O strategii łódzkiego PiS, czyli Joanna Kopcińska

Bardzo długo nikt nie wiedział, kogo Prawo i Sprawiedliwość wystawi do listopadowej bitwy o fotel prezydenta Łodzi. Teraz już wiemy: kandydatką będzie Joanna Kopcińska, jeszcze do niedawna przewodnicząca łódzkiej Rady Miejskiej, radna niezależnego klubu Łódź 2020. W ostatnich dniach maja PiS odsłonił karty, a prezentacja kandydatki niemal natychmiast zaowocowała tajnym głosowaniem radnych – i odwołaniem pani Joanny ze stanowiska przewodniczącej…

Obserwując sprawę z boku, trudno wyobrazić sobie lepszą kandydatkę PiS do walki z obecną prezydent Łodzi, Hanną Zdanowską, o władzę w mieście na czas najbliższej kadencji. Historia Joanny Kopcińskiej zbieżna jest bowiem z dziejami konfliktu wewnątrz Platformy Obywatelskiej. Będąc radną z tak zwanej „frakcji Kwiatkowskiego”, podobnie jak siódemka Jej klubowych kolegów, zapłaciła wydaleniem z szeregów Platformy po rozłamie w partii. Już w klubie „dwudziestek”, tworząc w Radzie Miasta nieformalną opozycję z PiS i SLD, głosami przeciwników PO wybrana została przewodniczącą. Przez kilka miesięcy jawny konflikt Kopcińskiej ze Zdanowską, tożsamy z dualną rywalizacją radnych, stał się pożywką mediów, a przez to sprawą znaną opinii publicznej. Jednoznaczne określenie się polityczne Joanny Kopcińskiej sprowokowało w łódzkim samorządzie kolejną woltę: choć odwołanie przewodniczącej było tajne, wiadomo, że do PO przyłączyli się z przeciwnymi głosami radni lewicy, rozbijając tym samym nieformalną opozycję…

Czemu jednak twierdzę, że cała ta historia potwierdza słuszność wyboru Kopcińskiej przez PiS?  Otóż los dał partii Jarosława Kaczyńskiego bardzo wyrazistą przeciwniczkę Zdanowskiej: osobę, której w Łodzi od dawna PiS-owi brakowało. Zesłany tu przymusowo Witold Waszczykowski poniósł w ostatniej elekcji sromotną klęskę. Nie jest łodzianinem, brak mu wyczucia spraw lokalnych. Nadto nie umiał skojarzyć się „swojemu” elektoratowi jako jednoznaczny wróg tutejszej Platformy i jej ludzi. Brakło konkretnych sporów, a tutaj – po kilku miesiącach zarządzania miastem – płaszczyzna konfliktu między dwoma wiodącymi partiami jest już wyraźnie zaznaczona. A Joanna Kopcińska, choć dotąd działała z „niezależnych” pozycji, stronę sporu z PO od początku w niej reprezentuje.

Niektórzy twierdzą, że Kopcińskiej może zaszkodzić „platformerska” przeszłość. Wątpię w to – pani Joanna nigdy nie była w Platformie bojowniczką pierwszej linii frontu walki z PiS-em. W ławach Rady Miejskiej nie pchała się do kamer z ostrymi, politycznymi wypowiedziami; jest politykiem umiarkowanym. Jej dzisiejsze, wytykane już gdzieniegdzie, umizgi w stronę Kościoła, nie są fałszowaniem rzeczywistości, tylko emanacją prawdziwych poglądów. Twardy elektorat PiS powinien z łatwością zaakceptować tę kandydaturę. Zwłaszcza, że wyborcy Jarosława Kaczyńskiego łatwo zgadzają się na personalne propozycje szefa partii. Zresztą, spójrzmy w odwrotną stronę: kto dziś pamięta, że obecny wiceprezydent Łodzi Krzysztof Piątkowski (zresztą od niedawna członek władz lokalnych samej PO) obejmował swoje stanowisko z przeszłością radnego PiS? Bliźniacze przypadki historii politycznych przygód Piątkowskiego i Kopcińskiej to tylko dowód na brak większego zainteresowania wyborców życiorysami kandydatów.

Czy PO ma prawo obawiać się PiS w tych wyborach? Tak, bo głosy krytyczne wobec dzisiejszego zarządzania miastem są już głośne. Wielu niezadowolonych powtarza, że Hanna Zdanowska monstrualnie zadłużyła Łódź, by wielkie inwestycje – jak Nowe Centrum czy kontrowersyjna przebudowa trasy WZ – służyły w największym stopniu otaczającej Ją samą elicie „platformerskiej” władzy, z przyległościami. Niektórzy sugerują, by bacznie przyjrzeć się procesowi zatrudniania ludzi do nowo oddawanej EC1, wielkiego centrum nauki i rozrywki, konkurującemu w myśl zamierzeń z samym „Kopernikiem”.  Inni sugerują, że sprawa remontu trasy WZ (robionego głównie pod jednoślady i tramwaje, bez rozszerzenia pasów jezdni) to kosztowny prezent dla rowerowego lobby, reprezentowanego w łódzkich władzach przez byłego już wiceprezydenta, Radosława Stępnia. Wszystko przy wciąż wysokim (13%) bezrobociu, zbyt dużym ubóstwie większości mieszkańców i stale rosnącej emigracji z Łodzi, zwłaszcza wśród młodzieży. Jest sporo argumentów, którymi PiS-owa opozycja może szermować podczas jesiennej elekcji.

Zatem – listopadowa walka o fotel prezydenta Łodzi zapowiada się fascynująco, bo Zdanowska ma przeciwniczkę, która ewidentnie ma szansę odebrać Jej władzę. Nie należy przy tym zapominać o SLD, który wystawia Tomasza Trelę i wciąż może liczyć w mieście na głosy wiernych wyborców. Jeśli więc Zdanowska ma według prognoz spokojne miejsce w drugiej turze, to obok niej wejść tam ma szansę aż dwójka kandydatów. A wyniki naprawdę trudno dziś przewidzieć. Osobiście prognozuję finisz „łeb w łeb”: Zdanowska kontra Kopcińska, z minimalną przewagą na mecie kandydatki Prawa i Sprawiedliwości.

O stanowiskach, czyli sprawa prezesa Stycznia raz jeszcze

Wygląda na to, że prezes łódzkiego Technoparku Andrzej Styczeń znów może mieć kłopoty z utrzymaniem swej posady. Jak donosi wczorajszy (05.05.2014) „Dziennik Łódzki”, dotychczasowy szef spółki miejskiej Międzynarodowe Targi Łódzkie Tomasz Rychlewski opuścił swe stanowisko, by (to wiadomość nieoficjalna) wrócić do Technoparku… Wprawdzie informacja z Magistratu mówi o „rezygnacji z powodów osobistych”, ale jak widać takie wyjaśnienie dziennikarzom  nie wystarczyło. Zwłaszcza, że wokół prezesa Stycznia (związanego z Krzysztofem Kwiatkowskim i jego dawną frakcją w łódzkiej PO, dziś tworzącą trzon samorządowej opozycji jako klub radnych Łódź 2020) tli się od dłuższego już czasu. Pisałem o tej sprawie na blogu:

remigiuszmielczarek.blog.pl/2013/06/21/o-sprawie-prezesa-stycznia-czyli-jak-sie-lodzka-po-sama-w-pien-wycina/

Nie ma zatem sensu przypominać całego tła obecnych wydarzeń. Lecz, aby nie posądzano mnie o lekkomyślne wypowiedzi, budowane wyłącznie na tle niepotwierdzonych  doniesień prasowych, przytoczę fakt  łatwo sprawdzalny: oto na dzień ósmego maja, czyli od dziś za dwa dni, zaplanowano posiedzenie Rady Nadzorczej łódzkiego Technoparku. Jedynym punktem zebrania jest ocena pracy dotychczasowego prezesa spółki, Andrzeja Stycznia. Można to sprawdzić w Ratuszu.

Czy to przypadek, że ustąpienie związanego z PO Tomasza Rychlewskiego (przypomnę, wcześniej już w Technoparku pracował) zbiega się z koniecznością nagłej analizy dokonań prezesa Stycznia? Hmmm, kto chce, niech wierzy. Dla mnie sprawa jest oczywista. Platforma Obywatelska w Łodzi realizuje, wprawdzie żmudnie i niespiesznie, ale za to bardzo konsekwentnie, dawno przyjętą politykę. Chodzi o „oczyszczenie” lukratywnych stanowisk w spółkach miejskich (i innych podległych Miastu podmiotach) z ludzi, którzy z PO nie są związani, lub kiedyś byli, a teraz żyją z Platformą w konflikcie. Idą listopadowe wybory samorządowe, których wynik naprawdę trudno przewidzieć. Mogą być dla Platformy zwycięskie, ale działania zjednoczonej (póki co) opozycji, zmierzają do trwałego przekonania łódzkiego elektoratu o szkodliwości działań znajdującej się u steru miasta ekipy… Siła tej dekonstruktywnej polityki jest już przez opinię publiczną odczuwalna. A rzetelnej walce na argumenty w sprawie zarządzania finansami miasta nie pomaga żenujący spektakl polityczny, jaki na oczach wyborców rozgrywa się w Magistracie podczas ostatnich sesji Rady Miejskiej. Widać, że obie strony walczą o władzę już nie na noże, a chyba na topory – i zaciekłość  tej rywalizacji przykrywa politykom bieżące sprawy Łodzi i jej mieszkańców. PO ma oczywiście czego bronić: w razie ewentualnej klęski wyborczej potężna grupa jej członków i sympatyków zostanie bez dobrze płatnej pracy. Dlatego w interesie rządzącej partii jest przechwycenie jak największej ilości stanowisk teraz, jeszcze przed wyborami. Są odprawy, można iść na półroczne zwolnienie… Żeby trochę usprawiedliwić rządzącą ekipę trzeba przypomnieć, że identyczna strategia („teraz k…wa my”) była właściwa dla dosłownie każdej poprzedniej, z nadania wyborców sprawującej władzę w miastach czy kraju. W żadnym przypadku nie oznaczało to jednak rzetelnej oceny kwalifikacji osób, sprawujących ważne stanowiska w miejskich podmiotach. Taki mamy ustrój, o co postarały się jeszcze (wspólnie) wszystkie strony Okrągłego Stołu…

Zwalnianie ludzi anty-platformerskich w Łodzi jest faktem: wystarczy przypomnieć sprawę radnego Sebastiana Tylmana (oczywiście z klubu „dwudziestek”), nagle strąconego z fotela wiceprezesa Atlas Areny. Wprawdzie ekipa prezydent Hanny Zdanowskiej zarzeka się, że miała poważne argumenty merytoryczne, by Tylmana wyrzucić – ale zainteresowany i jego obrońcy zaprzeczają stanowczo. Czy takie same, poważne i merytoryczne argumenty „znajdą się” na prezesa Stycznia? Jeśli polityczna decyzja już zapadła, pewnie jakiś kij się znajdzie, zawsze można go znaleźć. Najistotniejsze pytanie brzmi, czy PO ma jeszcze interes, by Andrzeja Stycznia oszczędzić. Wcześniej mogła to być obawa przed publicznymi oskarżeniami o nepotyzm i bezczelne, cyniczne politykierstwo. Obawiam się, że dziś obóz władzy już takiej obawy nie przejawia.

O jednym procencie, czyli – pomóżmy dzieciakom!

Monika Kuszyńska z wizytą u dzieciaków w Szpitalu im. Konopnickiej w Łodzi. Foto: Grzegorz Gałasiński
Monika Kuszyńska z wizytą u dzieciaków w Szpitalu im. Konopnickiej w Łodzi. Foto: Grzegorz Gałasiński

Ktokolwiek przeszedł traumę stopniowego odchodzenia najbliższej osoby, wszystko rozumie. Innym trudno to sobie wyobrazić. A nie ma chyba na świecie większej niesprawiedliwości, niż śmiertelna choroba dziecka… Każdy rodzic aż wzdraga się na myśl, że jego pociecha mogłaby TAK chorować. Są wśród nas rodzice, którzy z tym potwornym ciężarem, rozpaczą, jakiej nikt inny doświadczyć nie może, żyją na co dzień. I walczą.

Nie ma innej drogi, trzeba podjąć walkę, bo nadzieja istnieje zawsze, do ostatniej sekundy. Dzięki tej nadziei i podjętej walce wielu zwycięża – to jest jedyne pocieszenie. Są tacy, którzy wychodzą z choroby i dają świadectwo. Podtrzymują na duchu inne dzieciaki, których życie zamyka się w okresach „od terapii do terapii” i rodziców, skrycie łykających łzy, gdy maluch poszedł już spać… Pokazują, że pomoc zewnętrznego świata jest bardzo ważna. Nie przepędzi rozpaczy, którą trzeba przepłakać w sobie, ale da wiarę w ludzi. Istnieje na szczęście wielu gotowych podać rękę. Często sami przeszli własną Golgotę choroby, ale zwykle chcą po prostu pomóc. Ofiarować nadzieję.

Każda ciężka choroba jest kosztowna, a jej leczenie – droższe, niż w lekkich przypadkach. Są tacy, których nie stać na przedłużenie nadziei. Tym trzeba pomóc najbardziej. Teraz, jeszcze przez tydzień, mamy na to szansę. Każdy „jeden procent” ma ogromne znaczenie… Ja już zrobiłem odpis.

Fundacja dla Dzieci z Chorobami Nowotworowymi „Krwinka”

KRS: 0000165702   

 

 

O kolejnym roku w podatkach, czyli znów zaciśniemy pasa…?

„Na żądanie Unii Europejskiej gabinet Tuska przygotował plan obniżenia deficytu finansów publicznych 
z obecnych 4,3 proc. 
do 2,8 proc. PKB w 2015 r. 
To oznacza konieczność podniesienia podatków lub obniżenia wydatków o około 25 mld zł w skali roku.” – pisze Paweł Jabłoński na swoim gospodarczym blogu „Rzeczpospolitej” (http://www.ekonomia.rp.pl/artykul/775566,1103799-Jablonski–Czy-to-Bruksela-podnosi-nam-podatki.html). W tym samym tekście autor wskazuje możliwe źródła oszczędności budżetowych: najprościej byłoby ograniczyć przywileje finansowe różnych grup społecznych. Ale rząd ani myśli porywać się na samobójcze ataki względem uprzywilejowanych. Drogi do uzupełnienia strat w budżetowym worku bez dna są więc tylko dwie. Trzeba obciąć wydatki administracyjne (czytaj: polikwidować niepotrzebne instytucje i rozdęte w nich do granic absurdu zatrudnienie dla „swoich” ) albo… no właśnie. Osaczający z każdej strony gabinet premiera Tuska ekonomiści o lewicowych, „keynesistowskich” przekonaniach kładą nam do głowy, że najskuteczniejszym sposobem zasypania dziury budżetowej będzie kolejna podwyżka podatków. A najlepiej jeśli za podwyżką obciążenia fiskalnego pójdą od razu zmiany kodeksowe, nadające różnym służbom państwowym uprawnienia do lepszej podatków ściągalności. Czyli – ma być drożej i trudniej do wymigania się od płacenia. A to z kolei znaczy – gorsze warunki życia dla wszystkich Polaków po kolei, ze szczególnym uwzględnieniem tych najbiedniejszych (oni najboleśniej odczują wzrost cen, który nieuchronnie pojawi się wszędzie na skutek fiskalnych podwyżek). Jeśli Donald Tusk podniesie w przyszłym roku podatki, znów warunki codziennego bytowania w tym kraju pogorszą się każdemu. Z wyjątkiem oczywiście tych członków narodowej „elity”, którzy (dzięki wysokiej zamożności własnej) zmian fiskalnych będą mieli szansę nawet nie zauważyć.

W ostatnich tygodniach media, najczęściej opozycyjne, rozpisują się na temat tzw. krzywej Laffera, określającej jedno z głównych praw zarządzania publicznym pieniądzem. Owa „krzywa” (linia, pokazująca zależność między wysokością opodatkowania ludzi a poziomem wpływów z podatków) daje nam jednoznaczną odpowiedź na pytanie, czy przez zwiększenie obciążeń podatkowych budżet jest w stanie zarobić więcej pieniędzy. Ta odpowiedź brzmi – nie, ponieważ im wyższe podatki tym mniej podmiotów (ludzi lub firm), które są w stanie je płacić. Dotyczy to zwłaszcza małych i średnich podmiotów gospodarczych – dokładnie takich, jaki dziś wypracowują 80% naszego PKB. I nic tu nie pomoże zaciskanie policyjnego kordonu wokół podatkowych oszustów: firmy, jeśli podatki będą przerastały ich możliwości płatnicze, zwyczajnie zaczną się zwijać. Będą likwidowane lub zaczną zwalniać ludzi. W obu przypadkach oznacza to dla budżetu dodatkowe straty: brak kolejnego płatnika podatków i więcej ludzi na bezrobociu, a tych przecież natychmiast państwo musi zacząć utrzymywać. I tak dalej, i dalej… Konkluzja jest prosta: jeśli premier Donald Tusk zdecyduje się w przyszłym roku na kolejną podwyżkę podatków, wpływy do budżetu z tytułu ich pozyskiwania spadną. Efekt będzie więc dokładnie odwrotny wobec zamierzonego.

Mimo tak oczywistej prognozy rząd Donalda Tuska nie wydaje się być skłonny do rezygnacji z kolejnych obostrzeń fiskalnych. Nic nie słychać także o jakichkolwiek planach, związanych z ewentualnymi oszczędnościami w administracji publicznej. Wszystko wskazuje zaś na to, że przyszły rok będzie dla przeciętnego Kowalskiego znów trudniejszy do przetrwania niż poprzedni. A to z kolei może być dla premiera i wspierającej go Platformy Obywatelskiej szczególnie kłopotliwe w bardzo intensywnym okresie wyborczym, na wszystkich szczeblach władzy… Tłumaczenie narodowi, że kolejnej podwyżce kosztów życia w Polsce winni są unijni urzędnicy może po prostu nie wystarczyć do utrzymania władzy. No, chyba że prawdziwe są jadowite pogłoski, rozpowszechniane wbrew rządzącej partii przez różnych przedstawicieli egzotycznej opozycji. Jakoby premier i jego ludzie już dawno mieli zapewnione bogate synekury w tychże samych, europejskich strukturach biurokratycznych.  Ale któż by śmiał uwierzyć w takie wredne banialuki!

O pewnej sugestii, czyli jak Hannę Zdanowską przepraszam

„Najlepszym gestem będzie przesłanie kwiatów” – szepnął mi do ucha Cezary Grabarczyk w teatralnym foyer. Pan Marszałek niewątpliwie miał rację: wysłanie bukietu kobiecie zawsze będzie gestem eleganckim. Zwłaszcza, gdy mówimy o niewieście rozgniewanej, nadto skupiającej w delikatnej dłoni tyle władzy, że utrzymywanie z nią stanu wojny przypomina zachowanie o zabarwieniu samobójczym.

Powiem więcej: zgadzam się z Panem Cezarym, że powinienem Hannę Zdanowską przeprosić. Prezydent Łodzi trzyma bowiem w sobie żal do piszącego te słowa za pewien internetowy anons, w którym – jako żywo, trochę zbyt porywczo – zapowiedziałem nieopatrznie „proces rozjeżdżania” Hanny Zdanowskiej przez lokalnych dziennikarzy…

O co chodziło? W łódzkim Magistracie trwa coraz bardziej zażarta wojna między rządzącą Platformą Obywatelską a opozycją radnych, wspartą niedawno przez grupę osób usuniętą z PO. Nieformalna koalicja (obok „florystów”, tworzących klub Łódź 2020, także PiS i SLD – wszyscy współpracują bardzo zgodnie) odebrała Platformie większość w łódzkiej Radzie Miejskiej. A to rozwścieczyło przyzwyczajony do wielkiej swobody w rządzeniu miastem obóz władzy – na tyle, że wióry, jakie do dziś lecą wokół wzajemnego rąbania się polityków, godzą w ludzi niewinnych. Często zupełnie apolitycznych, za to kompetentnych i życzliwych zawodowemu otoczeniu. Tak było z Anną Kuźmicką, rzeczniczką prasową Rady Miejskiej, która miała zostać zwolniona z pracy w odwecie na opozycji za komplikacje przy zatwierdzaniu uchwały budżetowej… Wówczas prawie wszyscy dziennikarze stanęli murem w obronie Ani, którą całe środowisko wprost uwielbia za fachowość i przyjacielskie podejście. Ale chyba tylko ja się zagotowałem, wypisując na Facebooku deklarację wojny z prezydenckim obozem w obronie lubianej koleżanki. Niepotrzebnie. Pani Prezydent uznała, że ktoś Jej źle doradza – i podjęła słuszną decyzję o pozostawieniu Anki w pracy. Obroniliśmy koleżankę (dziennikarze wystosowali w tej sprawie do Magistratu osobny list) a sprawa szybko rozeszła się po kościach…

Niestety, piszący te słowa miał trochę mniej szczęścia. Wyrzucono mnie z pracy po tym, gdy w roli konferansjera (niezależnego, poza jakimkolwiek politycznym układem) poprowadziłem w Łodzi wyborczą prezentację kandydata na prezydenta jednej z partii. Zrobiłem to wyłącznie dla pieniędzy, ale Gazeta Wyborcza nie omieszkała wspomnieć w relacji, który to pan redaktor i z jakiej telewizyjnej redakcji zapraszał kandydata na scenę… Mimo, że z tej samej sceny zapowiadałem, że kandydata nie popieram, a nawet, od wielu lat, nie chadzam na wybory. Cóż z tego – „macierzysta” redakcja uznała to za naruszenie politycznej nieskazitelności swego newsroomu i z marszu wystawiła mnie na bruk… Jestem szczęściarzem, bo mam wokół przyjaciół, którzy (póki co, bo dopiero walczę o stałe zatrudnienie) zginąć mi nie dali. Ale w kontekście własnych przygód, słowa Pana Marszałka Grabarczyka brzmią mi w uszach znaczeniem, czytanym między wierszami: „Jak się chłopaku do Pani Prezydent nie pofatygujesz, skruchy nie walniesz, to będziesz miał w tym mieście przerąbane”. Przyznać muszę, że co najmniej kilka reakcji – osób, których prosiłem o pracę – pachniało swoistym lękiem przed stricte politycznymi konsekwencjami…

Szanowna Pani Prezydent! Bardzo przepraszam za niepotrzebnie ostry ton internetowej wypowiedzi. Pisałem to w gniewie, przekonany, że zwolni Pani Ankę. Jednakże, proszę wybaczyć: choć prywatnie bardzo Panią szanuję, z kwiatkami do Magistratu nie pójdę. Byłoby to przyznanie się do winy, a ja się winien nie czuję. Zgodzi się Pani, że gdyby Ania Kuźmicka została zwolniona, spotkałoby się to – bez względu na moją enuncjację – z wrogością reakcji prasowych. Owszem, dziennikarzy obowiązuje rzetelność i staranność w „poszukiwaniu prawdy”. Ale jesteśmy przede wszystkim od tego, by piętnować patologie w działaniach demokratycznie wybieranej władzy. Bez względu na kolor jej politycznego sztandaru. Uważam też, że dziennikarze powinni zapobiegać patologicznym działaniom, jeśli tylko mają taką możliwość. Taki jest sens i powołanie naszej profesji w ustrojowych warunkach wolnego państwa. Dobrze się stało, że tym razem, dzięki zbiorowemu protestowi środowiska dziennikarskiego, udało się ochronić osobę, która zwyczajnie zasługuje na uznanie jako fachowiec.

Co do mnie, wciąż nie mam pojęcia, jak potoczą się moje zawodowe losy. Jakkolwiek się zdarzy, mam wielką nadzieję, że w poszukiwaniu chleba nie będę musiał z rodzinnego miasta wyjeżdżać.

O szczerości politycznej, czyli jak się PO do KNP szykuje…

Oto co Janusz Korwin-Mikke, lider Kongresu Nowej Prawicy, napisał na swym „fejsbukowym” blogu. Cytat dosłowny:

„Jeden ze sprzyjających nam posłów otrzymał od kolegi z PO SMSa: „Jeśli KNP przekroczy 5% – 50 posłów z PO przejdzie do KNP… i rząd upadnie!”
Nie marnujcie głosu na PiS!”

Interesujące wyznanie. Oznaczałoby, że około pięćdziesięciu naszych posłów ma poglądy antyustrojowe, chciałoby wielkich i radykalnych zmian w Polsce – ale mimo to tkwią w Sejmie, pożerają co dzień obfite konfitury władzy, jednocześnie głosując „na gwizdnięcie” za socjalistycznymi pomysłami rządu… Rozumując dalej – okradają obywateli, samemu wciąż, jakby przy okazji, zwiększając swój stan posiadania. Nie rozumiem więc, jak miałaby wyglądać taka radykalna wolta pań i panów posłów: zmieniamy klub na KNP, a następnie przebudowujemy Polskę, by przywileje swojej władzy utracić? Tak przecież, jako ograniczenie stanu posiadania władzy, należy od zawsze rozumieć program JKM i jego ludzi. Czy może się mylę???

Niejasny jest także sposób prowadzenia tej parlamentarnej rewolty. Czy „prawomyślni” posłowie PO tylko czekają na pierwsze sondaże, dające KNP pięć procentowych punktów? I od razu wyjdą z Platformy, licząc na „jedynki” wyborczych list KNP, chętnie przydzielane za nazwisko i dorobek? A może czekają na wejście do Sejmu kilku posłów KNP – a samemu chcą tam się ponownie znaleźć z list platformerskich, dokonując następnie zbiorowego, szokującego coming-outu? Wszystko to razem wygląda co najmniej dziwnie i mało wiarygodnie, prowokując czujność świadomych politycznie wyborców.

Po pierwsze, od razu rodzi się pytanie o szczerość programu KNP. Idziemy po władzę, by zmieniać ustrój – czy tylko szermujemy antyustrojowymi argumentami, by tę władzę objąć? A potem, jak Tusk chociażby, zostawiamy wszystko po staremu, nie bacząc na składane przez lata obietnice? Czyli natychmiast włączamy się w mainstreamowy układ „znienawidzonej bandy czworga”??? Bo przecież za przejście na naszą stronę trzeba będzie posłom-renegatom coś obiecać… Zgodnie z programem partii należałoby dać im obietnice uczciwej, wolnorynkowej walki o dobrą pracę w prywatnej firmie. A nie na synekurach państwowych, które przecież będą zlikwidowane. Panie Januszu, to – jak będzie???

Po drugie – o co tak naprawdę chodzi posłom Platformy Obywatelskiej? Czy wyłącznie o utrzymanie władzy, co zdaje się mało realne w szeregach sypiącej się PO, nawet kosztem podpisania się pod radykalnym programem Kongresu? I jak to należy rozumieć, skoro KNP postuluje pozbawienie klasy politycznej jej przywilejów ustrojowych??? Czyli co, przechodzimy do Korwina, by potem „wylecieć z układu”? Podciąć gałąź, na której samemu trzyma się własny, wygodny tyłek? A jakoś – wybaczcie – nie bardzo chce mi się w to wierzyć!

Januszowi Korwin – Mikkemu radziłbym wstrzemięźliwość w wyrażaniu przed wyborami hurra-optymistycznych emocji. A najlepiej byłoby potraktować sms-a jako średnio smaczny żart… Nagłaśnianie sprawy grozi ponadto utratą zaufania tych wyborców, którzy jako idealiści wierzą w prawdziwą zmianę ustroju. I że po tej zmianie będzie w Polsce naprawdę lepiej nam wszystkim, nie tylko politykom. Oby tym razem ludzie ci utworzyli grupę choćby i na razie wymaganych pięciu procent…

O ulicy Piotrkowskiej, czyli krótkie studium upadku

Piotrkowska, główna ulica Łodzi, pada i wymiera. Muszą być tego jakieś powody. Uzdrawiać „Pietrynę” chcą liczni doradcy, podpowiadacze i eksperci – niektórzy nawet za publiczne pieniądze, otrzymywane na stanowiskach, stworzonych specjalnie „dla rozwoju Piotrkowskiej”. Czy mam pomysł na zmianę chorej sytuacji? – spytał mnie serdeczny kolega, nalegając na Facebooku, bym ujawnił w sieci swoje na ten temat poglądy. Robię to więc na skutek życzliwej namowy, lecz niezbyt mocno przekonany, czy w ogóle warto zabierać głos w tej sprawie…

W kolejności chronologicznej należałoby zatem podjąć w sprawie Piotrkowskiej następujące działania:

Po pierwsze, natychmiast sprzedać wszystkie komunalne kamienice, które nie są jeszcze przy Piotrkowskiej własnością prywatną. To wymaga ogromnej pracy: przedwojenni właściciele tych budynków często ginęli całymi rodzinami podczas hitlerowskiej okupacji. Trzeba uporządkować dokumentację i ustalić listę spadkobierców lub innych ewentualnych posiadaczy tytułów własnościowych do kamienic. Tę pracę należy jednak wykonać. Ulica Piotrkowska, czyli łódzka strefa A1 powinna być całkowicie własnością prywatną.

Po drugie, za pieniądze uzyskane ze sprzedaży budynków należałoby wybudować (lub wyremontować istniejące) mieszkania socjalne dla tych lokatorów kamienic z Piotrkowskiej, którzy mają potężne zaległości z tytułu nie opłaconego czynszu. Krótko i dosadnie: z Piotrkowskiej trzeba wypędzić alkoholików, kryminalistów i kloszardów. Czyli żulerkę. W żadnym cywilizowanym mieście po reprezentacyjnej ulicy nie szwendają się, bez względu na porę, pijani i śmierdzący żebracy. Obecność indywiduów, obszczywających na Piotrkowskiej bramy, brudzących wymiocinami pawimenty, tudzież wyciągających brudne ręce w proszącym geście do gości letnich ogródków, jest czymś nie do zaakceptowania w warunkach turystycznej atrakcji miasta… Ja nie jestem wrogiem tych ludzi, przeciwnie, bardzo smutno mi, że prowadzą taką egzystencję. Ale – proszę mnie dobrze zrozumieć – w strefie A1 miejsca dla nich być nie może.

Po trzecie i najważniejsze: na Piotrkowskiej, już całkowicie prywatnej i wolnej od nieproszonych gości, trzeba wprowadzić przepisy, umożliwiające odpowiednie funkcjonowanie tego miejsca. A zatem nakaz dla właścicieli budynków bezwarunkowego odnawiania kamienic co pół roku (w przeciwnym razie, jak w Szwajcarii, surowe kary dla nie stosujących się do przepisów). Oraz całkowity brak ingerencji Miasta w wysokość opłat, jakie ponosić będą najemcy lokali użytkowych w kamienicach na tej ulicy – przypomnijmy, w tym modelu prywatnych. Inaczej: właściciel kamienicy, jeśli sam nie prowadzi restauracji czy pubu u siebie na parterze, ustala wysokość kwoty wynajęcia lokalu ze swoim najemcą. Bez żadnego haraczu na rzecz Magistratu. I bez żadnych ograniczeń co do godzin funkcjonowania tam lokali rozrywkowych.

Jakie skutki powinny narodzić się w obowiązującym systemie? Oto Piotrkowska zacznie funkcjonować jak typowy, rozrywkowo-rekreacyjny pasaż turystyczny. Tam z przyjemnością powinni udawać się przyjezdni, którzy zagoszczą w Łodzi na imprezie kulturalnej lub sportowej. Takie osoby szukają zwykle miejsca, gdzie chciałyby kontynuować mile rozpoczęty wieczór, przy kufelku lub szklaneczce czegoś mocniejszego. W miłych warunkach, bez kloszardów i śmierdzącej żulerni. Nierzadko do końca nocy. Ceny, zarówno dla gości działających tam knajpek i pubików (to samo zresztą dotyczyłoby sklepów bądź lokalów usługowych) jak i dla najemców lokali byłyby efektem całkowicie wolnorynkowej konkurencji – czytaj, byłyby przystępne, bo inaczej zbyt drogi lokal od razu by zbankrutował.  Jak wyglądają podobne miejsca, turystyczne pasaże w miastach cywilizowanych, opisywać nie trzeba. Ten byłby najdłuższy w Europie, nie musiałby mieć zatem w sąsiedztwie żadnego Wawelu ani podobnej atrakcji, ściągającej ludzi w pobliże. Same kamienice spełniałyby to zadanie. W ten sposób Piotrkowska nie uległaby konkurencji wszechmocnej dziś Manufaktury, tylko stałaby się jej naturalnym przedłużeniem. Ludzie, mając na Piotrkowskiej podobną ofertę jak na ryneczku Manufaktury, z chęcią organizowaliby sobie weekendowy „pub – crawling” na całym tym obszarze… Po „rozbujaniu”  dwubiegunowej prosperity byłby tylko krok do zagospodarowania Starego Rynku, dziś podobnie martwego, jak reszta Piotrkowskiej. I temat mamy zamknięty.

Czemu pisałem, że nie warto w sprawie zabierać głosu? Bo scenariusz kreślony powyżej nigdy się nie sprawdzi. Zbyt mało tam możliwości zysku dla urzędników i polityków, a zbyt dużo wiary w przedsiębiorczość i prywatną inicjatywę restauratorsko – kupiecką. Piotrkowska, podobnie zresztą jak cała reszta szacownego grodu Łodzią zwanego, pozostanie jeszcze długo zapadłym zaściankiem wschodniej, socjalistycznej Europy. Za to z pięknym dworcem (i bramą!) w stronę Warszawy, gdzie nader chętnie i w coraz większej liczbie będą uciekali grodu tego mieszkańcy.

O mizerii porażającej, czyli jak łódzkie lotnisko obudzić…

Siedzi sobie Michael O’Leary, patrzy na mapę Europy i myśli: gdzie by tu jeszcze otworzyć połączenie? Niskokosztowy gigant Ryanair, według napływających zewsząd danych, zanotuje rok rekordowy pod względem rozpoczętych destynacji. Atak planują inne low-costy: easyJet, Wizzair,  Norwegian, nawet poczciwy Eurolot po zmianie prezesa. Działania wszystkich tych firm mają wspólny mianownik – omijają Łódź. Z naszego lotniska uciekają wszyscy, od wiosny latać będą stąd jedynie cztery samoloty w tygodniu. Tyle „autobusów do pracy” dla Polaków z Wysp Brytyjskich zostawił sobie Ryanair. Inni właśnie zamykają ostatnie połączenia – o następnych nie słychać nic.  Lotnisko pada, to fakt bezsporny. Najważniejsze pytanie brzmi: dlaczego tak się dzieje?

Jako spółka miejska, z niewielkim udziałem finansowym Urzędu Marszałkowskiego, jest Port Lotniczy im. W. Reymonta w Łodzi nie tylko zakładem budżetowym, ale również obiektem politycznych przepychanek. Warto każdej ekipie obsadzić lukratywne stanowiska w zarządzie, dysponować kolejną pięćsetką miejsc pracy, nie bacząc na efekty finansowe swojej działalności. Jako więc miejsce niejako z natury sprzeczne z ideą racjonalnego gospodarowania (prywatny właściciel, patrząc na rentowność tego biznesu, nigdy by się go nie podjął – a dziś suchy rachunek ekonomiczny każe niezwłocznie zamknąć interes) nie może być lotnisko przedmiotem debaty czysto gospodarczej… Czemu tak jest? Ano, jeśli wszystkie lotniska na świecie utrzymują się jedynie dzięki publicznym właścicielom, żadne z nich nie jest własnością całkowicie prywatną, przyjmujemy założenie, że rozmawiamy o biznesie z założenia deficytowym. Inaczej – porty lotnicze muszą istnieć „pro publico bono”, żeby można było latać po świecie, a podatnik ma przyjąć do wiadomości, że z jego składki również i ten element naszego wspólnego życia będzie utrzymywany. A jeśli, przykładowo, jakiś wielki port sam na siebie zarabia, będąc własnością skarbu danego państwa – to tylko dobra wiadomość dla podatników.

Mamy tu jednak pewien problem: oto subsydiowanie publiczne nie jest równe w przypadku małych portów lotniczych w Polsce. Są one, wszystkie krajowe lotniska poza Okęciem, utrzymywane finansowym wsparciem samorządów – a wielkość pomocy zależy od danego miasta lub regionu, jego władz i ich hojności. Łódź w rankingu wysokości tak zwanej „opłaty marketingowej”, czyli kasy, przeznaczanej z lokalnego budżetu na zwyczajne przekupywanie low-costów, żeby „latały u nas”, zajmuje ostatnie miejsce w kraju. Żaden przewoźnik nie chce tu otwierać połączeń, bo łódzkie władze mają zbyt mało pieniędzy na przebicie oferty zamożniejszych miast… I więcej nie będzie, o czym głośno w Łodzi po ostatniej sesji budżetowej.

Tworzy się ogromny problem etyczny. Jak tak może być, zapytałby ktoś przyzwoity, że właściciele tanich linii – jak wspomniany na wstępie O’Leary – lekceważąco przekładają sobie w rękach kolejne oferty portów miejskich, zaczynając od wywalenia najtańszych do kosza? Czy to uczciwy system, gdy o rentowności połączenia lotniczego typu low-cost decyduje głównie szerokość wycieku z kasy podatników danego terenu? No cóż, tak zwane linie klasyczne, czyli regularne (zwykle wielcy, narodowi przewoźnicy) nie korzystają z żadnych dopłat, tylko patrzą na rentowność samych połączeń. Ile zarobią na biletach przy konkretnym obłożeniu samolotu na danej trasie… Ale właśnie dlatego bilety linii regularnych są tak drogie! Całkowite koszta eksploatacji maszyn ponoszą pasażerowie, a w związku z tym duzi przewoźnicy do małych portów nie latają. Proste – w ilu miastach polskich, poza Warszawą, można by liczyć na wystarczającą ilość zamożnych klientów, by utrzymywać stałe połączenia regularne? Kraków, Wrocław, Poznań… Niestety, w rankingu zamożności obywateli Łódź również się w czołówce nie plasuje. Dlatego stara decyzja, podjęta jeszcze za czasów prezydenta Kropiwnickiego, by nastawić działania łódzkiego lotniska na linie niskokosztowe nosi w sobie zaczyn sensowności. Niestety – również warunek stałego dopłacania do połączeń low-costowych z miejskiej kasy, o czym powyżej.

Nasuwa się więc taki wniosek – najlepiej byłoby mieć w Łodzi dużo bogatych, wielkich firm, które w celach biznesowych latałyby po całym świecie wygodnymi liniami regularnymi… Rozwój łódzkiego portu lotniczego, który jest obecnie dobrze wyglądającym, schludnym terminalem europejskiej klasy „lower – middle – class”, zależałby od ogólnej gospodarczej prosperity regionu. A raczej jego poszczególnych mieszkańców. Sęk w tym, że zdaniem władz, to właśnie aktywność portu i jego ożywienie miałaby wpłynąć na rozwój gospodarczy Łodzi i województwa. A zatem – dokładnie na odwrót. Koło się zamyka i nie ma dobrego wyjścia. Jeśli znów zapłaci łódzki podatnik, czyli gdy władze lokalne zdecydują się mocno zwiększyć subsydiowanie portu, wtedy ilość tanich połączeń wzrośnie! Trzeba się tylko modlić, żeby światowy biznes zechciał pofatygować się do nas tanimi liniami oraz żeby w ogóle miał po co do tej Łodzi przylecieć. Bo przecież nie na Wawel…

Nie ufajcie politykom, którzy wrzeszczą o zmianę ludzi w zarządzie lotniska. Obrońcą prezesa Przemysława Nowaka nie jestem, ale na jego miejscu każdy inny człowiek zetknąłby się z identyczną rzeczywistością systemową: „nie ma sianka, nie ma latanka”. Jakkolwiek zaradny fachowiec nie przyjdzie, bez kasy nic nie zrobi. Postulaty łódzkich radnych opozycyjnych, by w to miejsce powołać „wreszcie kompetentnego prezesa” (ciekawe, kogo?) aż z daleka śmierdzą ochotą na przejęcie konfitur. Tu nie chodzi o polityczną flagę, chodzi natomiast o zasadę: skoro w tym biednym, postkomunistycznym kraju zależy nam na utrzymaniu regionalnych portów lotniczych, musimy (skoro ustrój nie chce – na razie! – dać się rozwalić) płakać i płacić. Czyli działać w socjalistyczny sposób na terenie socjalistycznego państwa. Dopóki kraj ten en bloc będzie tak funkcjonował, skazani jesteśmy na egzystencję biedaków. Europejskich pariasów.

O deklaracji, czyli Gowin odkrywa karty

Jarosław Gowin, zgodnie z oczekiwaniami, pokazał się światu w stylu amerykańskich republikanów.  Jak Polska Razem wkracza do polityki? Ma „wbić klin” między dwie zaciekle tłukące się rywalki, czyli PO i PiS (wiadomo – „gdzie dwóch się bije…). Ma też wprowadzić spokój jako alternatywę dla zażartej wojny między nimi (wiadomo – „zgoda buduje”…). Zatem PR ma na początek całkiem niezły „piar”, dodatkowo podsycany informacją, że już teraz jest ona jedynym prawdziwie wolnorynkowym ugrupowaniem w polskim Sejmie.

Czy na pewno „prawdziwie wolnorynkowym”? Nie wszyscy tak twierdzą: radykalnie wolnościowy KNP z Januszem Korwin – Mikkem zdecydowanie odcina się od jakiejkolwiek koalicji z PR-em. Nie mówiąc już o pomyśle włączenia (wzorem PJN-u) ugrupowania w skład Polski Razem. „To tacy sami złodzieje, jak banda czworga” – mówi dosadnie Korwin, wylewając kubeł zimnej wody na głowy entuzjastów Gowinowej inicjatywy, licząc przy okazji, że wciąż rosnące poparcie dla własnej partii pomoże mu wejść do Sejmu. Kongres Nowej Prawicy jest jednak ugrupowaniem anty-systemowym, deklaruje totalną rewolucję ustrojową kraju, co w ich ocenie jest jedynym możliwym sposobem zapewnienia zamożności naszym obywatelom. Gowin przeciw systemowi nie występuje, mówiąc do nas wprost: jesteśmy partią centroprawicową. Chce więc poseł z Krakowa, w oparciu o dzisiejszą konstytucję, dokonywać zmian gospodarczych. Mają one (jak Gowin mówi w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z dnia 09.12.2013 r. ) spowodować, by ludziom odechciało się masowej ucieczki za chlebem zagranicę.

Gdyby Jarosław Gowin zrobił choć jedną rzecz z tego, co zapowiada w tymże samym wywiadzie, to już byłaby rewolucja. Likwidując obowiązkową składkę ZUS dla firm (przypomnijmy – to 1000 złotych miesięcznie bez względu na zyski), zrobiłby PR dla ludzi w Polsce więcej, niż wszystkie razem wzięte partie, rządzące Polską od 1989 roku. Walka z nadmiernym fiskalizmem to bardzo ważny punkt Gowinowskich zapowiedzi, bo także podatki PR zamierza obniżać i upraszczać. Szkoda, że nie deklaruje likwidacji ZUS ani wprowadzenia dziesięcioprocentowego pogłównego (to najbardziej sprawiedliwy podatek, jaki można wymyślić) – ale do tego trzeba by zmieniać Konstytucję, a jako się rzekło, Gowin radykałem nie jest. Mówi natomiast o jednomandatowych okręgach wyborczych (jedna z największych porażek rządu Donalda Tuska) oraz dużej pomocy dla rodzin w formie bonu wychowawczego (o tym, jak się zdaje, mówił kiedyś PiS). Z tych, najbardziej ogólnych, zrębów programu ma narodzić się poparcie dla PR rzędu dwudziestu procent. Ciekawe, już za pół roku Jarosław Gowin wystartuje pod „jabłkowym” szyldem w wyborach europejskich. To będzie pierwszy sprawdzian poparcia, a zarazem poligon doświadczalny dla nowej partii.

Wątpliwości? Rozsądni zawsze je mają… Jak bowiem zapewnić dużą pomoc finansową dla rodzin bez zwiększania wydatków budżetowych? Tylko przez zmianę instrumentów prawnych? Trudno w to wierzyć, tym bardziej, że Polsce już dziś potrzebne jest konkretne oszczędzanie w sektorze wydatków publicznych. Najlepiej to robić likwidując rozrost biurokracji, przez usuwanie rozmnożonych niepotrzebnie instytucji publicznych. Uwaga – Gowin o tym nie mówi! Dla niego dramatyczny rozrost administracji państwowej na wszystkich szczeblach rządzenia (tak bolesny dla naszych podatników od czasów reform AWS, skończywszy na szaleństwach nepotyzmu Tuska) nie jest problemem… A powinien być, gdy Gowin deklaruje wolnorynkowy charakter partii. Kolejne pytanie – co to jest „demeny voting”??? Mamy rozumieć, że rodzice głosują w imieniu swoich dzieci? Wolne żarty – już pośród dorosłych należałoby robić sprawdziany wiedzy obywatelskiej, by przekonać się, czy wyborcy rozumieją jakiej Polski by chcieli! Tym bardziej nie mogą o Jej kształcie decydować dzieciaki, bez żadnej świadomości polityczej. Gowinowi wymsknęła się bzdura, chyba przy okazji nabierania prędkości w galopie ku władzy… Lepiej niech dzieci zajmują się tym, do czego skłania je natura, czyli zabawą i nauką.

Tak czy owak, stało się faktem coś, co obserwatorzy sceny politycznej od dawna byli przewidywali. Pod bokiem splecionych w śmiertelnych zapasach dwóch największych partii urósł poważny kandydat do przejęcia władzy. Czy mamy prawo mu zaufać? Nie wiemy. Naród zaufał kiedyś Platformie Obywatelskiej, w której był także Jarosław Gowin, o tym zapominać nie możemy w świetle podejmowanych wkrótce decyzji wyborczych. Ale, bez żadnych wątpliwości, polska scena polityczna staje się dziś inna niż do tej pory. Nareszcie.

P.S: Wszystkim zainteresowanych wolnorynkowymi przemianami w kraju polecam z kolei dzisiejszy numer „Rzeczpospolitej” (10.12.2013 r.), publikujący wywiad z Mieczysławem Wilczkiem. To  minister przemysłu z ostatniego komunistycznego rządu premiera Rakowskiego. Jak mówią prawdziwi wolnorynkowcy, Wilczek zrobił dla polskiej wolności gospodarczej więcej, niż Leszek Balcerowicz i wszyscy po nim następujący.

O zwężaniu dróg, czyli jak urzędnicy „lubią” kierowców

Potwierdziło się to, co już dawno kierowcy w Łodzi przewidywali: nie tylko nowa trasa WZ, ale też wszystkie remontowane drogi będą węższe, niż przed robotami. Sprawę badają media:

http://www.dzienniklodzki.pl/artykul/1052552,lodzkie-ulice-maja-byc-wezsze-bedzie-bezpieczniej,id,t.html

A przecież sami urzędnicy nie kryją, że ich zamiarem jest taka filozofia przebudowy miejskiej infrastruktury, by kierowcy nie czuli się zbyt wygodnie. Nie tylko w centrum, także na obszarze osiedli mieszkaniowych. Tak ma być: według nowoczesnej, „europejskiej” ideologii samochód jest złem. Brudzi, hałasuje, tworzy w swej masie korki, zagraża bezpieczeństwu pieszych i rowerzystów, zabierając im miejsce na drodze. Co, nie zgadzacie się? Jesteście kierowcami, chcielibyście – jak wolni obywatele – wszędzie jeździć autami bez utrudnień? Nie, nie, nie – nie macie racji. A władze, niczym Nadszyszkownik Kilkujadek w „Kingsajzie” tak was będą długo przekonywały, aż wy się w końcu przekonacie…

Wielu kierowców nie może się nadziwić, skąd w obecnej polskiej władzy (PO, zapatrzona w retorykę biurokracji unijnej) tyle niechęci dla rozwoju motoryzacji. Od rządu, jakoś niezbyt perfekcyjnego w załatwianiu Polsce obiecanej sieci autostrad, do samorządów miejskich, które zamiast walczyć z korkami rozszerzaniem dróg i parkingów, zwalczają kierowców, każąc im poprzez system utrudnień zostawiać auta w domach…    Wzorem wprawdzie najbardziej postępowych biurokracji miejskich w  Europie oraz śladem szlachetnych organizacji ekologicznych – ale w jawnej sprzeczności wobec własnego interesu gospodarczego. Kierowcy to bardzo ważny procent płatników państwowego budżetu. Każdy litr benzyny obciążony jest nadmiernym podatkiem w formie akcyzy. Za przejazd autostradami trzeba słono zapłacić… A mandaty, a wszelkie opłaty obowiązkowe, związane z zakupem i utrzymaniem auta? Wreszcie zysk dla budżetu pośredni: każda mała firma, a te przecież podtrzymują krajowy PKB, musi korzystać z transportu, cokolwiek wytwarza… Każdy towar trzeba dowieść, a zatem – najwygodniej, najszybciej i jednak wciąż najtaniej – jest zrobić to własnym autem. Jakby dobrze policzyć, to pewnie obok konsumentów alkoholu, polscy kierowcy stanowią najliczniejszą grupę, utrzymującą państwowy budżet. Jak to więc jest, że naszym politykom / urzędnikom opłaca się zarzynać kurę, znoszącą złote jajka???

Pierwsza sprawa, to wymieniona już europejska ideologia postępowa. „Zasada zrównoważonego rozwoju” transportu, każąca – w myśl eurokratycznych idei – ograniczać ruch aut, dając pierwszeństwo transportowi publicznemu, rowerzystom i pieszym, w polskiej praktyce oznacza walkę z wolnością osobistą kierowców. A nasi pro-uniści są przecież częścią biurokratycznej międzynarodówki i zasysają z jej struktur potężną mamonę… Wprawdzie w dużych europejskich miastach, jak w Kopenhadze, tworząc udogodnienia dla pieszych i rowerzystów nie zapomniano o rozbudowie dróg samochodowych (wewnątrz i na zewnątrz metropolii). Ale w Polsce, gdzie klasa polityczna stara się naśladować Europę – tylko, że bezmyślnie i bez pieniędzy – rozwój takich udogodnień idzie w parze z ograniczaniem przestrzeni dla ruchu aut. I zamiast korki w miastach rozładowywać, tworzy się następne. Oczywiście w myśl świetlanej zasady europejskiego postępu, tudzież świętego wytrycha zwiększania bezpieczeństwa ruchu drogowego… Tu na pierwszy motyw działania władzy (ideologia europejska), nakłada się drugi: pieniądze. A w zasadzie ich brak. Gdyby w Łodzi powielić dokładnie infrastrukturalne rozwiązania z uwielbianej przez postępowców Kopenhagi, trzeba by wyłożyć grubą kasę na budowę dróg odbarczeniowych. Miasto nie ma tych pieniędzy, więc tworzy hybrydę, z troską o rowerowo-pieszą część elektoratu, ale przeciwko kierowcom. Czy będzie się to władzy opłacało? Nadchodzą dwa lata wyborczego cyklu, który da na to pytanie wiążącą odpowiedź.