O dobrej płycie Gołębia, czyli Corazon de Paloma…

Mój znakomity Przyjaciel (to zaszczyt dla mnie być Jego kumplem!) zrobił ostatnio dwie ważne rzeczy: kupił dobre skrzypce i nagrał na nich płytę. Niby żadna sensacja, ale kto zna Tomasza Gołębiewskiego, pierwszego skrzypka Filharmonii Łódzkiej, wybitnego kameralistę, jazzmana i organizatora wydarzeń kulturalnych, ten wie, że znakomity łódzki muzyk nigdy dotąd nie porwał się na nagranie solowego albumu. A szkoda – choć mam nadzieję, że obecny już na wydawniczym rynku „Corazon de Paloma” pozwoli Gołębiowi rozwinąć skrzydła na tym właśnie polu artystycznej działalności. Mając na koncie płyty z orkiestrami i całą plejadą kameralnych ansambli, jako solista wypada Gołąb tak wiarygodnie, że wręcz powinien zdecydować się na kontynuację obranej drogi…

Ale –  po kolei. Zafascynowany brzmieniem nowego instrumentu, prosto z renomowanej pracowni lutniczej Mistrza Gustave Villaume’a, wpadł Gołąb na pomysł, by wymyślić muzykę, która oddawałaby pełnię wdzięku gry szacownych skrzypiec. Znany łódzki basista i aranżer, Maciej Latalski, pomógł Tomkowi ułożyć repertuar autorskiej płyty. Wyszła z tego rzecz nie do końca spójna stylistycznie (album łączy wiele wpływów, od jazzu przez calipso do argentyńskiego tanga), ale ułożona bardzo zgrabnie, z dbałością o wspólny dla wszystkich kompozycji nastrój i charakter. Jest bardzo chill outowo, relaksacyjnie i w pełnej kantylenie. Nowe skrzypce ani razu nie porywają się na żadne karkołomne staccato czy inne wirtuozowskie popisy. Tomek gra zwykle długimi dźwiękami, prowadząc senne, uspokajające melodie: często samemu, ale też z towarzyszeniem innych instrumentów solowych. Usłyszeć można trąbkę Garego Guthmana (tworzy ważne dwugłosy solowe), saksofon Jakuba – i akordeon Krzysztofa Raczyńskich. Pojawia się czasem, wrzucając do całości ważne elementy, głos sopranistki Iwony Hossy. Gra Apertus Quartet, gitarzyści: Marek Piaskowski i Paweł Stępnik, a Trio Macieja Latalskiego odpowiada za sekcję rytmiczną. W ogóle rola Latalskiego na tej płycie jest istotna – Maciej nie daje sekcji żadnych szans na wyjście z tła, to samo dotyczy fortepianowych „środków”, ale zamysł jest celowy. Kompozytor pamięta, że to właśnie brzmienie skrzypiec (w układzie z kilku innymi wiodącymi instrumentami) ma być najważniejszym atrybutem płyty. Tworząc melodie, zadbał więc o wrażenie skupienia uwagi na soliście – co w połączeniu z wiadomością, że ów skrzypek ma nie pozwalać sobie na wirtuozowskie wybryki, może budzić zdziwienie. Paradoks? Niekoniecznie. Gdyby Gołąb dostał pole do nieokiełznanej improwizacji, pokazałby głównie technikę i sprawność palców. Grając oszczędnie, pilnując kantyleny i dyscypliny wykonawczej, buduje KLIMAT. Taki, jaki należało stworzyć, chcąc pokazać skrzypce, urodę ich dźwięku – nie zaś klasę solisty, którą i tak wszyscy znamy.

Klimat ów spodoba się wszystkim zwolennikom „muzyki głębokiego oddechu”, którzy po ciężkim dniu pracy, na dobrym sprzęcie audio włączają sobie wieczorem… nie Behemotha ani Marduk, lecz raczej Radio Chilli Zet albo którąś z płyt Milesa Daviesa. Przy okazji sączą sobie wino, wytrawne jak ta muzyka – albo szkocką (koniecznie!) whisky, która również ze słodyczą burbonów nie ma wiele wspólnego. Płyta bardzo dobrze sprawdza się w samochodzie, ale nie w chwili, gdy wyjeżdżamy na autostradę, tylko w korku, jaki nie daje nam wrócić do domu po dniu pełnym napięć i ciśnienia. O, właśnie! Mogę śmiało polecić ten album nadciśnieniowcom, sam używam go jako antidotum na stres, z czego korzysta również Rozalia, której przy muzyce Gołębia świetnie się w aucie zasypia… Sam zacny autor płyty wydał ją własnym sumptem, nakładem Q4Q Records, najlepiej więc z samym Gołębiem pogadajcie, jak wejść w posiadanie tej sympatycznej pozycji z katalogu łódzkiego melomana: www.Q4Q.pl

O potrzebach kulturalnych, czyli… znów miałem rację.

Lektura dzisiejszej „Rzeczpospolitej” daje kolejną, wstrząsającą konkluzję:  Polacy nie potrzebują kultury. Według badań ekspertów Głównego Urzędu Statystycznego przeciętny mieszkaniec naszego kraju nie rozumie muzyki (zapewne chodzi o jej klasyczną, nie rozrywkową, formę) ani przedstawienia teatralnego. Zatem nie korzysta z tych dóbr kultury – według badań najwięcej pieniędzy „w sektorze wydatków na kulturę” przeznaczamy z domowego budżetu… opłacając kablówkę i internet! Najmniej w tym zestawieniu wydajemy na zakup książek oraz biletów do kina i teatru.

Jako pracownik kablówki mogę się złośliwie cieszyć, że z urzędu reprezentuję kulturę wysoką – i to na poziomie najwyższego zainteresowania rodaków. Bądźmy jednak wreszcie poważni. O całkowitym braku tzw. potrzeb kulturalnych masowego narodu pisałem już tutaj:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2012/05/15/o-telewizji-publicznej-czyli-skonczmy-wreszcie-z-udawaniem/

Próbowałem wówczas udowodnić, że dojenie polskich obywateli z kasy na rzecz obowiązkowego abonamentu publicznej telewizji – właśnie w imię „misji”, czyli kształtowania potrzeb kulturalnych odbiorcy, jest zwykłym złodziejstwem. Teraz znów okazuje się, że miałem rację, co mogę skonstatować z gorzką satysfakcją, ale też z głębokim  smutkiem: to żadna radość być obywatelem narodu, wykazującego kompletny brak zainteresowania kulturą. Zwłaszcza, gdy ma się w kieszeni dyplom teatrologa, a po stronie życiowych doświadczeń dwadzieścia lat grania w zespołach, tudzież tyle samo dziennikarskiej pracy „u podstaw”, m.in. w dziedzinie kultury.

Czas jednak najwyższy – i powtarzam to dobitnie przy każdej okazji – zdać sobie sprawę z rzeczywistości. Tak zwana wysoka kultura jest dobrem ekskluzywnym – nie tylko w Polsce! Komunistyczne brednie o tym, jak to wszelkiej maści urzędy, instytucje i media publiczne powinny (oczywiście za nasze pieniądze) „wychowywać do kultury” są tylko wygodnym pretekstem do okradania ludzi, a kończą się jak zawsze w socjalizmie: klęską, co teraz pokazały statystyczne badania. Miejscem wychowania do kultury jest dom. Wyłącznie. Szkoła może pomóc, wskazując dzieciakom pewne drogi zainteresowania kulturą, ale jeśli młodzian fascynacji sztukami z domu nie wyniesie, tego zainteresowania nie znajdzie również w szkole.  W interesie wszystkich, nie tylko urzędników sektora publicznego powinno być równocześnie – posiadanie w Polsce jak najszerszej klasy arystokratyczno-elitarnej (czyli realizującej potrzeby kulturalne z zasady) oraz jak największa zamożność wszystkich ludzi w kraju. Po to, by mieli pieniądze nie tylko na chleb, ale też na inne życiowe wydatki, przez co mogliby część swoich dochodów przeznaczać na kulturę – choćby tę mniej wytrawnego typu, jak kino rozrywkowe czy komedie teatralne lub koncert rockowy. Oczywiście, jak wszyscy wiemy, w Polsce jest dokładnie odwrotnie: arystokrację wycięli nam na spółkę Stalin z Hitlerem, a komuniści zepchnęli naród w otchłań biedy, z której „nowa władza” po Okrągłym Stole nijak nas wyciągnąć nie może… Przeto i kultura ma kłopoty. Zwłaszcza, że jednocześnie socjaliści (szermujący kłamliwymi argumentami o „misjach”) nie pozwalają, by kultura wciągnięta była w obszar normalnej, konkurencyjnej gry rynkowej.

Bo też i nie ulega wątpliwości – to również powtarzam do znudzenia – kultura jest zwykłym produktem wolnorynkowym. Przy założeniu, że mamy wreszcie normalne, nowoczesne społeczeństwo ( z istniejącą arystokracją i wystarczająco zamożnymi masami) kultura może działać na prostych  prawach ekonomicznych: dobrze ma ten, kto jest lepszy i bardziej przedsiębiorczy. Na dobry produkt kultury (spektakl, koncert) przyjdzie dużo widzów, głosując nogami i zawartością portfela.  Kto zaś, dbając o interes swej kulturalnej, prywatnej firmy, jest bardziej zaradny – pozyska większą ilość bogatych sponsorów. I utrzyma się na rynku.

Kłopot w tym, że normalnego, „zachodniego” społeczeństwa nie mamy. Dlatego likwidację wszystkich problemów kultury należałoby zacząć od natychmiastowej naprawy państwa. Inaczej wciąż będzie tak, jak jest – i coraz gorzej.

O koncercie Iron Maiden, czyli sentymentalna podróż w dawne czasy

Dobre, stare kapele wciąż grają i nie schodzą ze sceny. Na koncercie Iron Maiden w Łodzi pełna Atlas Arena, piętnaście tysięcy ludzi. Można się zżymać, że zespół dla szmalu powtarza starą trasę sprzed trzydziestu lat: te same hity, wczesny repertuar, te same eksponaty sceniczne, potwory, flagi, nawet te same stroje Bruce’a, zmieniane w kolejnych utworach. Ale jest magia –  nieuchwytna wartość, aura kontaktu między widownią a sceną. To samo brzmienie, dla jednych oryginalne, dla innych zwietrzałe, oldskulowe, trącące myszką spod starej miotły. Faceci, którzy biegają po scenie jak młodziaki mają dzisiaj po sześćdziesiąt lat – i widać to tylko z bliska, po zniszczonych facjatach Dave’a i Steve’a, założycieli grupy. Piętnastolatkom na widowni, w koszulkach „Iron Maiden Tour 2013” nie przeszkadza, że idole mogliby spokojnie być ich dziadkami… Dawne hiciory lecą po kolei, a tempo koncertu sprawia, że dwie godziny mijają jak chwila. W loży vip-ów młody radny, wcześniej zupełnie bez kontaktu z ciężką muzyką rockową: „Chciałbym się tak zestarzeć!”. Po koncercie relacje na facebooku: „poleciały mi łzy”, „magia”, „piękny koncert”…

No, dobrze – grają dla pieniędzy, tak samo Roger Waters, jeżdżący od lat po świecie ze spektaklem „The Wall”, rozbijający od dziesięcioleci tę samą ścianę. Ale robią to znakomicie! Gromadzą tysiące wiernych fanów, dając im w słonej cenie biletów nie tylko stare, odgrzewane hamburgery, ale też własną pasję: szczerą, prawdziwą, podszytą chęcią sprawienia radości sobie i widowni. A że przy tym wpadnie parę groszy do starej kieszeni – a daj boże, w końcu nikt nie zmusza do nabywania biletów, one same schodzą jak ciepłe bułeczki, a żaden fan po koncercie nie waży się powiedzieć, że został nabity w butelkę.

Taki szołbiznes rozumiem i popieram. Lata lecą, zespół się starzeje, powtarza stare trasy – ale dopóki jest zapotrzebowanie na ich granie, dopóki ludzie w całej Europie głosują nogami, dopóty nikt nie krytykuje weteranów. Każdemu życzę aż takiej popularności i szacunku wśród ludzi, jakie stały się udziałem Iron Maiden pod koniec ich bogatej drogi artystycznej.

Widziałem łódzki koncert Ironów w roku 1986, ten z trasy promującej „Somewhere In Time”. Dwadzieścia siedem lat później wystąpił w Łodzi ten sam skład (plus Yannick Gers oczywiście), a mnie – wielbicielowi płyty „Seventh Son…” – brakowało koncertu, na którym można byłoby usłyszeć tamte utwory. Nie pamiętam dlaczego, wówczas kolejna trasa „Maiden England” ominęła Łódź –  chyba tak samo, jak całą Polskę, naprawdę dziś nie wspomnę, a sprawdzać mi się nie chce.  Teraz, jakby na zamówienie, została powtórzona – i to pięćset metrów od mojego domu. Jestem ogromnie szczęśliwy, że udało mi się ją zaliczyć.

Oddzielne słowa wielkiego podziękowania należą się Marcinowi Masłowskiemu – On wie za co.

O koncercie Nazareth czyli kropla nostalgii…

Pete Agnew, basista Nazareth, ogląda zdjęcie, zrobione siedem lat temu w jego rodzinnym, szkockim  Dunfermline. Śmieje się: „Ooo, pomnik Carnegie’go! Jako dzieciak wiele razy próbowałem się tam wspinać, ale się nie udało…” „A czemu?” – pytam. „Nie wiem, chyba dlatego, że jest zbyt śliski” – uśmiecha się  sympatyczny Pete. Rocznik 1946, dwa lata młodszy od mojej nieżyjącej mamy. Faktycznie, pomnik Andrewa Carnegie (ten sam magnat przemysłowy, który założył Carnegie Hall w Nowym Jorku, zasłużony Szkot) ma taką sławę, że nigdy nikomu nie udało się wejść na jego czubek… A z Petem i Danem, wokalistą,  gadamy sobie luzacko o historii Polski, Szkocji, czasach dzisiejszych – i muzyce, czystym hard rocku, którego Nazareth jest od czterdziestu pięciu lat wybitnym reprezentantem. A potem Szkoci wychodzą na scenę, grają z czadem, jak za dawnych lat. Wokalista Dan McAfferty, choć dobiega siedemdziesiątki, śpiewa czysto i nienagannie technicznie. Nikt się nie myli, nie zwalnia tempa, nikt nie gubi tonacji. Na widowni łódzkiego klubu Dekompresja około czterystu widzów, średnia wieku fanów znacznie powyżej czterdziestego roku życia. Leci „Telegram” – hit z początków kariery. A potem, jak dynamit, seria siarczystych, rockowych bluesów. Bez żadnej taryfy ulgowej dla grajków!

„Czy jest jakiś problem?” – pytam kolegę, który stoi obok i martwi się, że właśnie skończył pięćdziesiąt jeden lat… „Spójrz na scenę”- mówię spokojnie.  To jest prawdziwy rock’n’roll, to właśnie muzyka, która nie zna granic wieku. I co z tego, że Pete’owi technik sceny wiesza na barkach gitarę, że Dan nie wejdzie po schodach bez pomocy i wsparcia, bo od wielu lat ciężko choruje na reumatyzm? Co z tego, że w technicznym riderze wpisano namiot tlenowy i obecność lekarza w klubie? Ileż ognia, ile życia w tych kolesiach! Świetnie zakonserwowani Jackiem Danielsem jeżdżą po świecie, grają koncerty wszędzie – i wydają płyty. Już wydali dwadzieścia dwie, ostatnie zbierają świetne recenzje. Czy jest jakiś problem, powtarzam?  Nie ma, Panowie, żadnego! CHEERZZZZ! Wracajcie na trasę. A ja, klnę się na bogów, też wracam do grania.

O plebiscycie „Energia Kultury”, czyli jak rozstrzygnąć kontrowersje

Już czwarty raz rozstrzygnięto w Łodzi plebiscyt „Energia Kultury”. Wymyśliły go dwie szefowe łódzkich redakcji: Gazety Wyborczej i Telewizji TOYA. W pierwszej edycji, jako dziennikarz zespołu redakcyjnego TV TOYA zajmujący się m.in. sprawami kultury, zostałem zaproszony do konkursowej kapituły. Zgłasza ona kandydatów do nagrody za najlepsze wydarzenie kulturalne roku w Łodzi. Mam zaszczyt pracować w kapitule do dziś, a plebiscyt od czterech lat organizowany, stał się jedyną w mieście formą promocji kultury en bloc, bez podziału na „wyższą” i „masową”. Zaproponowana forma konkursu i głosowania publiczności (w tym roku swoje głosy na kandydatów finałowej dziewiątki oddało ponad dwa tysiące osób) przyjęła się wśród uczestników plebiscytu, nie tylko z Łodzi. Ale towarzyszą jej kontrowersje, które warto omówić z perspektywy osoby, tkwiącej niejako w środku procesu, wyłaniającego kandydatury do nagrody.

Otóż Kołyskę Newtona – symbol energii, jaka ma promieniować z nagrodzonego wydarzenia – dostają nie tylko imprezy z przeznaczeniem dla wytrawnych konsumentów, kulturalnej elity miasta czy regionu. Obok wystawy dwudziestowiecznych mistrzów sztuki współczesnej (Picasso, Klee, Kandinsky) nominację otrzymał w tym roku koncert Stinga. A gali operowej „Tytus Manliusz” Vivaldiego partnerowała nominacja dla zaułku OFF Piotrkowska – miejsca kultury alternatywnej w zrujnowanej fabryce. Otwartość plebiscytu jest jego cechą rozpoznawczą. O ile pojawiają się głosy krytyczne, że oto postponujemy wysoką kulturę, stawiając ją w jednym rzędzie z imprezami masowymi, odpowiadam: tak ma być. Takie jest postanowienie kapituły, która co rok stoi przed pytaniem o zasady głosowania. Nie ma żadnego regulaminu Energii Kultury, ale jeśli taki kiedyś powstanie, będzie zawierał klauzulę o otwartości przyjmowanych zgłoszeń. Bo, rzecz jasna, zgłoszenia zdarzeń pod wybór grupy finałowej, napływają od łódzkiej publiczności. Kapituła dokonuje ich selekcji, kłócąc się czasem zawzięcie o ostateczny kształt grupy nominowanych. Ale wyboru dokonać trzeba – i on właśnie jest znakiem pewnej elitarności naszego plebiscytu. Nie  masowość niektórych nominatów, a właśnie fakt, że znaleźli się w tak nobliwym otoczeniu. Jak się wydaje, zasada taka zmiany się nie doczeka. W każdym razie kapituła woli takiej zmiany nie wyraża.

Druga sprawa to kryteria wyboru grupy finalistów pod kątem, rzekłbym, wagi tych wydarzeń. Nie masowości lub elitarności – ale właśnie wagi bez względu na zasięg. I tu kontrowersji jest najwięcej. No, bo jak wytłumaczyć nominację dla wzmiankowanej OFF Piotrkowskiej, czy klubu „Owoce i Warzywa” w jednej z poprzednich edycji? Miejsca, nie wydarzenia. Mało znane – dopiero na dorobku. Splendoru grupie finałowej raczej nie przynoszą. Jednakże, co ciekawe, z analizy finałowych obliczeń dowiadujemy się, że zyskują duże poparcie głosujących! W tym roku OFF Piotrkowska otarła się o zwycięstwo, przegrała nieznacznie, dopiero po zliczeniu sms-ów. A wygrała głosowanie internetowe, co starczyło do zajęcia drugiego miejsca. Dopiero lub aż drugiego, bo z wyraźną przewagą nad stawką pozostałych kandydatów.

Mówiąc szczerze, podczas obrad kapituły sam się zastanawiam, czy warto popierać takie nominacje… Wolałbym, jeśli plebiscyt pokazywałby jednoznacznie grupę takich aktów kulturalnych, które w przekroju roku nie budzą niczyich wątpliwości. Ale koledzy z szacownej kapituły przekonują mnie wtedy, że naszym celem jest również promocja kultury. O ile więc niektóre z nobliwych wydarzeń (bądź miejsc) w zasadzie bronią się same – nawet bez finałowej nominacji – inne trzeba nominować na zachętę, by trochę wesprzeć ich istnienie. Argumentacja słuszna, bo promocja dla kultury to źródło przetrwania, bez niej nikt nie znajdzie poszczególnych miejsc czy wydarzeń. Przypuszczam więc, że kolejne edycje Energii Kultury również będą zaskakiwać obserwatorów nominacjami nietypowymi, może lekko na wyrost, ale ze wskazaniem potencjału rozwojowego. Aczkolwiek wszystkie decyzje odnośnie finałowej grupy należy podejmować z rozwagą.

Brakuje mi, od początku istnienia plebiscytu, zgłoszeń filmowych i literackich. Owszem, są finałowe nominacje – dla poszczególnych filmów, książek z łódzkimi akcentami. Ale patrząc globalnie na ofertę poszczególnych sektorów łódzkiej kultury, najlepiej radzą sobie sztuki plastyczne, teatr i muzyka. Liczba proponowanych obrazów filmowych (biorąc pod uwagę tradycję tego miasta!) oraz – szczególnie – dzieł literackich, nigdy od czterech lat nie przekroczyła znikomej wielkości. Martwią się tym, jak usłyszałem w tegorocznych kuluarach, zwłaszcza sami twórcy. Środowisko literackie w Łodzi jest silne, to samo – bez żadnych wątpliwości – dotyczy także filmowców. Problem leży zapewne po stronie wagi, jakości dzieł. Trudno wartościować, lecz w takich plebiscytach ważne jest kryterium odbioru, szlachetnego rozgłosu. To on ma znaczenie dla kapituły, która nie waży się pełnić roli zbiorowego recenzenta, lecz chce jedynie wsłuchać się w głos publiczności. Ten często bywa dla łódzkiego filmu i literatury niezbyt przychylny.

O Nergalu – winowajcy, czyli jak opadają ręce…

Nergal wydał książkę, więc znów pojawił się na ustach całej Polski. To znaczy,  jest okazja ponownie wziąć go na języki, zmieszać z błotem, stłamsić i wytknąć paluchami jako pierwszego wroga bogobojnego narodu. Żeby to wyłącznie nawiedzeni obrońcy katolickiej wiary (vide: Mariusz Cieślik w „Rzeczpospolitej”, nr 278, 28.11.2012) rzucali się na dzielnego satanistę, o nie, to byłoby nudne i prostackie.  Ner bierze w dupsko od dawnych kumpli z podziemnego grania, pewnie czasem i mocniej, niż chłoszczą go znakiem krzyża przez Naród błogosławieni, współcześni  inkwizytorzy…  Bo to wszak zdrajca ideałów, co dla kasy wypiął się na metalowy światek. No, jakby nie patrzeć – przyjaciółmi Nergala po wydaniu „Spowiedzi heretyka” nie będą też na pewno fotoreporterzy brukowej prasy, paparazzi, zwani przez autora nieświętego dziełka „karaluchami”…  Stał się dziś Nergal wrogiem znacznej części prywiślańskiego społeczeństwa, ledwo się chłopina zdążył wykurować i wkroczyć na pracowitą drogę ku godziwym subsydiom z prowadzonej działalności artystycznej. Ciekawe, czy spodziewał się aż takiej reakcji, przygotowując do druku wywiad-rzekę.

Przeczytałem tę książkę, głównie dlatego, że EMPiK łódzki zaprosił mnie do poprowadzenia rozmowy z Nergalem. Nie było to, biorąc pod uwagę osobę autora, zwykłe spotkanie z czytelnikami. Tym razem, obok cierpliwych łowców autografów pojawili się przecież liczni dziennikarze, ciekawi, czy obecność w Łodzi głośnego celebryty nie skończy się jakimś skandalem. Nergal, którego pamiętam jako szesnastolatka, pytającego na zapleczu klubu „Hush” w Rumii jak to jest grać koncerty, wkurzył na dzień dobry nie tylko mnie, ale też wszystkich, którzy na niego czekali. Spóźnił się ponad godzinę (no dobrze, korki – ale można było je przewidzieć), potem zaś wybiegł z księgarni na koncert Muse, choć czekał na niego spory jeszcze ogonek czytelników. Nie wspominając o dziennikarzach, kilku z nich Nergal obiecał rozmowę. Byliśmy więc wkurzeni, ale czy coś poza tym się stało? No właśnie nie, Nergal i tak zrobił po swojemu, kierował się nie dobrem jakiegoś niesprecyzowanego ogółu, tylko swoim. Jak na satanistę przystało, zachował się podług swojego wyłącznego planu, interesu i zamiaru. Miał cel i poszedł go osiągnąć, nie bacząc na sprawy innych ludzi.

Bo też taki jest Adam Darski i wcale się z tym nie kryje, odpowiadając w „Spowiedzi…” na pytania kumpli-dziennikarzy. Taki jest, ma swój kodeks, w którym inni ludzie znajdują swoje miejsce o tyle, o ile są mu potrzebni. Śmierć frajerom! Może łaskawie spojrzeć, w swej szlachetności, na chwilowe potrzeby osób, stających mu na drodze z prośbą o wywiad lub podpis, ale tylko wówczas, gdy akurat gdzieś się nie śpieszy. Luz – na tym poziomie popularności są już setki wywiadów, a fanów w kolejkach po autografy stoją tysiące. Można sobie pozwolić na swobodę w tym zakresie, zwłaszcza, że samemu ciężko pracowało się na miejsce, wywalczone w rockowym panteonie. No i – co z dumą należy podkreślić  – na okładkach kolorowych pism dla gospodyń domowych, co przecież metalowcom raczej dane nie bywa… Ironią losu jest, że w czasie ciężkiej choroby znalazło się bardzo wielu, którzy przynieśli mu bezinteresowną pomoc. Im też Adam w książce dziękuje. Ale po tej całej traumie, gdy powoli udaje mu się o chorobie zapomnieć, jest jak dawniej. To znaczy Nergal z precyzją i konsekwencją rozwija własny biznes, nie rozglądając się specjalnie wokół siebie.

Nie chcę powiedzieć, że Nergal to zły przykład, czarownica dla złych dzieci, że deptał po trupach w drodze po aktualnie zajmowane miejsce na topie. Nie przypominam sobie, by przez te dwadzieścia minionych lat ktoś w środowisku naszych kapel metalowych na niego się skarżył. Nie wiem na sto procent, ale raczej w walce o sukces Behemotha nikogo nie skrzywdził. A w drodze po celebrycką sławę? Cóż, już dziesięć lat temu, na koncercie w poznańskim Eskulapie (graliśmy tam wtedy razem przed Napalm Death) opowiadał mi, jak bardzo Doda go kręci i jak chciałby jej kiedyś dopaść… Po prostu zrobił swoje, zaparł się i osiągnął cel. Nie powinno być tajemnicą dla nikogo, że jedynie tak zaplanowany model życia: gdy poświęcamy wszystko w imię wytyczonego celu, po czym całą siłę, wszystkie nasze możliwości angażujemy w celu spełnienia zamiaru, daje szansę na oczekiwany sukces. I na taki sukces pracuje się latami. Pytanie, bardziej etyczne niż biznesowe – czy w drodze po konfitury nie kaleczymy ludzi, których na szlaku spotykamy. A na to pytanie każdy musi sam sobie odpowiedzieć.

Nie dziwimy się przeto, że Nergal wzbudza odczucia, tym bardziej negatywne im wyżej sięga jego popularność, granicząca dziś z popkulturowym mitem. Starzy metalowcy plują, bo część zazdrości mu sukcesu, jakim jest zarabianie z grania. A ta część, którym na pieniądzach nie zależy, wytyka mu przeniewierkę środowiskowych ideałów. Prościej? Proszę bardzo, otóż jeśli jesteś metalem, nie pchasz się do tabloidów. W ogóle się nie pchasz do mainstreamu, masz być programowo podziemny a nie ogólnie znany. Tak już jest: żołnierz nie maszeruje z reklamówką i koniec, to regulamin służby. W tym znaczeniu Nergal jest takim właśnie umundurowanym zakupowiczem.  Ale – co chyba przerasta już trochę samego bohatera zamieszania – po wydaniu „Spowiedzi…”   ruszyła lawina masowej nienawiści tej części Polski, która pod krzyżem modli się o wyborczy sukces PiS. Teraz dopiero się zacznie! Do apelacji w sprawie o podarcie Biblii Ryszard Nowak dorzuca nowy pozew: o opis rzekomego gwałtu zbiorowego w Hiszpanii, który znajduje się na kartach książki. To nic, że dziewczyna mocno popieszczona na pokładzie behemotowego najtlajnera mówiła, że super, że właśnie o to chodziło („chcącemu nie dzieje się krzywda!”). Nic to, że nikt nie złożył żadnej skargi stosownym służbom hiszpańskim, dbającym o przestrzeganie prawa: nie było przestępstwa, ale pozew w Polsce będzie… Publicyści (cytowany wyżej Mariusz Cieślik) wyciągają po lekturze książki wnioski, że oto cała muzyka metalowa to jeden wielki matecznik najgorszych przestępstw i szatańskiego zezwierzęcenia. Bo przecież Nergal przyznał się, że jako dzieciak CHCIAŁ spalić kościół w Gdańsku!!! Sam przeto zamiar – to nic, że w żaden czyn nie przerodzony – już służy dzielnemu felietoniście do budowania ogólnych stwierdzeń o rzekomych zagrożeniach dla całej świątobliwej części polskiego społeczeństwa.

Nie jestem pewien, czy osoba Nergala zasługuje na aż tak wielkie zainteresowanie. Ani ze strony dawnych, muzycznych ziomali – ani też tych spośród szeregów katolickich obrońców wiary. Opadają ręce, jak wszyscy dookoła robią sobie ideologiczny użytek, próbują po prostu upiec własną pieczeń przy ognisku, jakie zapaliło się na skutek wokół – nergalowego fermentu. Myślę też, że sam zainteresowany działa dokładnie tak samo, jak zawsze: nic sobie z tych ludzi nie robi.  Każdy z przejawów zainteresowania nakręca mu znakomitą reklamę. Cóż z tego, że mówią źle – ważne, by w ogóle mówili! Cały ten zamęt to wartość dodana do coraz lepiej rozwijającego się nergalowego biznesu. A on sam, o ile dobrze go pojmuję, staje sobie co rano przed lustrem z szyderczym uśmiechem, potwierdzającym, że ta banda żałosnych owieczek znów tańczy w rytm jego autorskich kompozycji…

O zdjętym „wuefie”, czyli jak się poranka nie robi

Ktokolwiek słucha muzyki w samochodzie, a nie chce ciągle nurzać się w koszmarnej, popowo – mdłej papce, jadąc do pracy wybiera między Eską Rock a stacjami, nadającymi  muzykę klasyczną.  Od dawna poranek w rockowej Esce zdominowany był przez popisy dwójki celebrytów, których trzeba było słuchać, jeśli miało się nadzieję na odrobinę ostrzejszych dźwięków, idealnych przecież do porannej przebudzanki… Nie było wyboru, ale teraz jest lepiej: panów „wuef” zdjęto z anteny. A medialny światek obiegły cytaty z porannej audycji, w której obydwaj panowie lekko przesadzili w opisie kobiet narodowości ukraińskiej.

Należałem do grupy osób, które z ogromnym niesmakiem przedzierały się każdego ranka przez Wojewódzko – Figurską paplaninę. Trudno ją generalnie ująć w teoretyczne schematy. Czy dziennikarstwo to, może jedynie kabaret? Fakty są oczywiste: swoją audycję panowie poświęcali codziennie na szyderstwa wobec wybranych osób. Dworowano sobie najczęściej z ludzi PiS, z samych Kaczyńskich, z katastrofy smoleńskiej – albo z konkurencyjnych celebrytów. Nie kpiono nigdy z aktualnie panującej ekipy Tuskowej władzy.

Nie mam najmniejszej ochoty bronić PiS, Kaczyńskich, ani ich zwolenników. Mam natomiast głęboką awersję wobec takiego rodzaju medialnych wypowiedzi, w których lizodupność dla obecnie panującej władzy, tudzież kpina i szyderstwa wobec opozycji, są zjawiskiem stałym i codziennym… Dziennikarstwo czy kabaret, wsio rawno – mieliśmy w „Porannym Wuefie” do czynienia z najobrzydliwszym przykładem dworskiej propagandy, jaki był obecny w mediach ogólnopolskich po roku 1989. Niczym nie skrywana, jawna niechęć wobec konkretnej opcji politycznej – złączona w jedno z czołobitnością wobec tych, którzy tkwią u steru, prowadząc nas w jedynie słusznym kierunku. Horror, bo dziennikarstwo na czymś zupełnie innym ma polegać – a dobry kabaret śmieje się także, jeśli nie głównie, z rządzących. Dlatego każdego ranka z bólem, po drodze do pracy, przełączałem zwykle Eskę Rock na inną stację. Choć ostre granie jest moim ulubionym.

Wreszcie panowie przegięli, bo ukraińska „szydera” (nie wiem – popełniona bardziej z głupoty, czy może z „antenowego spontanu”) wkurzyła nawet pro-tuskowe środowiska feministyczne. Po sieci krąży wulgarna odpowiedź kobitek, wydrukowana w „Przekroju” – a prezes Radia Eska Rock, Bogusław Potoniec, znalazł się nagle pod ostrzałem kilku naraz instytucji, mających siłę, by radyjko pozbawić możliwości nadawania. Śmiano się zawsze ze Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, nikt się Radą Etyki Mediów nie przejmuje – ale już bat ze strony Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, ooo, to sprawa poważniejsza. Mogą znaleźć paragraf, odebrać koncesję, skończy się granie rocka przy akompaniamencie szyderstw wobec oszołomów… Prezes Potoniec skulił ogonek pod siebie i zwinął też poranną audycję, w słusznym (i odwiecznym) przeświadczeniu, że byt znaczy o wiele więcej niż ideologiczna świadomość.

Bogusław Potoniec lat temu mniej więcej piętnaście, jako „programowy” łódzkiej Eski, w której wówczas pracowałem, starał się szkolić nas pracowników w „nowoczesnym dziennikarstwie radiowym”. Przyniósł kiedyś, wygrzebany z Zeszytów Prasoznawczych (nr 3-4, 1995 – zachowałem na pamiątkę) tekst Andrzeja Magdonia pt.: „Duch zabawy w mediach”. Jest tam generalnie mowa o powszechnym, zwłaszcza wśród elektronicznych mediów komercyjnych, zwyczaju nagminnego łamania zasad dziennikarskich – czy to warsztatowych, w zakresie genologii (gatunków dziennikarskich) czy etyki a nawet prawa, w jakim funkcjonują poszczególne systemy prasowe różnych krajów. Chodzi oczywiście o przesławny „infotainment” – czyli, z grubsza biorąc, metodę dawkowania w mediach treści informacyjnych przy pomocy rozrywkowej formy, najczęściej łamiąc zawodowe reguły. Po to, by łatwiej złapać odbiorców, przykuć ich uwagę – a przez to, oczywiście, zwiększyć poziom słuchalności (oglądalności, czytelnictwa – wszystko jedno). Czyli, zwiększając słupki odbioru, polepszyć narzędzie pozyskiwania reklamodawców. Czyli – dla kasy. „Infotainment” rozpowszechnił się na świecie, a krańcową formę zyskał w tabloidach, obrzydliwych brukowcach, typu gazetowy „Fakt” czy „Super Express” (licencjonowane w Polsce „The Sun” czy „Bild”) lub radiowy „Poranny Wuef” właśnie. Publikacje, audycje, programy, w których poziom łamania zasad dziennikarskiej przyzwoitości bywa monstrualnie przekraczany, by zyskać masowego odbiorcę.  Przestały się liczyć reguły, pojawił się klient, a wraz z nim pieniądze. Takiego dziennikarstwa chciał nas uczyć Potoniec w łódzkiej Esce.

Dziś widać gołym okiem, że preferowane zasady pan prezes Eski Rock przez kilka lat, pewnie ze sporym sukcesem, wdrażał na swoim podwórku. Znając go podejrzewam, że wprowadzenie „Wuefu” na antenę spowodowane było raczej chęcią wybicia konkurencji z rynku szokującym przekazem poranka, aniżeli polityczną wazeliną. Pewnie było tak, że zapraszając dwójkę celebrytów (za niezłą kasę) po prostu dał im wolną rękę licząc, że ich powszechnie znane głosy przyciągną słuchaczy, bez względu na treść toczonych pogawędek. Temat się kręcił, bo fama o „jeździe po bandzie” w wykonaniu duetu W-F, nakręcała niezły rozgłos wokół porannej audycji… Śmiem wątpić, czy akurat fani rocka rajcowali się tą gadaniną, ale „sztuka jest sztuka”: rozgłos, zły czy dobry, podobał się zapewne ludziom z radiowego działu reklamy. Teraz się skończy, bo w nieskończoność szerzyć podłych oszczerstw się nie da. Mam gdzieś politycznych aktywistów z KRRiTV, straszących Bogusia Potońca odebraniem koncesji. Mam też gdzieś PiS-owców i ich problemy. Ważne, że zareagowali ludzie przyzwoici, dla których nawet żałosne chronienie się „konwencją” satyry nie jest wystarczającym powodem dla bezustannego naruszania dóbr i wizerunku ciągle tych samych osób.

Apeluję do prezesa Potońca – masz, dawny kolego, niepowtarzalną okazję wreszcie wymyślić porządny radiowy poranek! Taki, w którym obrzydliwe i naruszające wszelkie zasady gadki dwóch wynajętych trefnisiów nie będą skłaniały słuchaczy do przełączania radia na inną stację.

O muzycznej emeryturze, czyli medley EC

Na każdego przychodzi czas spoczynku – w tym wypadku piszący te słowa podjął decyzję o odejściu na muzyczną emeryturę. I to w dwadzieścia lat od chwili debiutu! Prawie równiutko…  Może jeszcze będzie czas napisać o tym szerzej, teraz pokażę Wam ciekawą składankę Electric Chair: znalazły się w niej fragmenty utworów kapel, w których wcześniej graliśmy (Aion, Sacriversum) lub z którymi członkowie kapeli wciąż współpracują (Pathfinder). Tym samym mam okazję zamieścić tu ostatni ślad mej muzycznej działalności. W EC na basie zastąpił mnie Hubert „Hubass” Walczak, świetny muzyk i wieloletni przyjaciel – powodzenia!

http://www.youtube.com/watch?v=D-FfuEjGTIs

O gdakaniu na Euro, czyli kompromitacja przed turniejem…

Jedna duża stacja telewizyjna razem z drugą, radiową (też sporą) wymyśliły, że będzie „hymn Euro”. Pomysł chwycił, zgłaszano piosenki, głosowano w internecie. Plenerowa impreza w Warszawie, kończąca plebiscyt i pomysłowo złączona w jedno z ujawnieniem przez trenera Smudę składu na turniej skupiła w piątkowy wieczór uwagę narodu.

Naród, w większości ten z wiosek i małych miasteczek, nie szczędził głosów, energii i pieniędzy na sms-y. I wybrał. Ludową piosenkę, zerżniętą po części z repertuaru Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”, a częściowo z disco-polowego hitu bohaterów serialu „Ranczo”. Piosenka, brawurowo wykonana przez dziarskie Koło Gospodyń Wiejskich (wybaczcie, nie pamiętam, z jakiej wsi) ma prostą melodię, takiż tekst – a w refrenie rozlega się gdakanie. „Kokokoko, Euro – spoko!”, podśpiewują dziarskie gospodynie, a z nimi naród – szczęśliwy, że wreszcie ma hymn na miarę swoich możliwości. Taki, co to wszyscy rozumieją tekst, kumają melodię, mogą se pośpiewać przy piwku i grillu, jest luz i zabawa…

Jest też kompromitacja. Ten pseudo utwór to żałosny pokaz najgorszych, prymitywnych gustów. Żenada, porównywalna jedynie z poetyką disco-polo w podłym wydaniu. I coś takiego będzie reprezentowało Polskę na imprezie, którą bez przesady można nazwać promocyjną szansą stulecia. No, ale cóż, naród chciał – naród ma. Pytanie, jaki naród… Ano polski, a raczej jego większość, ci, co głosowali. Przecie nikt nie bronił tym mądrzejszym, muzycznie wyrobionym, znającym się, wysyłać sms-y, nie? Zresztą wynocha, jak się jaśniepaństwu nie podoba!

Przypominam, Kochani, że dokładnie w taki, identyczny sposób działa demokracja! Nie ma w tym układzie znaczenia, czy większość ma do dyspozycji karty do głosowania, czy guziczki w telefonie, pozwalającym wysyłać wiadomości tekstowe. Nie ma znaczenia, czy wybór większości ma jakikolwiek sens, czy nie jest przypadkiem jawną kpiną ze zdrowego rozsądku. Liczy się urobienie mas, żeby się pofatygowały oddać głos. Polityka czy rozrywka, chodzi o to samo: „przekupić” niemoty, żeby się wypowiedziały i stworzyły większość. A to, wiadomo, jedyne kryterium racji w dzisiejszym świecie… „Jedzmy gówno, miliony much nie mogą się mylić”!

Nie wiem, jak Państwo – ja tam fanem demokracji nie jestem. Dlaczego? Posłuchajcie sobie „Kokokoko”, znajdziecie odpowiedź. Aha, dla zainteresowanych: fenomenalny (bez przesady!) hymn swojej reprezentacji na Euro 2012 ułożyli Irlandczycy. Piękny, oparty na folkowej skali, wyśpiewany z mocą przez fachowych wokalistów. Kto chce, znajdzie w sieci.  Niestety, Polaków w Irlandii już nie chcą, za dużo nas tam na chleb zarabia…