O płycie „Blood Mantra”, czyli jak Decapitated scenę ożywił…

mantra

 

Wacław „Vogg” Kiełtyka napisał album „Blood Mantra” na luzie, sam tak mówi. Obyło się bez wzniosłych założeń, ścisłego pilnowania norm i zasad gatunkowych, precyzyjnego wglądu we własną (dotychczasową) twórczość. Była za to swobodna obserwacja tego, co dzieje się wokół – spojrzenie na różne gatunki muzyczne, nie tylko w ramach metalowej systematyki. Innymi słowy, słuchając pilnie rozmaitych muzycznych ciekawostek (jak to od dawna ma w zwyczaju) zasiadł Wacek do pracy z gitarą, nie stresując się zanadto myślą, co też wyjdzie mu z tej roboty. A co wyszło? Album genialny. Z serii tych, co przełamując granice stylów i gatunków przyczyniają się do rozwoju sceny muzycznej w ogóle, a metalowej – w szczególności.

Jest to bowiem płyta aż do bólu uniwersalna. Ma w sobie wszystko, jakby naraz, a jednak w takich proporcjach, że składniki nie gryzą się, tylko wzajemnie dopełniają. „Blood Mantra” wyszła trochę słodka, ale też wytrawna. Jest techniczna, ale też łatwa w odbiorze. Ma cechy albumu „dla koneserów” (jak cała twórczość Decapitated), a jednocześnie da się ją przyjąć uchem niezbyt wymagającym… Jak to się dzieje? Ano, trzeba spytać Vogga, który tym albumem bezwzględnie wzniósł się na poziom autorskiego opus magnum. I zdarzyło się, bo nie jestem w swej opinii samotny, że szósty album kapeli uznać należy za najlepsze dzieło w jej historii.

Czuć na tej płycie inspiracje, płynące z wielu źródeł. Czasem brzmi to jak Fear Factory (z czasów „Demanufacture”), gdzieś mignie fascynacja Strapping Young Lad i odhumanizowaną technologią Devina… W ogóle brzmienie albumu, wypieczone w Herzu przez braci Wiesławskich („Fajnie było znów poczuć smród starego studia!” – mówi Wacek), jest wykręcone aż „na blachę”. Ma cechy muzyki industrialnej, bez zbędnych kilogramów „gliny” na strunach gitar, bez klimatycznych ambientów czy pogłosów. Sporo za to, choć oszczędnie stosowanych, efektów samplerowych pomiędzy kawałkami. Jest blacha i wiertara, czasem aż słychać sprężynę od werbla. Mało basów, dużo trebli i „suchego” środka. I bardzo dobrze, tak ma być – taka jest „koncepcja sztuki”. Bez brzmienia płyta nie miałaby swojego charakteru… A słuchając jej, gdy jeszcze mówimy o formule brzmieniowej, można odnieść wrażenie przebywania na jakiejś bliskowschodniej pustyni, gdzie właśnie zakończyła się nuklearna jatka a nad trupami, wypełniającymi po horyzont suchą równinę, krążą głodne kruki. Tak też płyta jest skonstruowana, niczym relacja z wojennej apokalipsy: najpierw sześć utworów-killerów w zwartym, półgodzinnym secie (jakby przenieść tu cios, wymierzany nam przez legendarne „Reign In Blood”) a następnie tytułowa krwawa mantra, czyli ośmiominutowy utwór „Blindness”. Później nie ma już nic, jest tylko cisza nad zgliszczami, którą słyszymy w kończącej album impresji „Red Sun”. A czerwone słońce rzeczywiście wznosi się nad wysuszonym krajobrazem… Posiadacze wersji CD mają jeszcze bonus w postaci „Moth Defect”, coś na kształt klamry, spinającej całość fatalnego obrazu. I już, a właściwie – jeszcze i wciąż od nowa, bo płyty „Blood Mantra” nie da się posłuchać tylko raz. Ma ona w sobie jakiś narkotyczny środek, bardzo silnie uzależniający: osobiście, od czasów wrześniowej premiery, słucham jej w samochodzie codziennie po kilka razy. Czasem tylko dając na odtrutkę jakieś lżejsze dźwięki, w rodzaju ostatniego Dream Theater. Ale zaraz i tak muszę wrócić do Mantry, nie ma mocnych.

Ma już Wacek w dorobku kilka ważnych płyt, ale ta zaczyna bardzo poważnie istnieć w świadomości fanów na całym świecie. Decapitated od trzech miesięcy nie odpoczął, wciąż jeżdżą z koncertami. Na święta odetchną wśród rodzin, ale potem znów w trasę. Gdzieś w tle migają bardzo dobre wyniki, notowane na ważnych listach popularności… To wszystko tylko potwierdza jakość samej „Blood Mantra”, bo byle czego świadomy słuchacz nie „łyknie”. Może to już oznaczać miejsce, które grzeje się dla płyty w tak zwanej alei sławy, z której metalowcy automatem cytują przykłady najważniejszych albumów w historii gatunku. A jeśli teraz przesadzam, niewiele mnie to obchodzi: osobiście traktuję „Blood Mantrę” w kategorii dzieł rewolucyjnych. Takich, które dzięki nowatorskiemu charakterowi zawartej tam muzyki, oraz uznaniu, jakie wzbudza dany album wśród swoich odbiorców, tworzą kolejny rozdział w muzycznej encyklopedii… Wacek jest twórcą niezwykle kompetentnym, kształconym. Świadomym i dojrzałym kompozytorem. Trzeba Mu bardzo pogratulować „Blood Mantry”, zwłaszcza biorąc pod uwagę dramatyczne okoliczności i doświadczenia, jakich życie nie szczędziło zespołowi do czasów obecnej epoki w ich karierze. Ale, jak mówi napis na „dekapowym” bannerze, „from pain to strenght”. Przez ból do potęgi. I tego Ci Wacławie, Drogi Przyjacielu, życzę jak najserdeczniej. I całej Twojej załodze!

O smutnym losie artysty, czyli coming-out Brylewskiego…

robert-brylewski-foto-2007

Wielu komentarzy i odnośnych tekstów doczekał się mocny apel Roberta Brylewskiego, kopiowany m.in. tutaj:

http://www.life4sound.pl/news-rock/1692-nie-idzcie-moim-sladem-znany-muzyk-ostrzega-mlodych-wykonawcow

Znakomity muzyk, wręcz legenda polskiej alternatywy skarży się, że dziś – po trzydziestu latach grania – ma kłopoty z utrzymaniem się na życiowej powierzchni. Brakuje mu nawet na jedzenie… Smutny los artysty, który w jednym z wywiadów przyznał, że onegdaj nie stało mu ochoty do rejestrowania własnych utworów w ZAiKS-ie, zainspirował dyskutantów. I dobrze, bo sprawa jest poważna: w niemal identycznej sytuacji znajduje się wielu współczesnych twórców i przedstawicieli wolnych zawodów (zapewne nie tylko w Polsce). Głównie takich, którym los poskąpił popularności, reprezentowanej następnie stosowną liczbą cyfr na kontach bankowych.

Niektórzy (np. Jarek Szubrycht) twierdzą, że nie ma mocnych – trzeba było się do ZAiKS-u zapisać, dziś nie byłoby problemu:

http://nblo.gs/109jZP

To spore uproszczenie. ZAiKS wypłaca twórcom tantiemy od sprzedaży płyt (zarejestrowanych tam, oficjalnie wydanych nośników ze zgłoszonym nagraniem) bądź ilości publikacji utworów w oficjalnych mediach, włączając w to zgłoszone odtwarzania publiczne w miejscach do tego uprawnionych. Problem zaczyna się wtedy, gdy ani sprzedaży, ani publikacji nie ma zbyt wiele. Wymyślmy przykład: mało znany zespół black metalowy chce iść tropem Behemotha, żyć z muzyki, zgłasza więc swoje utwory do ZAiKS-u. Wydaje płytę w podziemnej wytwórni (raczej: stajni muzycznej) i czeka na tantiemy. A tu okazuje się, że wypłaty są znikome lub nie ma ich wcale: sprzedaży ani publikacji nie zanotowano zbyt dużo… Zespół nie załamuje się, gra dalej, wydaje kolejny album z niszową muzyką. Sytuacja się powtarza: nadal „emisyjność” tego produktu jest zbyt niska, by gwarantowało to kapeli godziwe tantiemy, nie mówiąc już o regularnych środkach, gwarantujących materialne przetrwanie… I co dalej? Jak długo można to ciągnąć?

Może, gdyby Brylu regularnie przez lata zgłaszał kolejne swoje płyty w ZAiKS-ie, w sumie zebrałoby się wystarczająco dużo opłat tantiemowych. Ale co z innymi, którzy nie mają szans na masową słuchalność ich muzyki? A mimo to chcieliby żyć z tego, co kochają – czyli z grania?

Dość dawno, na własny użytek, wymyśliłem sobie teorię muzycznego życia w Polsce, którą przytaczam w takich sytuacjach, trzymając się jej schematu. Otóż – jak się zdaje – muzyków naszych (wykonawców, jak Brylewski – bądź kapele) można by z grubsza podzielić na dwa obozy. Jeden to artyści, którzy postawili wszystko na jedną kartę: rzucili szkoły, pracę, zrobili z kapeli firmę, a dochodzili do popularności latami, biorąc w międzyczasie kredyty na inwestycje w rozwój swojej marki. Tutaj znów Behemoth jest przykładem idealnym: Nergal poświęcił się w całości promocji własnej idei, od nastolatka wiedział, że wraz ze swym zespołem ma dojść na sam szczyt. Kto ryzykuje, w kozie nie siedzi: lata zajęło mu owo dochodzenie, pokonał w międzyczasie ciężką chorobę (szacun!) i jest, gdzie jest. Nie martwi się o tantiemy. Druga grupa to pasjonaci, którzy nie traktują kapeli jak firmy, z której trzeba żyć – lecz chcą po prostu grać. Inwestują siebie w samą muzykę, ale niekoniecznie w produkt rynkowy obawiając się, że poświęcenie będzie daremne – nie każdy, a jedynie wybrani, doświadczają światowej popularności.

Rzecz w tym, że nie ma trzeciej możliwości. Trzeba dokonać wyboru. Albo w całości, z kopytami pakujemy się w budowanie renomy kapeli – wierząc głęboko, że w końcu staniemy na szczycie – albo traktujemy całość jak hobby, zajęcie dodatkowe, dbając również o równoległą ścieżkę zawodowej kariery, dającą nam utrzymanie. A jak wypali z muzyką, to super. Nie da się ukryć, że wybór pierwszej drogi jest niezwykle ryzykowny. Należy wówczas bacznie obserwować reakcję świata na nasz przekaz – badać, czy zainteresowanie jest na tyle rozbudowane, że mogłoby przerodzić się w popularność. O ile zaś uda się wejść na ścieżkę, dającą nadzieję wzrostu naszego statusu, z pewnością już na jej początku trzeba rejestrować swoje artefakty w każdym możliwym miejscu, dającym nadzieję na przychody (ZAIKS, ale też STOMUR, STOART). I na pewno tutaj leżał błąd Brylewskiego… Ale jeśli rozmawiamy o tym, że teraz Robert przestrzega młodych artystów, uwagi do nich kierowane powinny bardziej dotyczyć samego wyboru metody na granie… Jak chcesz z kapeli żyć, owszem, dbaj o swoje formalności. Ale jeśli do końca nie wiesz, czy ci z kapelą „zażre” – zadbaj raczej o alternatywną drogę zarobkowania! Mądre powiedzenie mówi, że o sukcesie człowieka decyduje wiązka jego życiowych talentów. Mówiąc inaczej – inwestujmy w tym samym czasie w różne nasze „biznesy”. Jak z jednym nie wyjdzie, to może inny podreperuje sytuację.

O zachowaniu za sceną, czyli gwiazdy w natarciu

Niezawodny Facebook donosi o incydencie w maleńkim, podlaskim Korycinie:

http://dziendobry.bialystok.pl/ekipa-artystki-chciala-wylaczyc-prad-dzieciom-podczas-koncertu/

Ekipa Sylwii Grzeszczak mocno podpadła organizatorom imprezy, chcąc zrzucić ze sceny śpiewające dzieciaki. Tło zajścia opisano dość dokładnie w cytowanej relacji, ale problem jest szerszy: jak bowiem czelność miała, wredna gwiazda, nie darować młodym artystom dziesięciu minut! Przecież to by jej nie zbawiło!  Interwencja „techniki”, powstrzymana rejtanowskim gestem organizatorów, zabrała dzieciakom radość ze śpiewania. I dała surową lekcję okrutnego, polskiego szołbiznesu: pewnie młodziaki na zawsze zapamiętają, że scena jest tak naprawdę jaskinią drapieżników, w jej kulisach trwa bezwzględna walka na kły i pazury. Jak w dorosłym życiu, jego najbardziej przyziemnej – bo nie ze sztuką związanej – odsłonie…

Problem pod hasłem „kto gra po kim, o której i jak długo” jest odwieczną zmorą wszystkich muzycznych festiwali. Nie tylko w Polsce. Wiecie, jak Niemcy rozwiązują temat na monstrualnych: Wacken albo Summer Breeze? Zdziwicie się – jak nieomal zdarzyło się w Korycinie, naprawdę wyłączają prąd. Każdemu. Obojętnie, kim jesteś: super gwiazdą, totalnym bóstwem dla milionów fanów, jeśli przekroczyłeś swój czas, prądu nie ma. I nie ma też dyskusji. Regulamin jest jednakowy dla wszystkich, bez względu na status czy popularność. Skoro zaakceptowałeś warunki, w których wyraźnie określono długość twego występu, kolejność wykonawców na scenie oraz ramy czasowe, w których masz się zmieścić – sorry, kochany, bierzesz kasę to stosuj się do zasad. Ordnung muss sein. I co najważniejsze, powyższe reguły stosują się zarówno do zespołów, jak i organizatorów. Kierownik sceny (a w Niemczech czy Wielkiej Brytanii jest to bardzo poważnie traktowana estradowa profesja, trzeba mieć do niej konkretne kwalifikacje) ma być na miejscu pierwszym po Bogu, jak kapitan na statku. Jego decyzje są niepodważalne, on osobiście ma zagwarantować porządek zaplanowanej imprezy. Dlaczego to ważne? A, bo przyszli tutaj ludzie i zapłacili za bilety. Coś się nie będzie zgadzało, to drugi raz nie przyjdą: w takich Niemczech nikt nie narzeka na brak koncertowych ofert, pójdą na „sztukę” robioną przez inną firmę… Jednym słowem, w profesjonalnym biznesie estradowym na Zachodzie obowiązują zawodowe zasady działania, jak w każdej innej branży, podległej wolnorynkowym prawom gospodarczym. Tam, gdzie jest klient i pieniądze (czyli – widz i bilety), musi być porządek, fachowość i dobra jakość produktu scenicznego, łącznie z punktualnym wychodzeniem na scenę.

Moje Sacriversum rozgrzewało kiedyś publikę przed Tiamat i Pain, w warszawskiej Proximie. To fajne lokum koncertowe, z jedną wszakże wadą: po imprezach rockowych często organizowane są tam dyskoteki. Metalowa publika jest wypraszana po upływie ściśle określonej godziny, sorry, taki mamy klimat, klub zarabia na siebie. Zaakceptowaliście te warunki? Super, więc teraz proszę kończyć, bo zaraz limit czasu się wyczerpie… Przegięliśmy nasz występ o dosłownie pięć minut, jeden utwór. Myślałem, że kierownik ekipy szwedzkich kapel, „tour manager” rodem z Niemiec, dostanie szału i rozniesie nas na strzępy. Wydzierał się chamsko na cały klub a w ręku trzymał już wtyczkę wielkiej pyty… Nie zdążył wyłączyć jej z prądu, bo skończyliśmy. Nasze schodzenie ze sceny odbyło się przy akompaniamencie bluźnierstw niemieckiej ekipy technicznej, która wręcz zrzucała kolejne instrumenty na zaplecze. I w tej całej awanturze, podkreślam to dobitnie, my byliśmy winni. Złamaliśmy zasady i nieważne, że muzyk na scenie raczej zegarkiem się nie posługuje: trzeba było inaczej zaplanować występ. Tak, by dwa następne zespoły mogły w całości zagrać przygotowane sety.

Czemu po wszystkim przeprosiliśmy, zamiast się kłócić? Bo zrozumieliśmy na własnym błędzie profesjonalne zasady. Chcesz być szanowany, szanuj innych. Wtedy scena działać będzie jak należy, a widzowie – czyli klienci – będą zadowoleni. I takie przesłanie chciałbym tu zostawić organizatorom korycińskiej imprezy. To oczywiście bardzo brzydki gest – wtargnąć na scenę wykonawcy, zwłaszcza dzieciakom! Nie pochwalam zachowania techników gwiazdy festiwalu. Ale podstawowe pytanie brzmi: dlaczego te dzieci przedłużyły swój występ? Czemu nie przypilnowano, by harmonogram koncertu przebiegał planowo? A może ekipa Sylwii Grzeszczak miała zakontraktowany na ten dzień następny koncert, w kolejnej miejscowości? I aby zdążyć musiała wyjść punktualnie na scenie w Korycinie?  Nikt nie pomyślał, że artystka i jej ekipa żyją z grania – muszą dbać o dyscyplinę własnej logistyki, bo inaczej tracić będą kolejne zaproszenia, a zatem środki utrzymania? Łatwo jest jeździć po gwiazdach jak po łysej kobyle, a jednocześnie nawet nie podjąć próby postawienia się w ich sytuacji. Całej otoczki sprawy organizatorzy nie wzięli pod uwagę, tłumacząc przy tym, że opóźnienie „nikogo nie zbawi”…

Bądźmy dla siebie grzeczni, nie zrzucajmy dzieciaków ze sceny – ale też dbajmy o porządek. Nie przedłużajmy czyjegoś występu, jeśli nie ma na to miejsca w festiwalowym harmonogramie.  Sztuka, wbrew pozorom, bardzo potrzebuje ścisłych zasad organizacyjnych. Inaczej każdy występ zamieniłby się w trudny do ogarnięcia chaos – a wtedy naprawdę kły i pazury zaczęłyby rządzić zapleczem sceny. Najwyższy czas, by zrozumieli to również polscy organizatorzy.

 

O starych aktorach, czyli życzenia na Dzień Teatru

W aktorstwie seniorów jest coś niezwykłego. Sędziwi mają to, o czym młode pokolenie fachowców sceny może tylko pomarzyć: życiowe doświadczenie. Ono przekłada się na budowanie „pełniejszej” postaci. Senior, grając osobę wiekową, zagra samego siebie. Będzie więc całkowicie wiarygodny – lecz w innej roli, gdy kształt postaci wypełnić należy nie samym tylko wiekiem, najlepiej uwidacznia się mistrzostwo doświadczonych aktorów. Nie wiem, na czym polega przewaga dawnej szkoły aktorstwa nad kreacjami młodych – i czy w ogóle występuje . Nie śmiem twierdzić, że mamy dziś inne metody pracy akademickiej: brak mi argumentów, tu powinien wypowiedzieć się fachowiec, nauczyciel. Ale prawdą jest – i widać to gołym okiem we współczesnym teatrze – że młodzi grają inaczej. Szukają innych środków wyrazu, innego języka… Pewnie chcą docierać do bliższego sobie pokolenia. Mają więc wiarę, posłuch i sympatię wśród widowni równej sobie wiekiem. Lecz trudniej im przekonać starszych widzów: oni, co zdarza się w nowoczesnych inscenizacjach, mają kłopot ze zrozumieniem przekazu młodych aktorów. Bywa, że opuszczają widownię.

Zdarzyło się tak podczas inscenizacji „Poczekalni.0” Teatru Polskiego z Wrocławia, w reżyserii Krystiana Lupy, na XX MFSPiN  w Łodzi. Długie, trudne przedstawienie, z bogatymi sekwencjami w wykonaniu młodych aktorów, nadto – grających postaci studentów. Kwestie aranżowane w oparciu o tekst Doroty Masłowskiej, lecz z partiami improwizowanymi w czasie pracy nad spektaklem, bywały niestrawne dla starszej części widowni. W kontraście – cudowny monolog Krzesisławy Dubielówny (ukończyła krakowską PWST w roku 1957), przerodzony w symboliczną scenę dialogu z młodym rozmówcą (w tej roli Mirosław Haniszewski), scena trzymająca za gardło każdego z widzów, bez względu na wiek… Mistrzostwo sędziwej aktorki, wyciskające łzy. A także inne przykłady: genialna forma sceniczna Irminy Babińskiej i Bolesława Abarta, w spektaklu „Uwolnić karpia” pod reżyserią Krystyny Meissner, na tymże samym festiwalu, kilka dni wcześniej. I wzbudzający huragan śmiechu bon-mot Abarta w czasie spotkania z widzami: „Panie, czy pan nie widzi, w jakim ja jestem wieku? Ja tu oswajam się z glebą!”…

Mają oni, starsi aktorzy, walor w swej pracy szczególny. Są to całe lata praktyki (dłuższej przecież, aniżeli u młodych) w autokontroli wypowiadanych słów, kwestii scenicznych. Mają, wypracowany przez długie doświadczenie, zupełnie inny niż młodzi system budowania gestów, zachowań scenicznych. Inaczej kontrolują ciało, mocniej sprzęgają je ze słowem. Są bardziej „w postaci” niż młodzi, często szukający jeszcze panowania nad tekstem, odpowiedniej relacji między własną, realną osobą a kreowanym na scenie bohaterem. Czy młody aktor jest przez to gorszym fachowcem niż ten starszy, doświadczony? Absolutnie nie! Po prostu wiek ma swoje prawa, w każdej specjalności. I wszędzie stary mistrz będzie dla młodego czeladnika wzorem. Bez względu na przyjętą metodę, filozofię pracy, młodzi powinni z szacunkiem uczyć się od starszych. Wielu spośród nich wie o tym, idąc ścieżką pokornego budowania własnego portfolio w oparciu o życzliwe rady bardziej doświadczonych kolegów. Naturalny łańcuszek zawodowych pokoleń…

„Tetryczejesz”, moglibyście powiedzieć. Może i tak jest, że z wiekiem lepiej rozumiemy jakość rzemiosła ludzi doświadczonych, dajemy się przez nich przekonać bardziej, niżbyśmy młokosów podziwiali. Z całym jednakże szacunkiem dla ludzi młodych i najmłodszych, często już prawdziwych mistrzów swego fachu, doceńmy – tak radzę – ile wart dla każdej sceny jest aktor z dużym doświadczeniem. Dla nich wszystkich, młodych i starych aktorów, dziś przesyłamy najlepsze życzenia. Mają swój dzień, wszyscy ludzie teatru. Niech trudne czasy kultury nie będą dla nich smutkiem ani rozczarowaniem. Niech czerpią wiele radości ze swych, coraz to z wiekiem lepszych, kreacji scenicznych.

O jubileuszu, czyli Festiwal po raz dwudziesty!

Już tylko dni dzielą nas od inauguracji XX Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. Czas minął szybko, organizowane co roku w Łodzi spotkanie teatrów, początkowo tylko krajowych i wyłącznie z komediowymi spektaklami, przerodziło się z latami w jedno z najważniejszych wydarzeń naszej kultury scenicznej. Już od kilku lat wykracza zasięgiem poza Polskę, pokazując wymagającej widowni spektakle wystawiane czy to przez renomowane zespoły europejskie, czy też robione dzięki kooperacji wybitnych twórców krajowych z zagranicznymi scenami.

Ma też Festiwal od zawsze jedną, niezmienną cechę – jest skutkiem subiektywnego wyboru dyrektor artystycznej Ewy Pilawskiej, która co sezon podróżuje po krajowych scenach, oglądając premiery. I wybierając te, które Jej zdaniem zasługują na miano wyjątkowych. Przedstawienia zapraszane są potem do Łodzi, a o słuszności wyboru przekonać się można, śledząc zawartość chronologicznie późniejszych festiwali teatralnych w Polsce. Większość z nich dubluje skład łódzkiej imprezy, co wskazuje na wyjątkową zgodę wśród ludzi opiniotwórczej części środowiska teatralnego nad Wisłą…

Każdego roku łódzka impreza teatralna ma też walor wręcz reporterskiej aktualności. Zapraszane przedstawienia dotykają spraw żywych, niemal wsadzają palec w ranę, prowokując lub budząc na nowo dyskusje o sprawach najistotniejszych. Tym razem nie będzie inaczej: zaproszony do Łodzi zespół niezależnego Teatru DAKH z Kijowa przyjedzie tu z absolutnie i światowo premierowym spektaklem, na gorąco pisanym pod ogniem walczącego Majdanu… Kompilacja tekstów powstała wręcz na barykadzie, jeden z artystów, który w Łodzi wystąpi, został w czasie walk ulicznych ranny w nogę! Ukraińscy artyści chętnie wezmą udział w dyskusyjnym panelu, którego głównym wątkiem będzie rozmowa o sensie istnienia teatru / instytucji sztuki w warunkach totalitarnego reżimu. Skądś to znamy, prawda? Artyści scen polskich przez lata sami zadawali sobie to pytanie, a efektem tłumionej przez cenzurę aktywności były wybitne, narodowe inscenizacje. Czy Teatr DAKH przywiezie nam wstrząsający dokument walki o podobnej sile artystycznego wyrazu?

Festiwal od dawno wpływa ożywczo na repertuar gospodarzy, łódzkiego Teatru Powszechnego. Szykowane na wiosenne spotkanie premiery zmieniają się często w zdarzenia wybitne – tak było przed rokiem z „Podróżą zimową” w reżyserii Mai Kleczewskiej. Teraz do pracy przystąpili nie mniej uznani twórcy sceny: Krystyna Meissner i Paweł Miśkiewicz. Oboje dokonali w minionym sezonie swoistego „resumee”, kończąc dyrektorowanie na macierzystych scenach Współczesnego we Wrocławiu i Dramatycznego w Warszawie… Teraz szykują w Powszechnym spektakle prapremierowe, dokonując nowego otwarcia w swych nader bogatych biografiach artystycznych.

Osobnym zdarzeniem dwudziestego MFSPiN będzie obecność Krystiana Lupy. Reżyser sławy już światowej robił w Grazu kolejny z serii swych epickich spektakli na kanwie dzieł austriackiego pisarza Thomasa Bernharda. „Wycinka” miała przyjechać do Łodzi, ale na przeszkodzie stanął konflikt Lupy z aktorką, grającą jedną z głównych ról… Swoiste fatum nie przeraziło reżysera, który na Festiwal desygnował postawioną wcześniej we Wrocławiu „Poczekalnię.0” Sam też przyjedzie, deklarując udział w rozmowie, poświęconej relacjom „mistrz-uczeń”.

Bo też i mistrzowie staną się w tym roku głównymi bohaterami festiwalowego motto. Oddajmy głos samej Ewie Pilawskiej: „Co oznacza bycie mistrzem? Jak traktujemy tych, których tym mianem określamy? Jaki mają oni wpływ na nasze postrzeganie rzeczywistości? Czy status mistrza stawia go w szczególnym miejscu? Daje większą swobodę twórczą, gwarantuje poczucie bezpieczeństwa  i komfort tworzenia? Wreszcie szerzej – już nie tylko w kontekście sytuacji z Grazu – czy mistrzowie jeszcze coś dla nas znaczą?”

Nie trzeba większej rekomendacji, by pokusić się w tym roku o udział w festiwalowych zdarzeniach. Program imprezy jest już dostępny na stronie: powszechny.pl Tym razem i ja zapraszam Was wszystkich wyjątkowo serdecznie!

O ulicy Piotrkowskiej, czyli krótkie studium upadku

Piotrkowska, główna ulica Łodzi, pada i wymiera. Muszą być tego jakieś powody. Uzdrawiać „Pietrynę” chcą liczni doradcy, podpowiadacze i eksperci – niektórzy nawet za publiczne pieniądze, otrzymywane na stanowiskach, stworzonych specjalnie „dla rozwoju Piotrkowskiej”. Czy mam pomysł na zmianę chorej sytuacji? – spytał mnie serdeczny kolega, nalegając na Facebooku, bym ujawnił w sieci swoje na ten temat poglądy. Robię to więc na skutek życzliwej namowy, lecz niezbyt mocno przekonany, czy w ogóle warto zabierać głos w tej sprawie…

W kolejności chronologicznej należałoby zatem podjąć w sprawie Piotrkowskiej następujące działania:

Po pierwsze, natychmiast sprzedać wszystkie komunalne kamienice, które nie są jeszcze przy Piotrkowskiej własnością prywatną. To wymaga ogromnej pracy: przedwojenni właściciele tych budynków często ginęli całymi rodzinami podczas hitlerowskiej okupacji. Trzeba uporządkować dokumentację i ustalić listę spadkobierców lub innych ewentualnych posiadaczy tytułów własnościowych do kamienic. Tę pracę należy jednak wykonać. Ulica Piotrkowska, czyli łódzka strefa A1 powinna być całkowicie własnością prywatną.

Po drugie, za pieniądze uzyskane ze sprzedaży budynków należałoby wybudować (lub wyremontować istniejące) mieszkania socjalne dla tych lokatorów kamienic z Piotrkowskiej, którzy mają potężne zaległości z tytułu nie opłaconego czynszu. Krótko i dosadnie: z Piotrkowskiej trzeba wypędzić alkoholików, kryminalistów i kloszardów. Czyli żulerkę. W żadnym cywilizowanym mieście po reprezentacyjnej ulicy nie szwendają się, bez względu na porę, pijani i śmierdzący żebracy. Obecność indywiduów, obszczywających na Piotrkowskiej bramy, brudzących wymiocinami pawimenty, tudzież wyciągających brudne ręce w proszącym geście do gości letnich ogródków, jest czymś nie do zaakceptowania w warunkach turystycznej atrakcji miasta… Ja nie jestem wrogiem tych ludzi, przeciwnie, bardzo smutno mi, że prowadzą taką egzystencję. Ale – proszę mnie dobrze zrozumieć – w strefie A1 miejsca dla nich być nie może.

Po trzecie i najważniejsze: na Piotrkowskiej, już całkowicie prywatnej i wolnej od nieproszonych gości, trzeba wprowadzić przepisy, umożliwiające odpowiednie funkcjonowanie tego miejsca. A zatem nakaz dla właścicieli budynków bezwarunkowego odnawiania kamienic co pół roku (w przeciwnym razie, jak w Szwajcarii, surowe kary dla nie stosujących się do przepisów). Oraz całkowity brak ingerencji Miasta w wysokość opłat, jakie ponosić będą najemcy lokali użytkowych w kamienicach na tej ulicy – przypomnijmy, w tym modelu prywatnych. Inaczej: właściciel kamienicy, jeśli sam nie prowadzi restauracji czy pubu u siebie na parterze, ustala wysokość kwoty wynajęcia lokalu ze swoim najemcą. Bez żadnego haraczu na rzecz Magistratu. I bez żadnych ograniczeń co do godzin funkcjonowania tam lokali rozrywkowych.

Jakie skutki powinny narodzić się w obowiązującym systemie? Oto Piotrkowska zacznie funkcjonować jak typowy, rozrywkowo-rekreacyjny pasaż turystyczny. Tam z przyjemnością powinni udawać się przyjezdni, którzy zagoszczą w Łodzi na imprezie kulturalnej lub sportowej. Takie osoby szukają zwykle miejsca, gdzie chciałyby kontynuować mile rozpoczęty wieczór, przy kufelku lub szklaneczce czegoś mocniejszego. W miłych warunkach, bez kloszardów i śmierdzącej żulerni. Nierzadko do końca nocy. Ceny, zarówno dla gości działających tam knajpek i pubików (to samo zresztą dotyczyłoby sklepów bądź lokalów usługowych) jak i dla najemców lokali byłyby efektem całkowicie wolnorynkowej konkurencji – czytaj, byłyby przystępne, bo inaczej zbyt drogi lokal od razu by zbankrutował.  Jak wyglądają podobne miejsca, turystyczne pasaże w miastach cywilizowanych, opisywać nie trzeba. Ten byłby najdłuższy w Europie, nie musiałby mieć zatem w sąsiedztwie żadnego Wawelu ani podobnej atrakcji, ściągającej ludzi w pobliże. Same kamienice spełniałyby to zadanie. W ten sposób Piotrkowska nie uległaby konkurencji wszechmocnej dziś Manufaktury, tylko stałaby się jej naturalnym przedłużeniem. Ludzie, mając na Piotrkowskiej podobną ofertę jak na ryneczku Manufaktury, z chęcią organizowaliby sobie weekendowy „pub – crawling” na całym tym obszarze… Po „rozbujaniu”  dwubiegunowej prosperity byłby tylko krok do zagospodarowania Starego Rynku, dziś podobnie martwego, jak reszta Piotrkowskiej. I temat mamy zamknięty.

Czemu pisałem, że nie warto w sprawie zabierać głosu? Bo scenariusz kreślony powyżej nigdy się nie sprawdzi. Zbyt mało tam możliwości zysku dla urzędników i polityków, a zbyt dużo wiary w przedsiębiorczość i prywatną inicjatywę restauratorsko – kupiecką. Piotrkowska, podobnie zresztą jak cała reszta szacownego grodu Łodzią zwanego, pozostanie jeszcze długo zapadłym zaściankiem wschodniej, socjalistycznej Europy. Za to z pięknym dworcem (i bramą!) w stronę Warszawy, gdzie nader chętnie i w coraz większej liczbie będą uciekali grodu tego mieszkańcy.

O Energii Kultury na zimno, czyli pełne dane dla wszystkich

Nie obowiązuje już sekret, pozwolę więc sobie opublikować pełne informacje, dotyczące głosowania na tegoroczną Energię Kultury:

Suma głosów łącznie: 12.757
W tym głosów przez sms: 9. 694
W tym głosów internetowych tvtoya.pl: 3. 063

1. Wielkoformatowe projekcje na Pl. Wolności  5363 głosy (521 internetowych / 4842 sms)
2. Murale Urban Forms  3652 (196 / 3456)
3. Ustanowienie Nagrody Literackiej  2594 (1594 / 2594)
4. Podróż zimowa  699 (512 / 187)
5. Marzenie Nataszy  102  (67 / 35)
6. Pałac Herbsta  86 (40 / 46)
7. Ida  76 (27 / 49)
8. Themersonowie  48 (35 / 13)

9. Rybczyński  32  (27 / 5)

10. Sezon burz  27 (18 / 9)
11. Koncert Cohena  22 (12 / 10)

12. Koncert Claptona  21 (14 / 7)

Kilka spraw zwraca uwagę. Po pierwsze, duża przewaga trzech pierwszych laureatów nad pozostałymi – to może świadczyć o mobilizacji osób, którym bardzo zależało na wypromowaniu akurat tych nominacji. Zwłaszcza, że przewaga utworzyła się dzięki sms-om, a tych można było wysłać, ile się chciało (strona internetowa przyjmowała jeden głos z jednego IP). Po drugie, zadziwiająco niskie poparcie dla koncertów w Atlas Arenie: jeszcze niedawno byliśmy pewni, że one zdominują plebiscyt do granic sensowności. Stało się dokładnie na odwrót, wielkie występy halowe traktowane są w Łodzi jako atrakcja raczej krajowa, niż lokalna.

Wciąż wzbudza kontrowersje metoda selekcji nominowanych wydarzeń, a raczej brak selekcji na poziomie „kultura wysoka kontra popkultura”. Trzeba powtórzyć, że kapituła wciąż trzyma się zasady przyjmowania wszystkich propozycji kulturalnych, bez oceny, które z wydarzeń ma bardziej wytrawny charakter. Członkowie kapituły najpierw analizują komplet zgłoszeń,  następnie głosują nad pozostawieniem kandydatury w gronie nominowanych. Tu tzw. charakter wydarzenia nie ma znaczenia. Nic nie wskazuje na to, by w przyszłości system ulec miałby zmianie.

Bardzo serdecznie dziękujemy wszystkim, którzy wzięli udział w głosowaniu: liczba oddanych głosów, pomijając nawet ewentualny ( i legalny!) lobbing grup wsparcia, bardzo nas podbudowała. Wskazuje, że plebiscyt gromadzi coraz większe zainteresowanie odbiorców kultury w Łodzi. Pokazuje też, że być może jest on potrzebny, wypełnia jakąś lukę w podsumowaniu aktywności łódzkiej kultury na przestrzeni roku.  Oczywiście wszelkie głosy, odnoszące się do formy i treści plebiscytu EK bardzo chętnie przyjmujemy. Nawet pod tym tekstem.

O Hobbicie 2, czyli Pustkowie Smauga

Wszyscy fani Hobbita czekali na premierę środkowej części trylogii. Zastanawia więc niska frekwencja na kinowej widowni w dniu premiery (być może spowodowana świątecznym obżarstwem lub lenistwem, może internetowym piractwem), ale przyjąć trzeba, że Peter Jackson rzetelnie wywiązuje się z obietnicy dostarczania widzom jednego filmu przed każdą gwiazdką. Czy biznes to czy potrzeba artystycznego ducha, nie ma sensu pytać: miłośnicy Tolkiena i kinowych ekranizacji z pewnością dotrą do kin także tym razem.

Czy ocena filmu ma zatem sens? Ma głęboki,  bo tym razem radykalni tolkienowcy mogą być nieprzyjemnie zaskoczeni. Pustkowie Smauga to pierwsze z wielkich dzieł Jacksona tak poważnie odbiegające od litery książkowego pierwowzoru. Pozwólcie, że zacytuję pewnego znawcę tematu z portalu Salon24 (Grim Smirkof):

„Nie podoba mi się, że scenarzysta omija sceny znane z książki, takie jak np. przeprawa przez „Strumień Zapomnienia” w Mrocznej Puszczy, czy próby krasnoludów wbicia się „na sępa” na ucztę Elfów. Nieobecność tych scen jest po prostu dla mnie niezrozumiała. Nie ma żadnych technicznych powodów, by nie opowiedzieć tej historii tak, jak się należy. Krzywdą dla powieści było wycięcie sceny, kiedy Gandalf przyprowadzał po dwa krasnoludy do Beorna.”

Wierzę tym obserwacjom, bo sam przeczytałem Hobbita daaawno temu, jako nastolatek, nie pamiętam więc zbyt dokładnie, w jakim zakresie fabuła książki różni się od tej, jaką Peter Jackson wykreował w filmie. Pewne jest, że oprócz istotnej wyrwy, jaką przy okazji Władcy Pierścieni było pominięcie wizyty hobbitów u Bombadila, nigdy reżyser nie poważył się na znaczące odstępstwa od treści adaptowanych książek.  Jednakże nie tylko pominięcia mogą w tym wypadku drażnić fanów. Z „zatrudnienia” na planie aktorki, która zagrała elficę Taurielę, Jackson tłumaczył się w wywiadach dość intensywnie – i dosyć naiwnie zarazem. Że niby aktorka wręcz idealnie nadawała się do roli elfki??? Wolne żarty: to zbyt słaby argument na rzecz wprowadzenia do filmu postaci, która u Tolkiena w ogóle nie występuje. Obawiam się, że twórcy obrazu (jak wielu przed nimi) ulegli przemożnej sile mitu o politycznej poprawności. W obawie przed zastrzeżeniami amerykańskich widzów i krytyki należało stworzyć na ekranie sztuczną równowagę płci. Mniejsza, że w tolkienowskiej historii kobiety – elfy nie odgrywają żadnej istotnej roli. Tu elfka zaistnieć musiała w obawie przed atakami silnego, feministycznego lobby, które przecież mogłoby zaszkodzić recepcji filmu – a zatem wymiernie ograniczyć płynące z niego zyski… Oddajmy raz jeszcze głos recenzentowi „Salonu24”:

„Na koniec – razi niezamierzony komizm scen „parytetowych”. Z parytetu dodano elfkę – bohaterkę, która jest przeciwwagą dla powieściowych wyłącznie męskich postaci. Ale najzabawniejsi są murzyni w Mieście na Jeziorze. Miasto pokazano w konwencji Rosji – Nowogrodu, co oczywiście pogłębia dysonans. Widocznie twórcy filmu przejęli się oskarżeniami o rasizm, bo orkowie byli z trylogii TLOTR przeważnie czarni, a Rohirrimowie i Gondorczycy – biali… A że w Rosji nie ma murzynów i że ich obecność kogoś może razić, to już z perspektywy Nowej Zelandii zapewne drobiazg.”

Nie chcę filozofować, wypowiadając się jednoznacznie za lub przeciw takiej interpretacji, być może tutaj idzie ona zbyt daleko. Jednakże wymyślenie Taurieli jest niewątpliwą skazą na „tolkienizmie” adaptacji, fani z pewnością zapewnią w związku z tym filmowi pokaźną dawkę szyderstwa. Zwłaszcza, że idei politycznej poprawności służy tutaj wątek miłości elfki (elfowie byli dużo wyżsi od ludzi) do „jednego z wyższych” krasnoludów, Kilego (krasnoludy byli od ludzi o połowę niżsi). Gdyby taki romans miał zdarzyć się na kartach powieści, Kili sięgałby Taurieli zapewne do bioder…  Na pocieszenie trzeba dodać, że sceny bitewne z udziałem walecznej szefowej elfickiej straży należą do najbardziej atrakcyjnych w filmie, jeśli taka pociecha może fanom wystarczyć.

Co jeszcze o Pustkowiu Smauga? Jest w środkowej części rozwlekłe i nudnawe, dokładnie tak, jak Dwie Wieże. Można to tłumaczyć przebiegiem akcji w literackim pierwowzorze, ale  bardziej potrzebą stworzenia trzygodzinnej opowieści na ekranie z materiału, który w książce zajmuje niewiele stron opisu. Zatem – znów przeważyły argumenty merkantylne.  Film jest ponadto tak skrojony, że widzowie nie znający książki Tolkiena (o ile ktoś taki się uchował) mają mizerne szanse na zrozumienie jego sensu.  Zaczyna się tam, gdzie skończyła pierwsza część Hobbita – kończy nagle, zapowiadając ostateczne rozstrzygnięcia akcji w części trzeciej. Może to być walor dla miłośników pierwowzoru, zresztą Władca Pierścieni był w swej ścisłej poetyce „serialowej” wymyślony identycznie. W konkluzji powiem, że Pustkowie Smauga nie ciągnie w dół dokonań Jacksona na tyle, by go radykalnie krytykować. Ale też z pewnością nie podnosi poprzeczki tak wysoko, by rozpływać się w pochwałach.

O Energii Kultury, czyli znów wybieramy!

Wybraliśmy dwunastkę:

1. Wystawa „Themersonowie i awangarda” w ms2

2. Monodram Agnieszki Skrzypczak „Marzenie Nataszy” w Teatrze im. Stefana Jaracza

3. Spektakl „Podróż zimowa” w Teatrze Powszechnym

4. Koncert Erica Claptona w Atlas Arenie

5. Koncert Leonarda Cohena w Atlas Arenie

6. Renowacja Muzeum Pałac Herbsta

7. Wielkoformatowe projekcje na pl. Wolności w ramach Festiwalu Kinetycznej Sztuki Światła

8. Film „Ida” w reżyserii Pawła Pawlikowskiego, wyprodukowany przez Opus Film

9. Powieść „Sezon burz” Andrzeja Sapkowskiego

10. Murale Galerii Urban Forms

11. Wystawa Zbigniewa Rybczyńskiego w Atlasie Sztuki

12. Ustanowienie Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima

W ocenie dostojnej kapituły plebiscytu Energia Kultury, już po raz piąty zbierającej głosy na wydarzenia kulturalne Łodzi, właśnie te wymienione powyżej zasługują na tegoroczną nominację. Mieliśmy poważny problem.  Otóż nie wolno nam, a ta żelazna zasada jest co roku przestrzegana, promować wydarzeń „własnych” – czyli odbywających się na scenie współorganizującej plebiscyt Wytwórni.  Nie da się ukryć, że wrześniowy koncert „The Four Colors of Łódź” Zbigniewa Preisnera, wieńczący otwarcie filmowego kompleksu Łąkowa 29, trzeba uznać za jedno z najważniejszych wydarzeń kulturalnych mijającego roku w mieście… Tej nominacji nie przyznaliśmy, ale być może znajdziemy sposób na honorowe wyróżnienie inicjatywy, przywracającej życie (i to jak bogate!) dawnej Wytwórni Filmów Fabularnych.
Z tym jednym szlachetnym wyjątkiem, tegoroczne nominacje nie budzą zdziwienia. Są dwa koncerty z rosnącej w siłę Atlas Areny, mamy dwa poważne (i cenione w Polsce) wydarzenia teatralne, jest reprezentacja literatury, muzyki, sztuk plastycznych, filmu. Jest uniwersalnie – klasyka, ale i pop-kultura, mainstream.  Każdy może znaleźć  coś dla siebie i poprzeć ulubione wydarzenie. I chyba w tym zakresie formuła plebiscytu spełnia swoje zadanie.
Czekamy zatem na Wasze głosy, są przyjmowane od dzisiaj. Najprościej wejść na naszą stronę:  www.tvtoya.pl
W dolnej części strony głównej znajdziecie plebiscytowy banner, na który trzeba kliknąć – i już wyświetla się sonda z głosowaniem. Można też wysłać sms o treści: ENERGIA.kod kandydata (np. ENERGIA.16) pod numer 71466 (cena SMS 1 zł netto + VAT – 1,23 zł brutto, organizatorem konkursu jest AGORA SA). Wszystkie głosy komisyjnie przeliczymy dziesiątego stycznia w południe. Tego dnia wieczorem, o 19.15, rozpocznie się na scenie Wytwórni uroczysta gala finałowa, którą jak zawsze transmitować będziemy na antenie TV TOYA.
A zatem wszystko w Państwa rękach! Jestem ogromnie ciekaw, które wydarzenie zyska Waszą przychylność.

O Wiedźminie,czyli książka, która recenzji nie potrzebuje…

W końcowym epizodzie tomu „Miecz przeznaczenia” Wiedźmin wspomina czternastkę wielkich magów, czarodziejów, którzy zginęli w bitwie, zmieniającej losy świata. Boi się, że w gronie tym jest Yennefer. Ale wspomina też poległych, między innymi rudowłosą Lyttę Neyd, zwaną Koral: mówi, że przez nią trafił onegdaj na tydzień za kraty, co jednakowoż skończyło się kolejnymi siedmioma dniami gorącego romansu… Chcecie wiedzieć, jak to było? Czemu Geralt dał się zamknąć do mamra, a zaraz potem w czułych ramionach pięknej czarodziejki? Przeczytajcie „Sezon burz”, znajdziecie odpowiedź.

Sapek nigdy nie uśmiercił Geralta – tak, jak Tolkien nigdy nie uśmiercił Bilba. Obydwaj wsiedli na pokład łodzi, oddalając się… no właśnie, dokąd? Po czterystu stronach najnowszych przygód Wiedźmina proszę nie spodziewać się odpowiedzi na żadne egzystencjalne pytania. Jest tam natomiast kolejny wycinek burzliwego życia najniezwyklejszego z wiedźminów, który – niczym szeryf – w nieustającej wędrówce przemierza zakamarki swego świata. Już to, jak szanujący się super-bohater, zjawiając się deus ex machina na ratunek dobrej duszy w wielkiej potrzebie.  Innym razem poniewierany zaskakującą plątaniną losów, z której – jak w greckiej tragedii – wyjścia dobrego nie ma… Geraltowa odyseja, wciąż podsycana globtroterską naturą wiedźmińskiego fachu, co każe bohaterowi wędrować bez końca wśród rozlicznych uwikłań i tarapatów, daje nam czytelnikom gwarancję trwałej bezsenności w zetknięciu z kolejnym tomem jego przygód.

„Sezon burz” zgrabnie łączy dynamikę narracji dwóch tomów opowiadań z precyzją świata, opisanego w pięcioksiągu. Już wiemy: świat Geralta to nie Śródziemie, choć zabawna autoironia Sapka względem miłości do tolkienowskiego ideału jak zawsze z kart Wiedźmina się przebija. Choćby wówczas, gdy Geralt otwiera pewne magicznie zamknięte drzwi rzuconym niedbale słowem „Przyjaciel”  – a Sapek od razu wyjaśnia, że ktokolwiek chciał wrota zabezpieczyć, użył „prostego, fabrycznego hasła, nie wierząc zapewne, że mocniejsze będzie potrzebne…”. Sami widzicie, zabawa jest przednia. I oczywiście na tym dowcipne analogie z tolkienowskim ideałem rzeczywistości równoległej nie kończą się: ich odnajdywanie jest wartością dodaną powieści.

Wiemy też, jak dawno temu Geralt przekonał się, że najobrzydliwszym spośród ściganych przez niego potworów jest sam człowiek. Tym razem, wśród szeroko między ziemskimi królestwami rozciągniętej sieci morderczych intryg, dowiaduje się jeszcze kilku ciekawostek. Między innymi tej, że przynajmniej niektóre spośród grasujących po lasach potworów stworzone są ludzką ręką! Niektórzy specjalnie kreują takie monstra, żeby… ooops, zapędziłem się. Nie mogę zabierać Wam frajdy poznawania tej historii. Jak zawsze z Geraltem w komitywie, Sapkowski tworzy niezwykle ciekawą opowieść, wiarygodnie i precyzyjnie miesza rozwijane wątki, sięga do znanych już fanom zakamarków, nie daje się nudzić, wzbudza chciwość dalszego ciągu. Tworzy prawdziwą, pełnokrwistą powieść fantasy bez oglądania się na marudzących oponentów, o ile ktoś taki jeszcze uchowa się po lekturze tej książki. A zdradzę tylko, że zakończenie wcale nie jest ostateczne…

Nie dziwi powrót lubianego autora do wiedźmińskich korzeni. Banałem jest powtarzanie o globalnych sukcesach gry komputerowej, co w wiadomy sposób przekłada się na „ojcowskie” tantiemy i rodzi żyłę złota, z której aż grzech nie zaczerpnąć pełną garścią. Ale chyba nikomu nie zaszkodzi, gdy za rok na rynku księgarskim ukaże się kolejna powieść o Wiedźminie. Choć zawistnicy mówią, że w Ameryce ktoś to powinien wreszcie rzetelnie sfilmować, wtedy kasowy sukces Geralta zacznie ścigać się z prawdziwymi liderami masowej popkultury, Spidermanem czy Batmanem… Odpowiadam z równą zjadliwością: najpierw ktoś musiałby narysować komiks, żeby Amerykanie na obrazkach zrozumieli, o co z tym wiedźminem chodzi. Ja tam wolę, by pan Andrzej Sapkowski, w swym mieszkaniu na Manhattanie, pisał o Geralcie kolejne powieści.