O tzw. dyskryminacji kobiet czyli jak brednie stają się prawem

 

Nie ma żadnej dyskryminacji kobiet. Ktokolwiek twierdzi, że kobiety mają w Polsce gorzej od mężczyzn, ulega demagogii lub powtarza zasłyszane brednie.

Wszyscy płaczą, zwłaszcza feministki, że kobiety w Polsce są źle opłacane, wymaga się od nich w pracy więcej niż od mężczyzn za mniejsze pieniądze, a gdy ktoś ma przyjąć kogoś na etat, bierze z zasady mężczyznę.

Płaczą najczęściej te panie, którym z powodu niskich kwalifikacji zawodowych nie udało się osiągnąć zamierzonego celu – lukratywnego etatu, podwyżki czy awansu. Łatwo wtedy zgonić na męski szowinizm przełożonych – zwłaszcza wtedy, gdy w wyścigu o konfitury lepszy okaże się jakiś facet… Co innego, gdy kobieta naprawdę została skrzywdzona, na przykład nie przyjęto jej do pracy, bo jest w ciąży, albo też z racji macierzyństwa dotychczasowy szef nie przedłużył jej zatrudnienia…

… ale spróbujmy zrozumieć – jest to problem szefa, który jest bydlakiem, a nie żadnej dyskryminacji kobiet! Tak, jak zgodnie z polskim prawem nie dyskryminuje się w pracy innowierców, osób innej rasy czy orientacji seksualnej. Ktokolwiek tak robi, sprzeniewierza się prawu i powinien być za to ukarany.

Nie da się jednak ukryć, że przypadki krzywdzenia w pracy kobiet, choć na pewno się zdarzają, nie są żadną obowiązująca zasadą. Rozejrzyjcie się, ile kobiet wokół świetnie radzi sobie w roli prezesów firm, na wysokich stanowiskach politycznych, urzędniczych… Ile koleżanek u Ciebie w firmie zarabia tyle samo, co Ty, a ile więcej? W ilu firmach panie obsadzone są na etatach kierowniczych wobec zespołu, w którym przeważają mężczyźni?

Gdy dokonamy takiej obserwacji okaże się, że nie ma mowy o żadnej dyskryminacji. To oczywisty mit, wywlekany przez te organizacje (najczęściej feministyczne), które w obronie rzekomo uciskanych kobiet chcą zyskać profity – oczywiście w formie publicznych subwencji „na walkę z dyskryminacją”. To samo dotyczy zresztą organizacji gejowskich, zasada jest identyczna.

Powtarzam: wszelkie formy dyskryminowania ludzi ze względu na płeć, rasę, wyznanie czy seksualizm są w Polsce karalne. I niech sądy rozpatrują pojedyncze przypadki, gdy dochodzi do złamania prawa. Uleganie psychozie, że niby kobiety w Polsce się prześladuje, uznać należy za oczywistą pomyłkę.

 

 

O wpadkach autostradowych, czyli wart Pac pałaca…

Wszyscy Polacy mamy wspólny problem – bo obiecane na Euro autostrady, które miały zagwarantować nam przeskok do lepszego świata, raczej nie będą gotowe. To miał być przebój gospodarczy, związany z Euro 2012, danym nam łaskawie przez europejskie władze futbolowe, jako szansa na zasypanie przepaści cywilizacyjnej.

Rząd PO broni się jak może, ale ewidentne opóźnienia w procesie budowy najszybszych dróg zaprzeczają propagandzie sukcesu. A wpadki ekipy rządzącej skwapliwie wykorzystuje PiS-owska opozycja, starając się z całych sił zapisać porażkę Platformy na swoje konto przedwyborcze.

Wart Pac pałaca. O budowie autostrad, które są wszak warunkiem normalnego życia we współczesnej Europie mówi u nas każda ekipa od 1989. Żadna z nich nie jest w stanie przebrnąć w Polsce przez gąszcz biurokracji oraz całkowicie blokujących wszystko przepisów prawnych. O tym, jakie pokusy korupcyjne tworzy sama zasada przetargu na publiczno – prywatną usługę budowlaną „autostrada” nie wypada mówić głośno, bo przecież Polska „jest państwem prawa”, w którym działa ponadto CBA, znakomita policja antykorupcyjna… Jak idzie rządzącym, wszelkich sztandarów i ugrupowań, działanie dla dobra obywateli również w zakresie rozwoju komunikacji, mówić już nikt nie ma siły. PO, faktycznie, otrzymała dodatkowy bodziec w postaci piłkarskiego turnieju, nadto wybory na wszystkich szczeblach obdarzyły tę partię pełnią władzy – nic, tylko działać. Wyszło jak zwykle, ale to nie znaczy, że wcześniej PiS i wszyscy przed nim nie piali populistycznych zachwytów nad koniecznością rozbudowy sieci szybkich dróg. I nie partaczyli sprawy, kolejny raz doprowadzając świadomych Polaków na skraj załamania nerwowego.

Pytanie: jak to się dzieje? Czemu w Polsce, ktokolwiek nie wziąłby się za rządzenie, jakoś nie jest w stanie spełnić tej podstawowej potrzeby mieszkających nad Wisłą ludzi – poruszać się sprawnie po własnym kraju? Spójrzmy na Niemcy: kraj pełen biurokracji i rządzony przez mniej lub bardziej socjalistyczne partie. A jednak, gdy trzeba było dołączyć Niemcy Wschodnie, sieć autostrad powstała tam natychmiast, w krótkim czasie. Znów będzie mowa o mentalności narodowej i złym charakterze Polaków, przeciwstawionym niemieckiej gospodarności?

Uważam, że jak zwykle problem tkwi nie w ludziach, tylko w systemie władzy, jaki reguluje ich zachowanie. Niemcy, choć mamy teraz system podobny do ichniejszego, zgromadzili coś, czego myśmy przez czas komuny nie byli w stanie: pieniądze. I mogą je teraz przejadać, choćby na budowę autostrad. Dlatego mówi się, że Polska jest biednym krajem, w którym system bogatych krajów zachodnich niekoniecznie musi się sprawdzić. Nasza, swojska biurokracja to byt administracyjny nałożony na biedę, głównie w sferze wydatków publicznych. A jeśli do tego przyjmiemy, że polska klasa polityczna myśli głównie o tym, by się na bieżąco wzbogacić do czasu utraty władzy, nie zaś o tym, by swe rządy poświecić działaniom dla publicznego dobra, mamy gotową odpowiedź. Jeszcze długo w Polsce nie będzie wartościowej, wygodnej sieci szybkich dróg. To, co rozgrzebane przed mistrzostwami będzie prowizorką w czasie turnieju – a niedokończone prace po turnieju jeszcze zwolnią tempo, bo imperatyw w postaci Euro przestanie działać. Nie łudźmy się, bez radykalnych zmian systemowych także i w tym zakresie lepiej w Polsce nie będzie.

O łódzkich przygodach Malkovicha, czyli dramatu ciąg dalszy

John Malkovich dotarł do Łodzi, wprawdzie z opóźnieniem, ale zdążył. W piątek spotkał się z wielbicielami jego filmowego talentu, a dzień później w Teatrze im. Jaracza, zagrał Jacka Unterwegera – seryjnego mordercę, którego prawdziwa historia posłużyła za kanwę spektaklu.

Pech prześladował aktora od początku tegorocznego tournee z „The Infernal Comedy” – a to kradzież osobistych rzeczy z hotelu w Pradze, a to odwołane samoloty, odnowienie kontuzji kolana, upał, tłok lub wieczne zainteresowanie upierdliwych dziennikarzy. Ach, no i oczywiście brak świeżej śmietanki w cukierni „Dybalski” tudzież fatalne rozwiązywanie przez łódzkie władze problemu braku miejsc parkingowych.

Dyskretne wtręty, zjadliwie komentujące wszystkie te niedogodności, zawarł wielki artysta w improwizowanych częsciach scenicznego monologu, zwracając się w pierwszych słowach inwokacji do prezydent Łodzi Hanny Zdanowskiej – a potem wplatając kąśliwe uwagi w tekst sztuki. Sprzyjali mu tłumacze, a właściwie sprzęt audiofoniczny, rozdany widzom tuż przed spektaklem. W słuchawkach rozlegało się donośne biiiip, zwyczajowo towarzyszące niezbyt umiejętnemu obsługiwaniu tego sprzętu przez nieobyte osoby, nadmiernie otwierające głośność zestawu. Cóż, nie każdy ma idealny słuch, jeszcze mniej osób na polskiej widowni (jakże tego wieczora elitarnej) rozumie literacką angielszczyznę. Tym razem, zgodnie z konwencją sztuki, wyjątkowo czytelną i starannie deklamowaną – choć zniekształcaną przez aktora celowo, boć przecież ze sceny przemawiał do nas Austryjak, wykręcający angielskie sylaby niczym jakiś Schwarzenegger.

A zatem Malkovich nie miał wcale dobrze, bo nawet podczas sztuki jego skupienie mącone było przez natrętne głosy, pracujących w pocie czoła, tłumaczy symultanicznych. Pytał więc aktor złośliwie, jak sobie radzą owi pracowici translatorzy i czy widzowie są zadowoleni z ich sprawności. Szkoda, że samemu sobie nie zadał pytania, jak inne osoby radzą sobie z kaprysami wielkiego artysty.

Na konferencji prasowej Malkovich udzielał odpowiedzi półgębkiem, z łaski na uciechę. Zaplanowana kwadrans po siedemnastej próba dla mediów została odwołana – aktor tłumaczył się bólem kontuzjowanej nogi, każąc reporterom pojawić się o dwudziestej na przedstawieniu. Wszyscy zostali po to, by tuż przed ósmą usłyszeć, że mają natychmiast opuścić salę! Amerykańska gwiazda chciała stanąć w ten sposób w obronie „tych, którzy uczciwie zapłacili za bilety”, to cytat dosłowny.

Miałem uczciwy bilet, więc zostałem obejrzeć przedstawienie. A raczej żałosną chałturę, przygotowaną trzy lata temu na potrzeby zblazowanej, bufonowatej i snobistycznej wiedeńskiej socjety. Tekst monologu Malkovicha wystarczyłby na wypełnienie dwudziestu minut spektaklu, pocięto więc kwestie mówione ariami operowymi ( z partytur m.in. Glucka, Haydna i Mozarta). Towarzyszyły więc aktorowi dwie sopranistki, z których jedna miała nawet przyjemny głos. Wyższy poziom wykonawczy można czasem zauważyć nawet na łódzkiej scenie operowej… Ale cóż, jak to w Wiedniu, muzyka klasyczna musi być. I w chwili, gdy spektakl przestał być na wiedeńskim Ringu lokalną i turystyczną atrakcją, autorzy zaczęli jeździć z nim po świecie. W końcu na Malkovicha każdy chętnie parę groszy wyłoży.

Impreza kosztowała Urząd Marszałkowski pół miliona złotych, oczywiście naszych, bo za publiczne pieniądze była finansowana. Ale nie mam tym razem pretensji do marszałka Stępnia i jego kulturalnych pretorian. To Malkovich, jego ekipa i menadżerowie dali aż nadto bolesny pokaz bufonady, gwiazdorstwa, małostkowości i lekceważenia łódzkich widzów. Przyjechali tu z przymusu, zarobić pieniądze i jak najszybciej oddalić się w zacisze cywilizowanego świata. Dziękujemy, panie Malkovich, że przypomniał nam pan dosadnie, w którym miejscu współczesnej cywilizacji obecnie się znajdujemy. I wiemy też, że nie nazwał pan tego miejsca dupą jedynie przez wrodzoną grzeczność.

O nieporozumieniach netowych, czyli jak źli Czesi Malkovitcha okradli

Skandal – John Malkovitch padł ofiarą kradzieży w czeskiej Pradze. Stracił m.in. dwa telefony, laptopa, dokumenty… Wszystko w przeddzień wyjazdu do Łodzi. Spędził 3,5 godziny na czeskim posterunku Policji, wskutek czego do Polski dotrze z opóźnieniem. Organizatorzy robią wszystko, by mistrz uświetnił o 19-tej planowane spotkanie z jego udziałem w jednym z kin.

Dobrze, że nie okradli go w Łodzi – tak można by rzec, wspominając wyjątkowego pecha mojego miasta do wydarzeń o charakterze negatywnym… W ostatnich latach, jeśli Łódź w ogóle trafia na czołówki gazet, to z powodu jakichś straszliwych porażek: kryminalnych, politycznych, towarzyskich. Tak, jakby ogólnopolskie serwisy szczególnie dbały, by tej Łodzi zbyt mocno nie promować, jeśli już zdarzy się tutaj coś dobrego lub ciekawego.

Wizyta Malkovitcha na zakończenie sezonu kulturalnego będzie w Łodzi ciekawostką – gdybym wydawał dziennik ogólnopolski, z pewnością sięgnąłbym po taki materiał. Zobaczymy, jak zareagują wydawcy dużych telewizji, stacji radiowych, jutrzejsze gazety.

Wystarczyło natomiast, bym na FB wrzucił pierwszą, jeszcze niesprawdzoną notkę o praskiej kradzieży, już odezwały się szydercze głosy. „Spisek antypolski”, „kara za nieczyste myśli”… Niektórzy lubią żywić się kpinami. Gdy ktoś odważy się głosić poglądy inne, niż grupa bezmyślnych owiec, omotanych polityczną poprawnością – każdy pretekst dobry jest, by dać upust nienawiści. Czekamy więc na kolejne erupcje, tylko potwierdzające jakże trafną myśl, słynną dzięki Łysiakowi – „jedzmy gówno, miliony much nie mogą się mylić”…

Jaka szkoda, że w Polsce nie ma egzaminu na uzyskanie praw wyborczych.

O zwolnieniach urzędników, czyli krok w dobrą stronę, ale za późno i bez sensu

Donald Tusk ma zwalniać urzędników, około 20-tu tysięcy osób w całym kraju. Na mocy rządowego przyzwolenia, a może nakazu, pracę mają tracić urzędnicy Kancelarii Premiera, ministerstw, ZUS, KRUS i NFZ, najczęściej w wieku przedemerytalnym lub z kończącymi się umowami na czas określony. Niby to dobrze, niby o to chodzi: odchudzajmy biurokrację, tnijmy wydatki państwa, szanujmy publiczną składkę, bo mnóstwo jest potrzeb, które należy dzięki niej wypełnić…

…mimo to, zapytajmy: co w skali kraju da zwolnienie 20-tu tysięcy urzędników? Jaką moc gospodarczą, poza oczywistym działaniem przedwyborczym, ma decyzja, pozbawiająca pracy ludzi bez najmniejszej korzyści makroekonomicznej?

Zdaje się, że Premier próbuje ratować nadszarpnięty ostatnimi podwyżkami wizerunek liberała. Oczywiście, jak należało się spodziewać, mamy do czynienia wyłącznie z działaniem pozornym, nie zaś z potrzebnymi natychmiast temu krajowi zmianami systemowymi.

Zwalnianie urzędników miałoby dla Polski sens tylko wówczas, gdyby zlikwidowano całe instytucje, niszczące zamożność naszych obywateli. W tym samym momencie konieczne byłoby natychmiastowe ułatwienie życia obecnym i potencjalnym przedsiębiorcom – po to, by łatwo było w Polsce zakładać i utrzymywać prywatne firmy. Wówczas, uwolniony od państwowych restrykcji rynek zapełniłby się miejscami pracy dla osób, zwalnianych z likwidowanych urzędów.

Dziś każdy, kto chciałby rozwinąć własny biznes od zera, nie waży się stawać do walki z kilkusetzłotową opłatą ZUS każdego miesiąca (wnoszoną bez względu na wysokość osiągniętych zysków). Większość potencjalnych przedsiębiorców odpada po żmudnej walce z urzędnikami w gęstwinie formalności, przepisów, koncesji i innych utrudnień. Gdyby nie administracyjna biurokracja, firm byłoby znacznie więcej: zapytajcie jakiegokolwiek Polaka, który pracował w Irlandii i założył tam firmę. Likwidując biurokrację, zdejmujemy za jednym zamachem koszta i przeszkody, a nowe firmy załatwiają sprawę obawy przed bezrobociem. Proste? Tak – ale wówczas politycy i ich znajomi, zatrudniani na urzędniczych etatach, straciliby szansę żywienia się naszym kosztem.

Dlatego decyzje personalne Tuska nie przyniosą nikomu żadnej korzyści: polskiego budżetu nie uratują przed nadmiernym zadłużeniem, a rodzinom dwudziestu tysięcy osób stworzą dramat egzystencjalny, powiększając przy tym armię polskich bezrobotnych.  Pamiętajmy o tym przed jesiennymi wyborami.

O emeryturach, czyli problem był, jest i będzie

Umilkło wokół drażliwej sprawy OFE, ale problem pozostaje. Jakikolwiek materiał prasowy (zwłaszcza bolesny efekt daje to w telewizji) poświęcony jest aktualnym tematom drożyzny, łatwo dotrzeć reporterowi do płaczących emerytów. Ronią łzy od lat, nie bez powodu. Muszą często wybierać, między zakupem leków a jedzeniem. Żyją na granicy naturalnej egzystencji, po wielu latach ciężkiej pracy dla dobra socjalistycznej ojczyzny…
…tymczasem za Odrą, w tej samej Unii Europejskiej, osoby starsze wykorzystują sute emerytury do finansowania sobie podróży zagranicznych. Dopiero wtedy mają czas na zwiedzanie świata! Zamożni, szczęśliwi, z godnością odliczają ostatnie lata życia, spędając je w komforcie i dostatku. Wygodnie.

U nas system emerytalny (jak wszystko, co w sferze wydatków publicznych) gwarantuje beneficjentom trwałą biedę. Zmieniają się rządy, partie u władzy – a po roku 1989 żadna ekipa polityczna, spośród zarządzających tym krajem, nie jest w stanie poradzić sobie z tragedią polskich emerytów. No, chyba, że są to emerytowani funkcjonariusze byłych służb bezpieki, UB i SB. Ich los materialny na stare lata wydaje się niezagrożony.

To efekt działania dwóch czynników. Po pierwsze, pozostawienia systemu emerytur w formie praktycznie niezmienionej od czasów komunistycznych. Wprowadzenie kilku filarów i słynnych OFE to atrapa, udająca zmiany systemowe. W istocie rzeczy są to te same, państwowe emerytury, tylko nazywają się inaczej. Istotą oszczędzania na emeryturę jest zgromadzenie na własnym koncie, w czasie lat wydajnej pracy, takich pieniędzy, by można było spokojnie z nich korzystać po długim okresie „pączkowania” na bankowych kontach. U nas nikt nie ma – tak naprawdę – swojego, prywatnego konta emerytalnego, by od początku pracy zawodowej zadbać samodzielnie o emerytalne oszczędności. Zabiera się nam – przymusowo! – państwową składkę, dla pozoru rozkładaną później na poziomach kilku filarów. Jest banalną prawdą, że większa część tej składki przeznaczona jest na bieżące utrzymanie urzędników. Nie zaś, jak powinno być, na wieloletne, spokojne procentowanie dzięki wybranej ofercie bankowej.

Drugi czynnik to kompletny brak politycznej woli na zmianę istniejącej sytuacji. ZUS, w swej prawie militarnej potędze, jest nienaruszalny – jak państwo w państwie. Marnotrawi ogromne pieniądze bez żadnej kontroli, stawia pałace, zatrudnia tysiące ludzi, przekładających papierki z biurka na biurko. Czemu działa bezkarnie? Chodzi oczywiście o głosy w wyborach. Żaden polityk nie tknie ZUS-u, dopóki utrzymywani przez ten zakład emeryci stanowią ważną grupę potencjalnych wyborców. Rzeczywiście – trudno wytłumaczyć seniorom, że likwidacja instytucji, zapewniającej im comiesięczne dochody, miałaby pozytywny skutek dla nich wszystkich. Wolą klepać biedę, niż popierać ryzykowne gospodarczo zmiany – to przywilej wieku i związanej z tym potrzeby bezpieczeństwa, choćby minimalnego.

Tymczasem, jak zwykle w sprawach systemowych, rozwiązanie jest banalnie proste. Należy natychmiast zlikwidować ZUS i sprzedać na wolnym rynku cały jego majątek. Spieniężyć pałace i uzyskane dochody złożyć na korzystnie oprocentowanym koncie bankowym. Otrzymalibyśmy bazę finansową, potrzebną do wypłaty bieżących emerytur. Jednocześnie, w jednym momencie, trzeba oddać pracującym obecnie ludziom ich zgromadzoną składkę – i uwolnić rynek ubezpieczeń emerytalnych, w całości. Od tego momentu wszyscy pracownicy, sami wybierając prywatnego ubezpieczyciela, zaczęliby dbać o swoje emerytalne oszczędności. Bez pośrednictwa jakichkolwiek urzędasów. I bez złodziejstwa, jakie każdego miesiąca dokonywane jest przez „opiekuńcze” państwo na własnych obywatelach.

Pracuję w zawodzie szesnasty rok, z tego około dwóch lat przepracowałem jako pracownik etatowy. Od wielu lat zarabiam w ramach umowy o dzieło. Sam odkładam pieniądze na własną emeryturę, bez pośrednictwa żadnego ZUS-u i innych urzędów. A indywidualną składkę zdrowotną odzyskuję raz do roku dzięki skarbowym przepisom. Można, choć wydaje się to niemożliwe, działać i funkcjonować z ominięciem złodziejskiego aparatu państwowego. Polecam to Wam gorąco.

O stadionach, oby po raz ostatni…

I znów afera ze stadionami – premier Donald Tusk zamknął trzy, w tym stadion Widzewa. Bez żadnej przyczyny, jedynie w ramach odwetu za wywieszanie transparentów z Jego nazwiskiem, przeciwnych rządowej polityce.

Mamy więc  jasność, nie ma żadnej walki o bezpieczeństwo na stadionach, ani przeciwko zorganizowanym grupom przestępczym w szalikach klubów piłkarskich. Jeśli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości co do prawdziwych intencji polityków odnośnie kibiców, dziś traci je bez żadnych złudzeń. Tu chodzi wyłącznie o partykularny interes polityczny, o głosy wyborcze, nic więcej. Bandytów na stadionach nikt nie ruszy, bowiem nie jest to w interesie żadnego z ugrupowań politycznych, aktualnie będących u władzy.

Jedna sprawa to tchórzostwo wobec gangsterów (lub, czego nie udowodnimy, a co jest możliwe – powiązania z nimi) a druga to bezczelna postawa władz wobec tysięcy normalnych ludzi, którzy co tydzień chodzą na stadiony. Oraz wobec właścicieli klubów, którzy tracą ogromne pieniądze na skutek decyzji politycznych. Zdaje się, że ekipa premiera Tuska zapomniała o sprawdzonej, rzymskiej maksymie: „chleba i igrzysk”… Jestem przekonany, takie działanie tylko wyborców rozjuszy, a kolejna krajowa elekcja już niedługo. Zobaczymy, jaki wynik zapisze po swojej stronie premier i jego POplecznicy.

Można powtarzać do znudzenia – wystarczy zapytać Anglików, jak się walczy ze stadionową bandyterką. I wprowadzić rozwiązania skuteczne, już przetestowane. Problem polega na tym, że trzeba naprawdę chcieć to zrobić. A wydaje się coraz bardziej jasne, że tak naprawdę nikomu na tym nie zależy.

O kibolach (znowu), czyli droga donikąd

Kibole się znów rozpanoszyli, zatem Rząd postanowił wydać im bezwzględną wojnę…

…która, jak zwykle, nie przyniesie żadnych pożądanych rezultatów – jej efektem będzie jedynie eskalacja konfliktu oraz kolejne rozróby. Oraz szereg negatywnych efektów ubocznych, zupełnie nie związanych z działalnością stadionowych grup przestępczych.

Premier Tusk pokazuje się w telewizji z ustami pełnymi frazesów – o tym, jak wszyscy mamy już dość terroru bandytów w szalikach i kominiarkach. Trzeba więc zamykać stadiony, najlepiej wszystkie naraz i na wszelki wypadek, żeby w zarodku zdusić kibolską agresję. Jest to zachowanie podwójnie złodziejskie i niegodziwe: mierzy w niczemu niewinnych kibiców piłkarskich, którzy nie zajmują się bandyterką oraz we właścicieli klubów, którzy tracą własne pieniądze, gdy stadion zostaje przymusowo zamknięty.

Rząd, oczywiście w ramach kampanii wyborczej (trzeba pokazać, że coś robimy), wylewa dziecko z kąpielą. Albo inaczej – odcina rękę, gdy boli palec. Zaczyna się rzecz jasna od zasady odpowiedzialności zbiorowej: karzemy wszystkich kibiców, choć awanturują się nieliczni. I konkretni: bojkówkarzy, dzięki już istniejącym kamerom stadionowego monitoringu, nawet w Polsce rozpoznać można bez trudu. A tych w kominiarkach pomagają rozpracowywać tzw. kontakty, czyli ludzie Policji, wprowadzeni w środowisko kibiców. Niestety, politycy nie mówią o bezwzględnym wyłapaniu i surowym ukaraniu ludzi, którzy dopuszczają się konkretnych czynów. Znacznie łatwiej – i bezpieczniej – jest zamykać stadiony.

Dlaczego bezpieczniej? Agresja kiboli nie bierze się znikąd. Są to najczęściej ludzie powiązani z konkretnymi środowiskami przestępczymi. Gangi narkotykowe, złodziejskie grupy wszelkiej maści mają na stadionach znakomite pole do działania. Wyłapać poszczególnych sprawców zadym – to znaczy zadrzeć z bandytami, w znaczeniu szerszym niż tylko chuligaństwo stadionowe. Boją się ich wszyscy, począwszy od  osób, zarządzających klubami przez Policję i PZPN (oraz Ekstraklasę S.A) do polityków, wydających decyzje administracyjne. Cóż, każdy chce żyć spokojnie i zapewnić bezpieczeństwo swojej rodzinie…

I dlatego właśnie potrzebne są odważne działania systemowe. Jednoczesny atak na możliwie największą ilość „łbów hydry”. Prezesi klubów muszą wreszcie odważyć się i podjąć skuteczną walkę z odnogą środowiska szalikowców, która stale podejmuje się działań agresywnych. Bez obaw, przegonimy ich ze stadionu, to pojawią się na nim ludzie spokojni, których teraz bandyterka odstrasza. I też kupią bilety – a rozrabiać nie mają zamiaru. Politycy powinni wreszcie radykalnie zaostrzyć karę za stadionowe rozróby i ująć to w konkretnych przepisach. A Policja i sądy powinni zacząć konsekwentnie kary te egzekwować. I absolutna cisza w mediach, gdy tylko zadymy się pojawią! Tymi trzema drogami Margaret Thatcher zaprowadziła spokój na stadionach brytyjskich. Skutecznie.

O narkotykach, czyli szczyt światowej hipokryzji !

Narkotyki – nie biorę, żeby nikt nie miał wątpliwości. Od tego świństwa należy chronić wszystkich, zwłaszcza dzieci – prowadzą do uzależnienia i śmierci, doskonale to wiemy…
…natomiast równą oczywistością jest, że sprzedaż wszelkiego typu narkotyków, nawet najcięższych, powinna być jak najzupełniej legalna, oczywiście wyłącznie dla osób pełnoletnich – jak alkoholu czy papierosów.

Czym innym jest bowiem szkodliwość narkotyków, a czym innym wolność ich produkcji i obrotu handlowego. Jak wszystko co zakazane, narkotyki tworzą rynek podziemny, z którego znakomicie żyją mafie i gangi na całym świecie. W niektórych krajach, jak Meksyk czy Kolumbia, wojny narkotykowe przewróciły do góry nogami cały porządek społeczny. Policje naszego globu dwoją się i troją, by stawiać czoło wytwórcom, dealerom, przemytnikom, uzbrojonym bojówkom, zarabiającym krocie w światowym narkobiznesie. Wojna, co oczywiste, jest działaniem beznadziejnym i przy obecnym stanie prawnym nigdy się nie skończy. Tymczasem cały problem zostałby zlikwidowany dzięki jednej prostej zasadzie – powszechnej legalizacji narkotyków.

Albowiem narkotyków, jak zresztą żadnej używki, zakazywać nie należy. Dorosły (powtarzam – pełnoletni!) człowiek ma wolny wybór: jeśli chce, niech bierze co mu się żywnie podoba. I niech sobie to wciska w organizm wszelkimi sposobami – jego wybór, jego życie, jego problem. Wara od tego wszelkim politykom, urzędnikom i biurokratycznym bojownikom o tzw. zdrowie obywateli. Po to człowiek ma rozum i wolę, żeby o własne zdrowie zadbał sobie sam. A już marnotrawienie pieniędzy publicznych na kolejne urzędy „antynarkotykowe” (które nigdy nie zwalczą problemu narkomanii) oraz wciskanie grubych milionów w policyjne akcje przeciwko narkobiznesowi – to jawny przykład złodziejstwa, sięgającego do kieszeni podatników.

Normalny człowiek chce żyć i dba o zdrowie, taką samą troską wykazując się wobec swoich dzieci. Nikt o zdrowych zmysłach nie pozwoli swoim dzieciom zażywać narkotyków, każdy normalny rodzic dopilnuje, żeby dziecko ich nie brało. Toteż nawet gdyby dragi znalazły się w sklepach, w wolnej sprzedaży (jak wódka czy papierosy), ludzie o zdrowych zmysłach na pewno powstrzymaliby się przed ich kupowaniem. I sprawdzaliby, czy nie kupują narkotyków ich dzieciaki. Największą hipokryzją rządzących jest całkowicie wolne handlowanie alkoholem, czerpanie zysków z akcyzy – podczas gdy wódka, w chwili przedawkowania, jest znacznie bardziej niebezpieczna dla życia człowieka niż np. marihuana! Według ekspertów z zakresu medycyny sądowej nikt nie jest w stanie śmiertelnie przedawkować marihuany! Można palić blanty całą noc, a żadna dawka „marychy” nie zabije konsumenta. Co innego wódka, której jednorazowe przedawkowanie może skończyć się zgonem. Dlaczego więc obok niej na półce sklepowej nie ma amfetaminy, kokainy czy heroiny? Odpowiedź jest prosta – nie byłaby światu potrzebna potężna armia darmozjadów, za nasze pieniądze bohatersko zwalczająca „ogromny problem narkotykowy”…

Nie ma uzasadnienia dla zakazu sprzedaży narkotyków – tak, jak nikt nie zakazuje handlu wódką czy tytoniem. Uwolnienie tego rynku skutkowałoby znacznie większą ilością pozytywów, niż stan obecny – w którym giną ludzie, marnotrawione są potężne pieniądze, a ćpuni tak samo, jakby dragi były w sklepach, wciągają w siebie coraz większe dawki narkotyków. Tyle, że kupują je na czarno. Należy jak najprędzej zalegalizować wszystkie dragi, tłumacząc się wysokim interesem społecznym. Ludzie o zdrowych zmysłach z pewością nie kupowaliby tego świństwa, a inni niech martwią się o siebie za swoją własną kasę.

O prawicy, czyli bałagan pojęciowy

Tak naprawdę nie wiadomo, czym jest prawica. O ile w wypadku ugrupowań lewicowych łatwo jest dokonać klasyfikacji w miarę uniwersalnej (czyli takiej, która urodzi definicję lewicy aktualną we wszystkich państwach) – prawica w każdym zakątku świata znaczy co innego.

W Polsce, jeśli ktoś w tzw. towarzystwie przyznaje się do poglądów prawicowych może łatwo narazić się na zarzut faszyzmu. Tymczasem faszyzm – ten, który historycznie znamy z rządów Hitlera i Mussoliniego – to narodowy socjalizm, bazujący w swej genezie na problemach z bezrobociem i walce lewicujących (związkowych) ugrupowań o poprawę losu „mas pracujących”. Dołóżmy do tego tęsknotę za silnym przywódcą, który wmówi narodowi, że naród „potrzebuje więcej miejsca na realizację swych celów życiowych” i kłopot gotowy… Co to jednak ma wspólnego z prawicowością, doprawdy nie jestem w stanie zrozumieć.

Albowiem zwolennicy tłumaczenia prawicowości na sposób gospodarczy mówią wprost – chodzi o ustrój, oparty na kapitalistycznych zasadach rynkowych, będący zaprzeczeniem komunizmu i socjalizmu, także w sferze ideologicznej (światopoglądowej). Paradoks naszego kraju polega na tym, że od komunistów tak naprawdę uwolnili Polskę związkowcy, czyli działacze na całym świecie jednoznacznie powiązani z poglądami lewicowymi. Stąd też podział „Solidarnościowej” opozycji na frakcje, które zaczęły zwalczać się od zarania walki o systemowe przemiany, długo przed Okrągłym Stołem. Do dziś partie, uznawane w Polsce za prawicowe uważają pakt z komunistami za narodową zdradę – ale problem w tym, że często owa ideologiczna prawica absolutnie neguje wolny rynek, kapitalizm i liberalizm, skreślając te gospodarcze formacje we własnych programach wyborczych. W tym sensie taki na przykład PiS prawicą być uznany nie może, już bardziej do tego miana pretendowałaby PO (o której radykalni liberałowie mawiają, że jest to „łże-prawica”, posługująca się wolnorynkowymi hasłami, a w rządzeniu wdrażająca wręcz przeciwny porządek).  Stricte prawicową w rozumieniu gospodarczym partią, preferującą nadto konserwatywne zasady obyczajowe, chce być Unia Polityki Realnej. Nigdy nie sprawowała jednak władzy, więc trudno uznać, czy w demokratycznej rzeczywistości byłaby w stanie utrzymać swe prawicowe ideały. A generalnie, mamy w Polsce pomieszanie z poplątaniem: za prawicę robią nad Wisłą ugrupowania prokościelne, narodowe, wprawdzie antykomunistyczne, ale gospodarczo proponujące wyborcom czysty bolszewizm.

Dlatego w Polsce trudno odnaleźć prawicę. Ludziom przywiązanym u nas do gospodarczej definicji prawicowości, w rozumieniu np. amerykańskich republikanów, pozostaje odrzucić wolność głosowania lub wybierać tzw. mniejsze zło. Żadne z takich rozwiązań nie wydaje się szczególnie dobre – mówiąc szczerze, nie pozostawia takim osobom żadnego wyboru. Trzeba zatem powtórzyć mądrą myśl Stefana Kisielewskiego: „nie mam poglądów politycznych, mam poglądy gospodarcze”. Bowiem nie forma sprawowania władzy, a jej treść liczy się dla poziomu życia szarych obywateli.