O Grecji, czyli ile kosztuje socjalizm

Zgroza – gdy oglądamy obrazki z protestującej masowo Grecji, przypomina się nie tak dawny jeszcze koszmar Argentyńczyków, którym władze odebrały ciężko latami gromadzone oszczędności. A zdawać by się mogło, że Grecja, tak bardzo atrakcyjny turystycznie kraj, nie powinien mieć problemów z odnawianiem kapitału, każdego miesiąca potrzebnego na pokrycie wydatków publicznych…

Na naszych oczach, kolejny już raz, dokonuje się krach systemu, którego podstawą jest gremialne lekceważenie równowagi zysków i wydatków, nadmierne popadanie w deficyt (czyli po prostu zadłużanie się) i absolutny brak dbałości o gospodarczy czas przyszły. W imię bieżących zysków politycznych greckie władze lekkomyślnie potraktowały konieczność prowadzenia ścisłych rachunków – właśnie po to, by nie zajrzało w oczy widmo bankructwa… A Państwo jest firmą, działa na zasadach dokładnie takich samych, jak każdy podmiot gospodarczy. Jeśli zapożyczysz się nadmiernie na zakupy, wpadniesz niechybnie w spiralę zadłużenia, z której wychodzi się, jeśli w ogóle – latami. Zatem Rząd musi teraz spojrzeć w oczy maksymalnie wkurzonym greckim góralom, dla których perspektywa głosowanych właśnie w ateńskim Parlamencie ustaw oszczędnościowych oznacza dokładnie tyle, że ktoś próbuje okraść ich bez konfliktu z prawem. Absolutnie się im nie dziwię, bo wiem jak działa psychika mocno zdenerwowanego górala, wyposażonego ponadto w narzędzie, kształtem przypominające siekierę.

A zatem – czego trzeba więcej, widzimy dokładnie, jak odbywa się rozkład lewicowego myślenia ekonomicznego. To nie wolny rynek, żaden „krwiożerczy kapitalizm”, tylko lewicowa biurokracja, nie dbająca o prawidłowy rozwój gospodarczy powierzonej firmy, jaką jest Państwo, odpowiada w pełni za finansową klęskę systemu – a w konsekwencji masowe zubożenie greckich obywateli.

Natychmiast rodzi się pytanie – kto za to odpowie? Kto rozliczy nieudolną władzę za poniesione straty? Już od dawna słychać w prasie europejskiej głosy, jak to struktura Zjednoczonej Europy powinna solidarnie wspomóc greckich braci… Ku zaskoczeniu euro-entuzjastów wszyscy pokazują temu pomysłowi wielką figę, odpierając (zgodnie z logiką i zdrowym rozsądkiem), że skoro greckie władze same tego piwa nawarzyły, to niech je sobie wypiją, bez żadnej zagranicznej pomocy. W ten – nader prosty, bo poparty konkretnym doświadczeniem – sposób idea bratniej, socjalistycznej Europy wali się jak domek z kart. Tu z kolei odzywają się eurosceptycy, którzy dawno już wieszczyli rozkład tzw. europejskich więzi, opartych głównie na wzajemnym wspieraniu się partii lewicowych zjednoczonej dwunastki.

Nie wiadomo, jak się to skończy – i co jest dla Polaków lepsze (nie sądzę, by za kilka lat znów pojawiły się na naszym kontynencie odrutowane granice, choć tak naprawdę, któż to może wiedzieć…). Jedno jest pewne, w kolejce do kapitulacji czekają już ledwo dychające gospodarki Portugalii, Hiszpanii, a nawet bogatych Włoch. Zegar tyka wolniej dla „rozwijających się” gospodarek krajów postkomunistycznych, ale obserwujmy to konsekwentnie. Zobaczymy, w którą stronę pójdzie wschodnia część Unii Europejskiej. Polecam szczególnej Państwa uwadze to, co obecnie dzieje się na Węgrzech.

O biurokracji, czyli nasz wspólny problem z urzędami

Rozczytałem się ostatnio w „Uważam Rze”. Odkąd mój ulubiony „Najwyższy Czas!” przestał pisać o sprawach wolnorynkowo-ustrojowych, nie było na rynku tytułu z półki opiniotwórczej, który mógłby nadawać się do regularnego czytania. W najnowszym „UR” (nr 8/2011) Łukasz Warzecha daje piękny tekst pt.: „Polskie drogi”, pisząc w podtytule, że to, co dzieje się na naszych drogach to dokładna alegoria stanu polskiego państwa, ze wszystkimi jego patologiami. Bezsensowne przepisy, bezmyślna ich egzekucja, łupienie ludzi, traktowanie ich z pozycji siły – „bo władza ma rację”. To wszystko, jako żywo, obraz małego modelu ustroju naszej ojczyzny, wypracowanego na drogach…

Powiadam, w „Uważam Rze” należy przebić się przez męczącą, propisowską retorykę – ale w konkurencji z innymi gazetami tego segmentu nowy tytuł wypada wręcz wzorcowo, jako jedyny odrzuca poprawność i modne lukrowanie platformerskiemu Rządowi. No i pisze (czasami) o tym, co naprawdę ważne.

W temacie zwalczania biurokracji, która jest przecież jednym z najbardziej uciążliwych elementów naszego systemu władzy, jedno wydaje się oczywiste – rozrośnięty aparat biurokratyczny ostał się nad Wisłą po komunistach w niemal identycznej formie. Zmieniły się szyldy urzędów, a pojawiła się retoryka wolnościowa, tłumacząca ich działanie. Wprawdzie lata 90-te dawały jakiś zaczyn zmian na lepsze, ale już reforma administracyjna Buzka i jego AWS-owskiej ekipy rozwiała wszelką nadzieję. Zamiast likwidować kosztowne, tak naprawdę nikomu niepotrzebne urzędy oraz instytucje publiczne, wysysające z Państwa coraz więcej naszych pieniędzy, tworzy się kolejne. Oczywiście wszystko w imię pomocy zagubionemu w gąszczu praw i przepisów obywatelowi. Praw, co trzeba przypomnieć, tworzonych dokładnie przez tych samych polityków, którzy później – mnożąc urzędy – próbują pokazać wyborcom, jak bardzo starają się pomóc im w pokonywaniu administracyjnych trudności. A zatem prawdziwe jest stwierdzenie, że politycy bohatersko zwalczają problemy, które najpierw sami wywołali.

Nie cierpię biurokracji, jest jednym z najgorszych koszmarów współczesnego życia w Polsce. Prof. Zbigniew Brzeziński powiedział mi kiedyś, że właśnie zwalczenie biurokracji będzie przepustką Polaków do rozwiniętej cywilizacji, jedynym skutecznym sposobem pokonania biedy i zapóźnienia. Tym bardziej dziwi fakt, że Polacy niezmiennie trwają w rzeczywistości, która szans rozwojowych im nie daje. Jak długo to potrwa – zobaczymy. Kolejne wybory już jesienią…

O elicie, czyli kto powinien rządzić…

Mawiają demokraci, że demokracja nie jest idealnym ustrojem, ale nikt jeszcze lepszego nie wymyślił. Zwolennicy monarchii lub systemu władzy autorytarnej odpierają wtedy, za Łysiakiem: „jedzmy g…no, miliony much nie mogą się mylić” – dając w podtekście sugestię, że w demokracji każda bzdura staje się prawem, byle tylko przegłosowała ją głupawa większość, odpowiednio przekabacona siłą mediów przez znających się na socjotechnice cwaniaków, walczących o przechwycenie władzy i pieniędzy.

Niestety, nie ma gwarancji na dobre rządy nawet wówczas, gdy władzę pełni król – lub inny „pomazaniec boży”, jakikolwiek prezydent czy wódz plemienny… Historia pokazuje, że zbyt wielu było na świecie morderców, psychopatów lub po prostu nieudaczników w roli królów. Ludzie cierpieli pod rządami Kaliguli lub innego Nerona, przyjmując okrucieństwo satrapy jako nieuchronne przeznaczenie. Oczywiście, najlepszy byłby światły, dobry i mądry władca, mniej dbający o interes własnego dworu niż o dobrobyt poddanych, ale nie oszukujmy się – pojedyncze w dziejach świata przypadki takich kadencji jedynie potwierdzają regułę: dobry król to taki sam wybryk natury, jak dobry rząd, wybrany głosami demokratycznej większości.

Stan rzeczy, nie dający wyraźnej przewagi żadnej ze znanych metod sprawowania władzy jeszcze raz potwierdza tezę: nie forma rządzenia, lecz jego treść tak naprawdę ma znaczenie dla ludzi. Im mniej publicznego majątku w rękach osób, sprawujących władzę w danym państwie, tym lepiej dla ludzi owo państwo zamieszkujących.

Żyjemy jednak w demokracji i na żaden przewrót ustrojowy chwilowo się nie zanosi. To ogół narodu, stawiając krzyżyki na kartkach z nazwiskami, decyduje o wyborze grupy tych, a nie innych przedstawicieli większości społeczeństwa. Czy rzeczywiście wybór ten odbywa się na sprawiedliwych, większościowych zasadach (spór wokół ordynacji) – to zagadnienie do obszernej polemiki i materiał na oddzielny tekst… Ale chwilowo załóżmy, że faktycznie większość głosujących ma siłę, pozwalającą na klarowne wyłonienie tych, których najchętniej popieramy.

I tu zaczyna się problem: często nie wiemy, kogo poprzeć. Albo jesteśmy zmuszeni poprzeć ludzi z danej partii politycznej – bywa, że z jej programem nie zgadzamy się w pełni. Zatykamy więc nos i głosujemy na mniejsze zło, osłabiając w ten sposób satysfakcję z dokonanego wyboru. Niezbyt to demokratyczne – jeśli nie mogę oddać głosu na kogoś, kogo poparłbym bezdyskusyjnie, to albo nie idę głosować (wszyscy wiemy, jakie są w Polsce frekwencje wyborcze) albo – głosując na mniejsze zło, działam częściowo wbrew sobie, a przecież nie to powinno być ideą demokratycznego głosowania!

Mamy więc problem, rzekłbym, kadrowy. Nie tylko polityczny, bo od dawna partie, które sprzeciwiają się „poprawnemu” widzeniu świata są strarannie pomijane w socjotechnicznym procesie promocyjnym, uprawianym przez ogólnopolskie media na zlecenie utrzymujących je sitw czy układów. Jest to również problem braku elit. W wyborach wszystkich szczebli, od początku wolnej, polskiej demokracji, startują w zasadzie ci sami ludzie, zmieniający tylko partyjne szyldy w zależności od aktualnej koniunktury. Stała ekipa, przewijająca się w okienkach telewizorów w co chwilę innym zestawie barw klubowych, zniechęca wyborców do społecznej aktywności. Słyszymy – „na kogo mam głosować, przecież to ciągle ta sama banda!”

Elit w Polsce nie mamy, największa w tym zasługa Hitlera po jednej, a Stalina po drugiej stronie granic wojennej Polski. Wojna z Niemcami oraz Katyń skutecznie przetrzebiły nam arystokratyczną, najbardziej elitarną tkankę narodu. Po wojnie kształcono już według ludowego, czerwonego systemu, a wielu z tamtych profesorów do dzisiaj zajmuje etaty w polskich uczelniach… Przełom roku 89 także zrobił swoje – nawet jeśli wśród tak zwanych fachowców, mimo ideologicznego skażenia, trafiali się prawdziwi mistrzowie swojej branży, pęknięcie systemowe zmiotło ich ze sceny, krusząc odwieczny łańcuch przekazywania wiedzy i doświadczeń młodszemu pokoleniu. Znakomicie widać to w dziennikarstwie: pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków, wchodzących do zawodu na początku lat 90-tych, tak naprawdę nie miało od kogo się uczyć. Ich potencjalni mistrzowie zostani z zawodu relegowani za propagandową służbę PRL i występy w mundurach oficerskich na ekranach telewizorów w stanie wojennym. Całkiem słusznie przeprowadzono w tej grupie zawodowej lustrację (propaganda nie jest dziennikarstwem), ale za jednym zamachem odstrzelono najbardziej doświadczonych rzemieślników, którzy mogliby, w sensie warsztatowym, wychować następców. Toteż zawodowi beneficjenci nowego systemu prasowego wolnej Polski tak naprawdę uczyli się sami, a zaraz potem uczyli młodszych od siebie, samemu tak naprawdę niewiele wiedząc jeszcze o swojej robocie. Niestety, do dzisiaj widać tę historyczną kolej rzeczy w poczynaniach dziennikarzy. Oraz w grupie osób, które mediami zarządzają – znaleźć tam człowieka, który byłby dla swoich podwładnych zawodowym autorytetem, graniczy z cudem. To zresztą złożony problem, bo tak zwana polityka personalna redakcji musi opierać się na konkretnych zasadach – a tych nie znają właściciele mediów, zatrudniając przypadkowych ludzi w roli redaktorów naczelnych, ani też owi redaktorzy, dobierając sobie współpracowników na zasadzie łapanki lub koleżeńskich koneksji. Oczywiste, jakby się zdawało, kryterium fachowości, jest tu najrzadziej brane pod uwagę…

Zatem, dopóki ktoś systemu nie zmieni, jesteśmy w Polsce skazani na rządy ludzi niekoniecznie do władzy się nadających. Teraz politykiem może być dosłownie każdy a władzę dostanie, jeśli tylko otrzyma społeczne poparcie. Głosy zgromadzi, jeśli przekona tych, którzy w swej masie nie bardzo orientują się, na czym ta cała polityka naprawdę polega… Zatem, kto skuteczniej uruchomi socjotechniczną maszynerię, przejmuje Państwo z całym dobrodziejstwem dostępu do publicznej kasy – i robi co chce. „Po nas choćby potop”… I to jest właśnie najbardziej przerażające.