O etyce w dziennikarstwie muzycznym, czyli summa pewnej konferencji

Dzięki uprzejmości dr. Krzysztofa Grzegorzewskiego z Katedry Dziennikarstwa Uniwersytetu Łódzkiego, mogę zamieścić tu skrót wystąpienia, jakie miałem zaszczyt przygotować na konferencję naukową tam zorganizowaną, poświęconą dziennikarstwu muzycznemu. Wypowiedzi wszystkich referentów będą zamieszczone w publikacji, która po konferencji ukaże się, prawdopodobnie nakładem Primum Verbum.  Pamiętajmy, że tekst poniżej jest zapisem mówionego referatu, nie zaś samodzielnym artykułem.

 

Remigiusz Mielczarek

„Pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze”. Oto piękne zdanie, które wypowiedział Jarek Szubrycht, mój przyjaciel, który jest muzykiem i krytykiem muzycznym. Oddał przy tym, poniekąd niechcący, pewną ideę: ktoś, kto zajmuje się krytyką muzyczną, powinien aspirować do miana twórcy: jeśli już pisać o muzyce, to dobrze jest, by tekst miał również walory artystyczne. Oczywiście, nie należy tego traktować przesadnie. Sądzę, że pisząc o muzyce, niekoniecznie sami musimy być artystami. Niemniej ta sugestia jest ciekawa, ponieważ naprowadza nas na dodatkowy trop: dobrze jest, by krytyk muzyczny (szerzej: osoba zajmująca się jakąkolwiek działalnością opisującą muzykę) miał trochę wrażliwości. Jeżeli lubimy muzykę, słuchamy różnych płyt, różnych gatunków i stylów, chodzimy na koncerty, otwieramy głowę i „wpuszczamy” do niej dużo bodźców, wzbogacając tym dodatkowo swój bagaż doświadczeń i muzyczną wrażliwość – wówczas, jak się wydaje, jesteśmy lepiej przygotowani do pisania o muzyce.

Oczywiście, aspekt artystyczny pisania jest atrakcyjny i ciekawy; nie zwalnia nas wszakże od pewnych obowiązków. Obowiązki te głównie wiążą się z przestrzeganiem reguł związanych z szeroko rozumianą krytyką artystyczną. Nie zwalnia nas to także od przestrzegania stricte rozumianych reguł dziennikarskich, w szczególności prasowych – mam tu na myśli przede wszystkim etykę dziennikarską i prawo prasowe.

W ramach rozważań o etyce dziennikarskiej z pewnością warto poruszyć problem odpowiedzialności. Dzisiejszy świat (rzeczywistość ostatnich dwudziestu lat) jest taki, że otaczająca nas muzyka jest w dużej części wynikiem działalności biznesowej. Jeśli pójdziemy do teatru muzycznego, napiszemy negatywną recenzję na temat spektaklu i ją opublikujemy; jeśli jeszcze kilku dziennikarzy, którym spektakl się nie podobał, opisze go negatywnie – to teatr nie zostanie oczywiście zamknięty. Zasadniczo nie ma uzasadnienia zamykania teatrów, które funkcjonują w oparciu o subsydia państwowe (mogą to być pieniądze z urzędu miasta, urzędu marszałkowskiego, etc.) – teatry takie uzupełniają jedynie swój budżet o wpływy z biletów. Jeśli więc będą kiepskie recenzje ze spektaklu muzycznego, które jego premierę przekreślą, to teatr sam z siebie się nie zawali, ponieważ funkcjonuje w systemie, który pozwala mu przetrwać. Niemniej są wokół nas artyści, dla których działalność twórcza i estradowa jest jedynym sposobem na życie. Mam na myśli przede wszystkim nieduże zespoły (w tym kameralne). Tomasz Gołębiewski, koncertmistrz w Filharmonii Łódzkiej, prowadzi własny impresariat artystyczny i kwartet smyczkowy. Gdyby tym koncertmistrzem nie był, poradziłby sobie. I odwrotnie, gdyby jego prywatna działalność artystyczna nie zagwarantowałaby dochodów, ratowałby się etatem w Filharmonii. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że muzyka jest czyimś wyłącznym sposobem na życie, przetrwanie i zarabianie pieniędzy, to słowa, które napiszemy na temat usłyszanej płyty lub koncertu, mogą mieć ogromny wpływ na przetrwanie tych ludzi.

Dlatego wydaje mi się, że to, co piszemy, w kontekście odpowiedzialności za słowo jest swoistym pomostem między „dziejącą się” muzyką, a odbiorcą. I tak np. zespoły rockowe dzielą się na dwa typy:

a) zespoły, które utrzymują się ze swojej działalności (np. zespół „Wilki” Roberta Gawlińskiego) – takie zespoły są sprawnie funkcjonującymi przedsiębiorstwami, nagrywają najlepiej przyjmowane płyty, są popularne i mają ugruntowaną pozycję w kraju, nie muszą się więc martwić o przetrwanie, zbierając recenzje na swój temat (mają swój tzw. fanbase – grupę wiernych fanów, łączących się w fan-cluby, które zabezpieczają muzykom byt poprzez stałą frekwencję na koncertach);

b) zespoły pretendujące do określonego poziomu, rozpoczynające karierę – ich członkowie traktują granie muzyki jako hobby, wykonując przy tym inną pracę zawodową, dokładając z własnych funduszy do działalności zespołu, bowiem ich pozycja na rynku muzycznym na ogół nie gwarantuje im zarobków.

Pozycja zespołu lub muzyka nie zwalnia dziennikarzy od odpowiedzialności za słowo i rzetelności przekazu. Ponadto każdy zespół muzyczny chciałby osiągnąć status zespołu żyjącego z grania. Bardzo wielu muzyków – hobbistów marzy o tym, by móc porzucić swoje dotychczasowe zajęcie, np. pracę urzędnika, by zarabiać na życie np. graniem na gitarze (tj. zajęciem atrakcyjnym, nawet romantycznym). Krytycy mogą często przysłużyć się takiemu zespołowi, albo „dać mu w kość”; zdecydować o jego losach. Warto zobrazować to przykładem. Chirurg, wycinając człowiekowi nieodpowiedni organ, może go zabić – jest to ogromna odpowiedzialność. Podobnie prawnik, skazując przez pomyłkę niewinnego, może wsadzić go do więzienia. My – dziennikarze muzyczni – możemy napisać niezbyt dobrą recenzję i, z pozoru, nikomu krzywda się nie stanie. Niemniej odpowiedzialność nadal jest duża: możemy wziąć niechcący na siebie kierowanie losami poszczególnych muzyków. Dzieje się to zwłaszcza wtedy, kiedy mamy możliwość publikowania w mediach masowych, które mają dużą siłą oddziaływania. Są media, które cechują się różnym natężeniem owej siły oddziaływania – niemniej, jeśli nasza recenzja pójdzie w świat, a okaże się nieuzasadniona, może kogoś bardzo zaboleć lub naprawdę zniszczyć.

Jak przygotować się do pisania recenzji? Z pewnością nie trzeba być muzykiem, by pisać o muzyce – choć bardzo wielu krytyków piszących o muzyce, jednocześnie ją komponuje lub wykonuje. Nie wszyscy wiedzą, że bardzo świadomym recenzentem jest np. Adam Darski1. Jego kariera jest interesująca. Gdy zaczął swoją działalność w 1992 r., wspinał się po szczeblach popularności ze swoim Behemothem – choć to, co teraz się wokół niego dzieje, napawa mnie czasami obrzydzeniem z racji na ludyczny charakter tych wydarzeń. Gdy Adam wydawał kolejne płyty z Behemothem, przysyłał mi je do recenzowania, gdy pracowałem dla miesięcznika „Metal Hammer”. Tak się składało, że czasem te płyty nieszczególnie mi się podobały, stąd w skali od 0 do 5 najczęściej dawałem Behemothowi od 3,5 do 4 pkt. ( chyba od piątej płyty zespół zaczął grać światowo, ale wcześniej była to kapela znana jedynie w Polsce). Adam protestował: „Coś ty napisał, czwórkę mi dałeś? Czy ty serca nie masz? Ja się tu staram tyle już lat, a ty dajesz mi cztery, nie pięć?” Zawsze odpowiadałem, że z konkretnych powodów: „Nad tym i nad tamtym musicie jeszcze popracować – wtedy z czystym sumieniem dam wam piątkę”.

Jeśli piszemy o kimś źle, musimy przy tym wiedzieć, dlaczego coś zostało źle wykonane lub zagrane, dlaczego mamy niedosyt w kontakcie z dziełem. Niezależnie od tego, jaki zespół nagrał muzykę, traktujemy ją jako dzieło, bo ma swojego odbiorcę, pretenduje do miana sztuki – bez względu na to, jaką teorię muzyczną do niego dopasujemy. Jeśli posiadamy punkt odniesienia, tj. wiemy, jak grają najlepsi w danej dziedzinie, jesteśmy osłuchani i świadomi, gdzie jest elitarna warstwa przynależna danemu gatunkowi, to potrafimy lepiej i w sposób wiarygodny ugruntować swoje opinie. Jeśli zapomnimy uzasadnić naszą opinię, wtedy zaczynają się problemy; ktoś nam może udowodnić, że jesteśmy niekompetentni. W połączeniu z kryterium odpowiedzialności, łatwo można kogoś skrzywdzić. Wyobraźmy sobie, że mamy do oceny płytę debiutanta. Płyta bardzo się nie podoba i trzeba o tym napisać. Nie chcemy zachęcić ludzi do zakupu płyty, uważając, że jest tego niewarta. Pamiętajmy jednak, by napisać, dlaczego ocena jest negatywna. I pamiętajmy przy tym o dziennikarskiej odpowiedzialności za słowo.

1 Adam Darski, ps. „Nergal” – wokalista i lider blackmetalowego zespołu Behemoth.

O koncertach EC, czyli radość i zaskoczenie!

Dwa koncerty Electric Chair w długi weekend: zupełnie odmienne, ale – w obu przypadkach – bardzo pozytywne doznania…

W piątek zostaliśmy zaproszeni do Krośniewic, bo szef tamtejszego Centrum Kultury, Pan Eugeniusz Kikosicki jest fanem każdej interesującej formy muzycznej – dzięki czemu robi koncerty, znakomicie ożywiające kulturalnie środowisko regionu. Wszystko odbywa się w nowoczesnej hali, z udziałem profesjonalnych ekip, świetnego sprzętu i odpowiedniego na ten cel budżetu. Trzy zespoły, bo łączyliśmy scenę z Gemmini Abyss i Whispering, miały do zaoferowania ciekawy repertuar, każdy nieco inaczej prezentował klimatyczne odmiany muzyki metalowej. Czyli, nie skupiano się wyłącznie na rytmie, ale próbowano udowodnić, że nawet ostra konwencja pozwala pamiętać o różnych składnikach muzycznego dzieła. Na widowni znalazło się nieco ponad stu widzów i wyglądało na to, że publiczność zawiedziona nie była. Znakomita atmosfera, królewskie przyjęcie ze strony wszystkich gospodarzy imprezy, dbałość o szczegóły organizacyjne. Więcej takich koncertów! Serdecznie pozdrawiamy całą krośniewicką ekipę, jak również nowych fanów EC, którzy po koncercie kupowali nasze single, zbierali na nich autografy – a później mocno ożywili się w przestrzeni internetowej. 🙂

Bardzo mocno podbudowani świetną atmosferą i udanym występem, pojawiliśmy się następnego dnia w wielkopolskiej miejscowości Włoszakowice, niedaleko Leszna. EC zagrało w zupełnie innej roli, tym razem nie jako „gwiazda wieczoru”, ale przed znakomitościami krajowej sceny rockowej: Lombardem i Oddziałem Zamkniętym. Obie formacje ściągnęły liczną widownię, sprzedano ponad pięćset wcale nie tanich wejściówek, przez co sala kompleksu „Toscania” wypełniła się do ostatniego miejsca. Trochę obawialiśmy się roli „supportu”, zwłaszcza, że i klimat naszej muzyki nieco odmienny – i publiczność miała prawo nie wiedzieć zupełnie nic o naszym zespole i jego stylistyce. Obawy były zupełnie płonne!  Publiczność przyjęła nas zaskakująco serdecznie, nazwałbym to stanem życzliwego zdumienia – a gdy w trakcie koncertu, przy obcych sobie utworach, publiczność zaczęła bawić się wraz z nami, cały stres ustąpił miejsca poczuciu wielkiego zadowolenia! W ostatniej tego wieczoru „Luanie” wzmocnił nas na scenie wypróbowany przyjaciel, gitarzysta Lombardu Daniel „Gola” Patalas, wzbudzając oczywisty aplauz publiki, a przy tym radykalnie wzmacniając wymowę utworu… Znakomite przyjęcie i – już później w kuluarach – piękny bukiet róż dla Agaty, w uznaniu jej wyjątkowych możliwości wokalnych…

Trzeba przy tej okazji wspomnieć o kilku ważnych sprawach. Po pierwsze, ujmująca i wręcz rodzinna postawa wobec nas zespołu Lombard. To przecież giganci krajowej sceny, a przy tym tak życzliwi, fantastyczni i przyjacielscy ludzie, że granie przed nimi – oprócz zaszczytu występu w doborowym towarzystwie – rodzi ogromny dla nich szacunek! Marta Cugier poświęciła nam podczas koncertu Lombardu kilka słów ze sceny, tak ciepłych i życzliwych, że aż odjęło nam mowę… Jesteśmy ogromnie wdzięczni Lombardowi za te relacje, biorąc pod uwagę wysoką klasę tych ludzi z jednej strony zupełnie oczywiste, ale przecież tak rzadko spotykane na – niestety, pełnej zawiści – krajowej scenie.

Druga sprawa to prywatne zaangażowanie w organizację tego koncertu Agnieszki Patalas, menadżerki „Toscanii”, dzięki której Electric Chair zostało dostrzeżone i zaproszone na wspólną scenę z tak wybitnymi gwiazdami. Impreza była zorganizowana perfekcyjnie, dopięta na ostatni guzik – a gościnność miłych gospodarzy, zwłaszcza oceniając kulinarną stronę przedsięwzięcia, okazała się bardziej niż wyjątkowa. Mam ogromną nadzieję, że wszyscy muzycy opuszczali Włoszakowice tak zadowoleni, jak my, a świetnie reagująca publika (wchodzący na scenę Lombard rozpoczął na widowni prawdziwe szaleństwo i tak już zostało do końca wieczoru) na długo ten koncert zapamięta.

Reasumując, zakończyliśmy weekend w znakomitych nastrojach i pełni „elektrycznej” energii do dalszej pracy! O wszelkich dalszych planach zespołu nie omieszkamy na bieżąco informować: www.electric-chair.pl

O sentymencie do starych czasów, czyli Summer Dying Loud

W Aleksandrowie Łódzkim zdarzył się koncert sentymentalny, zjazd starych metali, wspominających początki sceny. Młodzież miała się od kogo uczyć, a nadto poznać namiastkę tego, co w polskim HM działo się przed wiekami…

W rockowym podsumowaniu lata spotkało się na scenie aleksandrowskiego Amfiteatru wszystko, od czego metal w Polsce się zaczął. To znaczy KAT i… Poznań. Niektórzy pamiętają, że właśnie w nadwarciańskim grodzie, za dobrą przyczyną m.in. Turbo, Wolf Spider, Acid Drinkers zaczął się na dobre ruch wokół krajowej sceny, mocno animowany ówcześnie przez publikującą winyle Metal Mind Productions. Tak, tak, wtedy nie było jeszcze nawet płyt kompaktowych, nie wspominając o internecie czy telefonii komórkowej! Były listy ze smarowanymi mydłem znaczkami i wydawnictwa MMP, o które wiara zabijała się pod sklepami muzycznymi…

Z legendarnych postaci tamtego okresu zabrakło praktycznie tylko Wojtka Hoffmana, ale jego zespół grał na SDL przed rokiem. Podobnie jak Acidzi, ale ich skład stuprocentowo odliczył się podczas tegorocznej imprezy – kolejno w Gomor, Titus Tommy Gun i Flapjack. Do tego Corruption – czy trudno się dziwić, że atmosfera za sceną przypominała baaaardzo radosne spotkanie kumpli z wojska? :))))))))))) Wyjątkowo pozytywne wibracje, dobrze podsycone kilkuprocentowymi napojami o charakterze regenerującym. Rock’n’roll ma się dobrze!

Koncert otworzyły młode załogi. Ambitno-thrashowe Halo of Lies, profesjonalne scenicznie i klasyczne w brzmieniu Access Denied, mocny w radykalnym przekazie Impet. Z występu „swojego” Electric Chair jestem bardzo zadowolony: świadomi odbiorcy, życzliwa atmosfera, bez niespodzianek technicznych. Tylko jakiś sceniczny chochlik rozstroił nam gitarę, wskutek czego ostatnia w secie „Luana” nie zabrzmiała, jak powinna. Ale to w sumie drobiazg – w tym znaczeniu, że debiut sceniczny ogólnie oceniamy bardzo na plus. 🙂

Najfajniejsze koncerty? Dla mnie zdecydowanie KAT i Corruption. Oba składy pozamiatały, co widać było również po reakcjach widowni. Forma sceniczna obydwu zespołów imponująca, ale to nie znaczy, że inni grali gorzej. Bardzo ciekawy, udany festiwal, dwanaście godzin muzyki – a każdy metal mógł znaleźć coś dla siebie, bo style prezentowano różne.

Trzeba mieć więc nadzieję, że za rok tradycja nie upadnie! Urząd Miasta Aleksandrowa, na czele z rockowym burmistrzem i jeszcze bardziej rockowym Wydziałem Promocji (dzięki, Tomek!) organizuje imprezę, której próżno szukać w kalendarzach innych miast, nie tylko w łódzkim regionie. Prosimy zatem o powtórkę, nie tylko w roku przyszłym, ale też w latach kolejnych!

O nowym numerze EC, czyli Inflamed!

Znów dziś pozwalam sobie na odrobinę autopromocji:

Nowy numer Electric Chair… Oceńcie sami.

Oczywiście raz jeszcze zapraszam wszystkich, w imieniu zespołu, na koncert. Zagramy już w najbliższą sobotę, w Aleksandrowie Łódzkim (amfiteatr MOSiR, godzina 14.30 – wraz z nami m.in. Corruption, Flapjack, KAT). Będzie to debiut sceniczny EC, zagramy oczywiście „Inflamed” oraz „Luanę”. Myślę, że niespodzianką dla starych fanów będzie specjalna składanka utworów kapel, w któych wszyscy albo kiedyś graliśmy, albo nadal je wspomagamy: AION, Sacriversum, Pathfinder.

Słuchajcie uważnie, będąc na koncercie, z czego dokładnie składa się ten medley. Przewidujemy konkurs z nagrodami!!!

 

 

O rutynie i znużeniu, czyli Kasia Kowalska w Aleksandrowie

Bywa, że zarabiam na życie jako prowadzący imprezy. Bardzo sympatyczna i przyjemna praca – pod warunkiem, że wszystkie współdziałające osoby „grają do jednej bramki” a wśród artystów nie ma tzw. gwiazd, zachowujących się poniżej poziomu przyzwoitości.

Udało się w miniony weekend w Aleksandrowie Łódzkim – ciekawy zestaw wykonawców (Jelonek, K. Kowalska i inni), mili organizatorzy, bardzo przyjazna i kompetentna obsługa sceny. Żadnych skandali, obsuw czasowych, nieprzyjemnych zgrzytów. Impreza, którą warto rekomendować przyjezdnym, nawet z pobliskiej Łodzi. Zwłaszcza, że 3.09 na scenie tamtejszego Amfiteatru już zaplanowano mocno rockowe zakończenie sezonu: Kat, Flapjack, Titus Tommy Gun, Corruption, reaktywowany Gomor… Będzie wesoło.

Ale dwudniowe zjazdy, właśnie takie jak Dni Aleksandrowa, dają powód do rozmaitych, ciekawych refleksji. Oto zupełnie różne postawy. Jelonek, świeżo notujący sukcesy, coraz silniej przebijający się w rockowym światku z solowym projektem: uśmiechnięci, sympatyczni, inteligentni muzycy. Na scenie żywioł, zabawa, ogromne poczucie humoru i profesjonalizm. Zespół K. Kowalskiej: owszem, profesjonaliści. Ale widać atmosferę znużenia, rutyny, nawet pewnego rodzaju niechęci i odrabiania pańszczyzny… Choć oczywiście Kasia Kowalska zgromadziła większą widownię, ludzie zdecydowanie lepiej bawili się na kocercie Jelonka.

I bardzo dobrze. Należało się chłopakom.

 

 

 

l

 

Pierwszy numer Electric Chair

Dziś zamiast tekstu pozwolę sobię na odrobinę autopromocji: oto pierwszy utwór formacji Electric Chair, którą z przyjaciółmi założyliśmy po odejściu z Artrosis. Przedstawiamy „Luanę” w sieci jako wyznacznik stylu, nad jakim pracujemy. Miłego słuchania!

O waleniu głową w sufit, czyli jak wypromować przebój i zostać znanym artystą

Młode zespoły często pytają mnie, jak wypromować swoje utwory. Chcą przebić się do mediów, bo wierzą, że grają muzykę porywającą dla fanów, mogą awansować do ekstraklasy krajowych wykonawców… Jest o co walczyć. Wystarczy jedna rozpoznawalna piosenka, hicior, nadawany przez rozgłośnie w całym kraju, żeby pojeździć trochę w sezonie z koncertami. Trzeba mieć przebój, a wtedy sprawny menadżer złapie odpowiednie kontakty w terenie: wykonawca może liczyć na zaproszenia do udziału w plenerowych imprezach, dyktując oczywiście stosowną kwotę jako wynagrodzenie za występ. W czasach internetu sprzedawanie płyt, zwłaszcza debiutantów, idzie słabo. Trzeba liczyć na koncerty, jeśli chce się swoją artystyczną działalność zdyskontować w jakikolwiek sposób, a nie pozostawać jedynie w zatęchłej przestrzeni garażu lub piwnicy.
Pytają mnie zatem o radę lub proszą o pomoc wprost. Staram się pomagać, jeśli mogę, choć promocja w lokalnej stacji ma się nijak do regularnego emitowania utworu na antenie ogólnopolskiego giganta. A problem pozostaje: tak naprawdę nie wie nikt, dlaczego niektórzy mają dobrze i w momencie debiutu osiągają sukces, a inni całymi latami tułają się w poszukiwaniu choćby drobnej cząstki medialnej popularności.
Z pewnością trzeba pytać o charakter wykonywanej muzyki. Metalowcom z zasady będzie znacznie ciężej niż wykonawcom pop. Tu nikt kłócić się nie zamierza – chcesz, żeby cię w radio puszczali, zagraj lekko, łatwo i przyjemnie. Co jednak z tymi, którzy (nawet zgodnie ze swym artystycznym podejściem) grają muzykę przyswajalną, a mimo to w mediach przebić się im trudno?
Wielu moich kolegów, jeszcze z radiowych czasów, piastuje dziś odpowiedzialne funkcje szefów muzycznych ogólnopolskich stacji. Rozmawiam z nimi, pytając – jak to robisz? Masz do wypełnienia ramówkę, w tych godzinach musisz zmieścić dziesiątki utworów różnych wykonawców… Kto ma priorytet, kogo będzie więcej, czy sam lansujesz kapelę, czy twoi szefowie dają ci wytyczne? A może są inne mechanizmy wyboru? Jakie?
Trudno prowadzi się takie rozmowy, bo chodzi o to, żeby nikogo nie obrazić. Najczęściej słychać odpowiedź, że decydują sami odbiorcy – widzowie, słuchacze. Chcą danej piosenki, więc się im ją daje. Po to mamy te wszystkie głosowania, plebiscyty, listy przebojów. Interakcja, kontakt z odbiorcą. No dobrze, na nowy przebój znanej kapeli chętnie wszyscy czekamy. Szef muzyczny ryzyka nie ponosi: dostaje od wytwórni singiel z nowej płyty znanego wykonawcy „x”, musi tylko wbić go do ramówki. A co wtedy, gdy trzeba wypromować debiutanta? I nie ma argumentu o woli odbiorców? Zawsze jest taki moment, że wykonawca wydaje pierwszą płytę i pierwszy z niej singiel staje się przebojem. Kłopot w tym, że nie wszystkim debiutantom dane jest wybicie się na gwiazdę.
To jasne, że o sprzedaży każdego towaru decydują mechanizmy rynkowe. Nie trzeba wzdragać się na myśl, że muzyka jest towarem. Jak wszystko, co podlega sprzedaży, choćby i najszlachetniejsze dźwięki są w tym systemie traktowane jak każdy inny produkt handlowy. A jeśli towar jest nowy, trzeba zainwestować w jego promocję. Wytwórnie płytowe wydają gwiazdy, a w swych budżetach na pewno rezerwują środki na inwestycje w nowe twarze. To czysty biznes: wytwórnie muszą w ogólnym bilansie wyjść na swoje, więc promocja debiutanta, o ile zapadnie decyzja o jego wspieraniu, mało ma wspólnego z dywagacjami merytorycznymi. Dobry ten kawałek czy nie? Każdy powie inaczej, ale nas wydawców nic to nie obchodzi: choćby krytycy nie pozostawili na tym suchej nitki uznajemy, że to się sprzeda, podejmujemy więc inwestycyjne ryzyko. Nasze własne ryzyko – jeśli pieniądze utopimy, nasza strata. Trudno więc dziwić się, że wytwórniom zależy na intensywnym promowaniu utworu w mediach. Gdy więc pojawiają się opinie, jakoby duże stacje radiowe i telewizyjne „siedziały w kieszeni” wydawców płyt, trudno w logiczny sposób im zaprzeczyć. Choć oczywiście szefowie muzyczni twierdzą, że to potwarz, a nikt przecież nikogo za rękę nie złapał. Każdy cynicznie przekonuje, że skoro nie ma dowodów na tak wyrysowany łańcuszek korupcyjny, nikt nie ma prawa oskarżać media o podobne przekupstwo.
Tkwimy więc w świecie hipokryzji. Media nie mogą sobie pozwolić na jawne przyznanie się do układów z wytwórniami. Nikt dowodów korupcji nie zgromadził, więc nie istnieje żaden precedens. Dopóki jakiś dziennikarz śledczy nie ujawni, że oto pewna rozgłośnia radiowa przyjmuje pieniądze od wytwórni płytowych za wypuszczanie w eter wybranych utworów, wskazywać nikogo palcem nie mamy prawa. A szef muzyczny stacji jawi się początkującym zespołom niczym bóstwo, trzymające w swych dłoniach klucze do szczęścia wybranego debiutanta…
Nie potrafię wskazać jednoznacznej drogi wyjścia z sytuacji. Potrzebne są pieniądze, własne lub zamożnego mecenasa w postaci wytwórni płytowej, by z nikomu nieznanego zespoliku wyrosła gwiazda pierwszej wielkości, rozpoznawalna w kraju i na świecie. Pytanie, jak do tych pieniędzy dotrzeć jest pytaniem otwartym. Bywa, że wydawcy płyt podejmują inwestycyjne ryzyko w oparciu o wiedzę, odnośnie undergroundowej popularności wykonawcy. Tu dobry przykład, COMA, która wychowała sobie w klubach Łodzi wierną publikę, zauważoną następnie przez koncern płytowy. Proces trwał wiele lat, ale jego zwieńczeniem był sukces, artystyczny i medialny. I to chyba najlepsza podpowiedź dla każdej początkującej kapeli.