty osób, znanych z imienia i nazwiska”, które „wskazują na budzące niepokój, konkretne działania dyrekcji teatru”.

Innymi słowy – ktoś w zespole Powszechnego bardzo nie lubi pani dyrektor Pilawskiej. Korzystając z faktu, że wciąż ma ona z wiceprezydent Nowak na pieńku po niedawnej próbie odwołania ze stanowiska, ów „ktoś” chodzi sobie do szefowej miejskiego resortu kultury – i regularnie donosi na swoją dyrekcję. Kto to robi? Śledztwo dziennikarskie daje odpowiedź jednoznaczną: chodzi o grupę  pięciu osób (w tej grupie znajdują się dwie aktorki i troje pracowników administracyjnych), wspartą przez dwuosobowe lobby „sympatyków” (tym razem są to panowie – aktorzy), żywo zainteresowanych utrąceniem ze stanowiska dyrektor Pilawskiej.

Oczywiście Agnieszka Nowak musi mieć do Ewy Pilawskiej spory żal… Plan, by na miejsce sprawującej od siedemnastu lat swą funkcję dyrektor Powszechnego wstawić „swojego” kandydata, został brutalnie obalony przez samą wierchuszkę Platformy Obywatelskiej. Najpierw w obronie Pilawskiej stanęli artyści, podpisując list środowiska teatralnego. Potem głos obrońców pani dyrektor dotarł na szczyty krajowej polityki. Partyjni bonzowie PO mieli jeszcze zapewne w pamięci, jakich szkód Jerzemu Kropiwnickiemu narobiła afera z mianowaniem, wbrew woli środowiska teatralnych twórców, Grzegorza Królikiewicza na stanowisko dyrektora Teatru Nowego. A skoro zamiar obecnych władz Łodzi został nagłośniony, wypłynął spod lokalnej przykrywki i rozlał się poza Łódź, trzeba było rozważyć interes polityczny, jaki mógł wiązać się z ewentualnym odwołaniem Pilawskiej. A raczej brak tego interesu… Podobno Cezary Grabarczyk miał grzmieć na radzie wojewódzkiej PO: „Co Wy tam k…wa robicie! Przecież to są nasi wyborcy!!!”, a to już z pewnością tąpnąć musiało świadomością podległej mu w partii Hanny Zdanowskiej (nie tylko prezydent Łodzi, ale i szefowa łódzkich, miejskich struktur Platformy). Tak czy owak, politycy sprawę rozważyli – i zostawili Ewę Pilawską na etacie, proponując trzyletni kontrakt dyrektorski. Wiceprezydent Nowak przełknąć musiała gorzką pigułkę.

„Nie ma tematu odwołania pani dyrektor” – wyjaśnia dzisiaj Agnieszka Nowak pamiętając zapewne, że sprawa jest jeszcze świeża i nie czas na przywoływanie osobistych zapiekłości. Ale kontrola jest faktem, tak samo jak niezbyt (zapewne) przyjemna rozmowa pani wiceprezydent z marszałkiem Grabarczykiem na schodach teatralnego foyer w dzień otwarcia festiwalu. Widzieć minę – skądinąd bardzo sympatycznej – pani Agnieszki, besztanej „w jaskini lwa” przez własnego pryncypała… bezcenne. Gdyby mogła, spłynęłaby po tych schodach, a (pozornie tylko) spokojny Grabarczyk mówił ponoć, że zarządzenie tej kontroli było – mówiąc delikatnie – pomysłem niezbyt fortunnym.

Zatem, póki wybory na horyzoncie, Pilawska jest (i będzie) bezpieczna. Platformie nie opłaca się jej wyrzucać. Pani dyrektor nie zazdroszczę jednak codziennych kontaktów ze swą, było nie było, magistracką zwierzchniczką. Ewa Pilawska popełniła bowiem duży błąd strategiczny: inaugurując imprezę świadomie nie przywitała ze sceny wiceprezydent Agnieszki Nowak, wymieniając wcześniej nazwiska kilku innych, obecnych na sali polityków… W tym Grabarczyka, co musiało panią Agnieszkę ostatecznie rozjuszyć. Ten konflikt, dodatkowo wówczas zaogniony, będzie Teatrowi Powszechnemu odbijał się czkawką przynajmniej do najbliższej elekcji samorządowej. I chyba nic się nie da z tym zrobić.

A sprawy wewnętrzne? Fronda anty-dyrektorska z pewnością w teatrze działa i z jej strony Ewa Pilawska spodziewać się powinna kolejnych ataków. Rzecz jest bardzo delikatna i jedynie od dyplomacji, połączonej z należytą rozwagą zależy wygaszenie konfliktu. Z panią dyrektor żyje się trochę jak – pardon – z góralami: albo cię kochają, albo nienawidzą, nic pośrodku. Mam ogromny szacunek do kompetencji, dorobku i osobistej klasy Ewy Pilawskiej, ale bez wątpienia jest to niezwykle trudna, eteryczna osobowość. A nadmiar emocji nigdy nie służy tak przyziemnej i konkretnej materii, jaką jest zarządzanie teatralnym zespołem. Może warto przemyśleć temat i do ludzi, którzy nie czują się najlepiej pod rządami szefowej, wyciągnąć rękę: wsłuchać się w ich zastrzeżenia, postarać się dać im szansę realizacji własnych oczekiwań. Jednakże podpowiadać nam tu nie wypada, wręcz nie wolno. Trzeba wierzyć w naturalną skłonność ludzi sztuki do pokojowego rozwiązywania problemów.  Zawarcie rozejmu powinno zaś wyjść na dobre wszystkim zainteresowanym stronom.  Zaś o samopoczucie urzędników martwiłbym się w tym przypadku najmniej – oni i tak zrobią swoje, oczywiście zgodnie z obowiązującym prawem i demokratycznymi wyborami łódzkiej „większości”.

O skandalu, czyli smutnych losów ZOO ciąg dalszy

Minęło pięć miesięcy,  odkąd łódzkim ZOO zawiadują urzędnicy. Platformerskie władze miasta, nawet nie siląc się na jakiekolwiek udawanie, powołały Zarząd Zieleni Miejskiej. Każdy to wie –  z wdzięczności dla kilku swoich ludzi za pracę w kampanii wyborczej… Niektórzy nie otrzymali dotąd przyobiecanych synekur, należnych przecież po osiągnięciu elekcyjnej wiktorii.  Radni Łodzi przegłosowali stosowną uchwałę, bo większościowa PO miała narzuconą dyscyplinę głosowania: kto się chciał wyłamać, mógł wylecieć z partii.  Argumenty władz magistrackich, na czele z wiceprezydentem Łodzi Radosławem Stępniem? Oczywiście – trzeba zrobić oszczędności. Nie wiadomo jakim sposobem powołanie biurokratycznej „czapy” z urzędników nad (jednocześnie) ZOO, Ogrodem Botanicznym, Leśnictwem i Zielenią Miejską miało przynieść miastu spore zyski finansowe.

No właśnie, jak wyglądają działania oszczędnościowe mianowanych (za wysokie pensje) nowych urzędników miejskich? Tego dowiadujemy się z dramatycznego listu, skierowanego na ręce szefa ZZM Arkadiusza Jaksy przez Komisję Zakładową „Solidarności” w Zarządzie.  Otóż według związkowców władze Zarządu zwalniają kolejnych pracowników, ale na to miejsce zatrudniają nowych (urzędników) za większe wynagrodzenia. Młoda biurokracja rodzi zatrważający bałagan: nie wiadomo, kto za co odpowiada, załatwienie najprostszej sprawy pochłania całe dnie chodzenia po kolejnych pokojach i zbierania podpisów „na bumażkach”. Spóźniono się z przetargami na dostawy jedzenia dla zwierząt, przez co – w myśl sugestii autorów pisma – podopieczni ZOO głodują lub otrzymują karmę o niepełnej wartości. Brakuje lekarstw, co w połączeniu ze złym żywieniem tworzy ryzyko chorób… Nakładane są kary finansowe, ludzie są zastraszani. Kilku zrezygnowało z pracy, niektórzy uciekli na zwolnienia lekarskie – jak się dowiadujemy, uciekając przed mobbingiem. Związkowcy domagają się od władz ZZM „zdecydowanych działań w kierunku uzdrowienia sytuacji w Zarządzie Zieleni Miejskiej”.

Szef nowo utworzonej jednostki budżetowej Miasta, Arkadiusz Jaksa, jednoznacznie odpiera wszystkie zarzuty. Mówi, że zwierzęta nie głodują i są zdrowe, a szerzenie plotek na ten temat jest absurdem. Potwierdza: przetargi na dostawy karmy faktycznie się spóźniły, ale już są rozstrzygnięte, w przyszłym roku sytuacja się nie powtórzy. Ludzie? Cóż, niektóre zwolnienia, te w pionie administracji, były zaplanowane. Nowe etaty urzędnicze? Przyjęto tylko trzy osoby, których obecność jest niezbędna dla prawidłowego działania jednostki. Zastraszanie, mobbing? To żarty, nic się takiego nie dzieje… Kto odchodził, robił to na własne życzenie i do lepszej pracy. Jednym słowem – wszystko działa jak należy.

Pytamy – jeśli jest tak dobrze, to dlaczego (zdaniem „Solidarności”) jest tak źle? Skąd aż tak ostry protest, skierowany w formie listu do nowych władz? No i symptomy, widoczne gołym okiem, gdy tylko przejść się po ogrodzie… Baczne oko dostrzeże, jakie jedzenie i w jakiej ilości znajduje się w pomieszczeniach z kolejnymi zwierzakami. Zwłaszcza, gdy wiedziało się, co i ile te same zwierzęta jadły wcześniej: tu nie trzeba zaglądać w tzw. zlecenia paszowe, potwierdzające ilość dostarczanej karmy w poszczególnych dniach. Ludzie? Nie chcą rozmawiać z dziennikarzami, boją się o pracę. Ale nieoficjalnie, półgębkiem, dają się nakłonić na strzępy zwierzeń. Niektórzy ze łzami w oczach, bo poświęcają swojej pracy – wcale dobrze nie opłacanej – kolejne lata swego pracowitego życia. I wtedy wysłuchać można opowieści, które dają prawdziwy obraz zarządzanej przez „klasę panów” nowej jednostki miejskiej. Obraz bliski całkowitej degrengoladzie i upadkowi.

Jak bowiem, w przypadku choćby rocznego bilansu działania, będą przedstawiać swój niewątpliwy sukces urzędnicy? Ano, trzeba będzie udowodnić założoną tezę o oszczędnościach dla miejskiego budżetu. Jeśli zwolni się, lub doprowadzi do rezygnacji z pracy, pewną liczbę pracowników merytorycznych (choć szef ZZM zastrzega się, że tego nie robi) – jeśli dzięki bałaganowi i kreatywnej księgowości da się obciąć wydatki na jedzenie lub leki dla zwierząt, wtedy bilans na pewno wyjdzie na plus. I da się z pewnością jakoś zbilansować zakup nowego sprzętu komputerowego dla urzędniczej kadry Zarządu, remont pomieszczeń dla jego siedziby jak również zatrudnienie kolejnych „krewnych i znajomych” na etaty, opłacane sowicie z miejskiej kasy. Zawsze da się tak wyliczyć, żeby wyszło „na nasze”.  A wtedy wszelkie argumenty przeciwników nowego tworu można już jednoznacznie obalić. No, bo skoro oszczędzamy pieniądze łódzkich podatników – to znaczy, że jest OK.

Pytanie, jakim dzieje się to kosztem, pozostawiam bez odpowiedzi. Łódzki Ogród Zoologiczny, jak wiemy nieoficjalnie, staje się dzięki utracie samodzielności pośmiewiskiem krajowego środowiska hodowców. W innych ogrodach wieszczy się rychły upadek łódzkiej kolekcji, dotąd cenionej m.in. za rozmnażanie wielu gatunków ginących. Dzięki zarządzaniu urzędniczej sitwy wkrótce całkowicie zatraci swe walory, część gatunków powymiera, reszta zagubi zdolności rozrodcze. No, ale cóż – ważne, że urzędnicy (politycy) mają się dobrze. Upadek ZOO nie przeszkadza wiceprezydentowi Stępniowi snuć absurdalnych wizji rozbudowy ogrodu i połączenia go w jedną całość – systemem kładek! – z sąsiedzkimi obiektami rekreacyjnymi… Takich bredni urzędnicy miejscy w Łodzi opowiadali przez lata mnóstwo, nigdy z nich nic nie było i nie będzie. A dziś Magistrat może łatwo stracić nawet to, co zostało z ZOO a nie padło jeszcze dzięki uczciwej robocie poprzedników pana Jaksy i jego ekipy.