O Polsce gospodarnej, czyli własność prywatna nie ma konkurencji

Polska gospodarna… Niektórzy specjaliści od gospodarki socjalistycznej, jak Bronisław Misztal w dzisiejszej „Rzeczpospolitej”, martwią się, że mamy nad Wisłą bałagan i specyficzny znak towarowy w postaci żula, sikającego na środku ulicy. Brud i kloszarderia odstręczają od Polski światłych obywateli Europy, wpływając negatywnie na powszechną, światową opinię na temat Polaków. No i źle przysługują się tak ważnym gałęziom narodowej gospodarki jak turystyka – nikt nie będzie przecież jeździł na wakacje do kraju, w którym wszystko śmierdzi, a zaczepki ze strony napitych lumpów przeszkadzają zjeść spokojnie lody pod parasolkami.

Dalej toczą się rozważania, jak zapobiec degradacji dobra publicznego. Nie szanujemy tego, co wspólne! – grzmi profesor socjologii, pisząc oczywiście, że problem daleko wykracza poza stosunki własnościowe. Kapitalistyczny właściciel ma zerową skuteczność w krzewieniu szacunku dla publicznego majątku – błyszczy dalej gwiazda Katolickiego Uniwersytetu Ameryki przekonując nas, biednych obywateli, że tylko wykształcenie w Polakach gospodarskiej, racjonalnej odpowiedzialności spowoduje, że wokół stanie się czysto, przyjemnie, a żule wrócą wgłąb bram, skąd nie poważą się wyjść na ulice.

Przykro to stwierdzić, ale profesor Misztal bredzi. Pytamy po pierwsze – jaką metodą należałoby „ukształtować w Polakach odpowiedzialność”? Jak to zrobić – wysłać czterdzieści milionów ludzi z powrotem do szkoły? Dać im nowe rodziny, lepiej wychowujące patriotyczny narybek? A może zafundować wszystkim unijne szkolenia z szacunku dla dobra wspólnego, najlepiej w Niemczech, słynących przecież z porządku i dyscypliny?

Są to brednie z serii tych, które mówią o „charakterze narodów” i „kulturze poszczególnych państw”. Otóż nie ma czegoś takiego, jak charakter narodu. Stereotyp: Polacy to złodzieje i chlejusy. Pytam – wszyscy? Może wreszcie mędrcy pokroju Bronisława Misztala przypomną sobie, że Polska przez 60 lat po wojnie znajdowała się pod okupacją komunistów. A komunizm to system gospodarczy, przeciwny kapitalizmowi. W krajach rządzonych systemami mniej lub bardziej kapitalistycznymi coś takiego jak rzekomy „polski charakter” w ogóle się nie pojawiło! Owszem, wielu naszych rodaków przynosi Polsce wstyd zagranicą. Postępują żenująco – ale są to zwykle osoby słabo wykształcone, prymitywne, kierujące się w zachowaniu głosem pierwotnych, naturalnych potrzeb. W komunizmie, żeby przeżyć, trzeba było kraść lub kombinować. „Załatwiać”. Kapitalizm podobnych patologii nie stwarza. Ludzie żyją na takim poziomie, że nie muszą wypadać poza margines normalnych zachowań społecznych. Polaków oraz innych „demoludów” wychował system i zrobiłby dokładnie to samo z każdą inną nacją – narodowość nie ma tu absolutnie nic do rzeczy! Niemcy po sześćdziesięciu latach czerwonej gospodarki wypracowaliby dokładnie takie same, często prymitywne, mechanizmy walki o zaspokojenie potrzeb bytowych. Mieli szczęście, bo choć wojnę przegrali, Stalin zawładnął jedynie częścią ich wschodniego terytorium. A tak zwani „ossies” mieli przez lata powojenne podobną opinię u swych zachodnich rodaków, jak Polacy czy Rosjanie. Dopóki nie runął Berliński Mur.

Własność prywatna plus silne prawo to jedyny sposób na utrzymanie czystości otoczenia i właściwego zachowania ludzi. Właściciel gospodarzy na własnym terenie, bo jest jego – ma w tym interes. A jak ktoś mu się, za przeproszeniem, odlewa pod bramą – to go przepędza lub wzywa policjanta. Im mniej tzw. przestrzeni publicznej, tym lepiej – ale tam, gdzie ona jest, zachowanie ludzi z niej korzystających musi być kontrolowane przez silną Policję. Jak ktoś się nie umie zachować, ponosi karę. Tak rozumiem normalne funkcjonowanie ludzkiej zbiorowości. Normalni ludzie nie mają problemu z poszanowaniem tego, co wspólne. Pozostałych trzeba surowo karać. Żadne wychowywanie tutaj skutku nie odniesie.

O zamianie tablicy, czyli Rosja nadal robi z Polską, co chce

Zamieniono tablice pod Smoleńskiem. W nocy, bez uprzedzenia kogokolwiek, kto wybierał się nazajutrz na obchody tragicznej rocznicy. W miejsce wiszącej od listopada polskiej inskrypcji pojawiła się dwujęzyczna, z rosyjskim tłumaczeniem – ale z wymazanym tekstem o „sowieckiej zbrodni ludobójstwa”…

Zuzanna Kurtyka, córka zmarłego tragicznie w katastrofie smoleńskiej prezesa IPN mówi w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, że wieszanie oryginalnej, pierwszej tablicy odbywało się w asyście rosyjskich służb specjalnych. Wtedy nikt z Rosjan nie zgłaszał wątpliwości, nie protestowano, wszystko działo się na oczach tamtejszych dziennikarzy, było filmowane. Dziś rosyjska strona twierdzi, że nikt nie pytał jej o pozwolenie na wywieszenie napisu tej treści i bez rosyjskiej translacji. Na miejscu lokalni urzędnicy tłumaczą coś mętnie o protestach społecznych, a moskiewskie MSZ w oficjalnej nocie oznajmia, że tablica wywieszona była nielegalnie i że już dawno informowało polską stronę o powinności zdjęcia napisu.

Całkowicie rozumiem postępowanie strony rosyjskiej. Ale nie według nieoficjalnych argumentów – jakoby termin „ludobójstwo” był niewygodny ich rządowi z przyczyn politycznych lub materialnych (rzekomo boją się ataku opozycji oraz roszczeń ofiar stalinowskiej czystki). Rozumiem rosyjskie władze, bo ich postępowanie bardzo logicznie wpisuje się w ciąg tamtejszej polityki wobec Polski. To rosyjskie władze, a nie jakieś „poljaczki” będą decydować o tym, co było ludobójstwem, a co nie. To w końcu rosyjska wierchuszka, nikt inny, może decydować jakie tablice, w jakim języku i w jakiej treści będą pojawiać się na sowieckiej ziemi – a obcym wara.

Nigdy Rosja tak naprawdę nie przyznała się przed światem do Katynia. Termin „ludobójstwo” jest tylko pretekstem – nie ma mowy, przynajmniej na dziś, o jakiejkolwiek ocenie skali tej zbrodni: w tej chwili nie jest w ogóle możliwe stwierdzenie, że jej popełnienie obciąża Stalina i jego reżim. Moskwa nie uznała za słuszne uderzyć się w piersi na oczach opinii publicznej i tylko od suwerennej decyzji rosyjskiej władzy będzie zależeć, jaka prawda w tej sprawie ujrzy ostatecznie światło dzienne. Rosja odbywa rokowania z pozycji siły, smoleński incydent z tablicą jest kolejnym potwierdzeniem tej prawdy. Tym bardziej bolesnym, że dokonanym w niezwykle smutnej chwili, tragicznej dla rodzin ofiar katastrofy tupolewa i żyjących jeszcze potomków ofiar Katynia.

Nie ma żadnej zmiany rosyjskiej polityki w sprawie Katynia, nadal jest buta, władczość, poniżanie Polski w oczach świata, pokazywanie, kto jest silniejszy. A my? Jak reagujemy? Obserwujmy bacznie poczynania polskiej strony: na razie mamy oświadczenie naszego MSZ z oczekiwaniem od Rosjan lepszej współpracy. Oraz deklarację prezydenta Komorowskiego, że dziś nie złoży kwiatów pod wymienioną tablicą, tylko pod nieodległym krzyżem. No i będzie rozmawiał z Dmitrijem Miedwiediewem. Jestem ogromnie ciekaw, co uda Mu się wywalczyć…

O Ślązakach, czyli dajcie im wreszcie spokój!

Będąc w Szkocji jako student, pracowałem na jednej farmie z Czechami. Było to świeżo po rozpadzie Czechosłowacji. Pytałem ich, skąd u was ten rozłam? Czesi na to – „Oni sami tego chcieli – pytaj Słowaków”. Zapytałem, bo słowaccy studenci również na tej samej farmie zrywali maliny… Mówią – „Nie było u nas jedności, ale zwyciężyła opcja narodowa. Zobaczymy, co będzie dla nas lepsze, czy będziemy lepiej żyć…”

Lata minęły a Słowacja jest krajem samodzielnym i jakoś nie słychać, by rwała się do powrotu w obręb wspólnego z Czechami państwa. Szkoci zresztą, a także Irlandczycy, Baskowie i kilka pomniejszych nacji europejskich (np. w Belgii), mają podobną sytuację. Szkocki nacjonalista powie – na cóż nam alians z Anglikami, przecież mamy złoża naftowe na Morzu Północnym. A zwolennik opcji unionistycznej zaprzeczy – no dobrze, ale co, jeśli złoża się wyczerpią? Jak poradzimy sobie bez angielskiej ekonomii?

W Irlandii sprawa jest bardziej złożona, bo to w końcu odrębna wyspa, w pewnym momencie przez Anglików zwyczajnie najechana. Ale cały Ulster to wyraźny dowód na to, że nawet pod okupacją niektórzy Irlandczycy dobrze się czują. Gotowało się tam latami, w końcu jakoś to uspokoili – ciekawe, jaką opcję przyjmą w najbliższych latach Baskowie?

Konkluzja musi dotyczyć Śląska. Niech się sami rządzą na swoim terytorium! Pewnie niektórzy Ślązacy czują się bardziej Polakami, innym bliżej do Niemiec, kolejni postulowaliby założenie odrębnej, śląskiej państwowości. Pytam, czemu nie dać im wyboru? Niech głosują, jak Słowacy, nawet nad założeniem Państwa Śląskiego. Szkoci mają swoją stolicę, rząd, nawet parlament, mają szkockie funty, a nikt nawet przez chwilę nie pomyśli, żeby między Anglią a Szkocją budować  jakąś granicę… Stoją tylko eleganckie tabliczki z napisem „Scotland” i wymalowanym ostem (thistle), ich godłem narodowym. I nikt jakoś za karabin nie chwyta. U nas byłoby to samo, przecież nawet między Polską a Niemcami granica de facto nie istnieje!

Nie ma sensu wciągać sprawy śląskiej w jakiekolwiek polityczne gierki. Zostawmy Hanysom ich sprawy, niech decydują o nich samodzielnie. Także i na tym polega liberalizm.

O biurokracji, czyli nasz wspólny problem z urzędami

Rozczytałem się ostatnio w „Uważam Rze”. Odkąd mój ulubiony „Najwyższy Czas!” przestał pisać o sprawach wolnorynkowo-ustrojowych, nie było na rynku tytułu z półki opiniotwórczej, który mógłby nadawać się do regularnego czytania. W najnowszym „UR” (nr 8/2011) Łukasz Warzecha daje piękny tekst pt.: „Polskie drogi”, pisząc w podtytule, że to, co dzieje się na naszych drogach to dokładna alegoria stanu polskiego państwa, ze wszystkimi jego patologiami. Bezsensowne przepisy, bezmyślna ich egzekucja, łupienie ludzi, traktowanie ich z pozycji siły – „bo władza ma rację”. To wszystko, jako żywo, obraz małego modelu ustroju naszej ojczyzny, wypracowanego na drogach…

Powiadam, w „Uważam Rze” należy przebić się przez męczącą, propisowską retorykę – ale w konkurencji z innymi gazetami tego segmentu nowy tytuł wypada wręcz wzorcowo, jako jedyny odrzuca poprawność i modne lukrowanie platformerskiemu Rządowi. No i pisze (czasami) o tym, co naprawdę ważne.

W temacie zwalczania biurokracji, która jest przecież jednym z najbardziej uciążliwych elementów naszego systemu władzy, jedno wydaje się oczywiste – rozrośnięty aparat biurokratyczny ostał się nad Wisłą po komunistach w niemal identycznej formie. Zmieniły się szyldy urzędów, a pojawiła się retoryka wolnościowa, tłumacząca ich działanie. Wprawdzie lata 90-te dawały jakiś zaczyn zmian na lepsze, ale już reforma administracyjna Buzka i jego AWS-owskiej ekipy rozwiała wszelką nadzieję. Zamiast likwidować kosztowne, tak naprawdę nikomu niepotrzebne urzędy oraz instytucje publiczne, wysysające z Państwa coraz więcej naszych pieniędzy, tworzy się kolejne. Oczywiście wszystko w imię pomocy zagubionemu w gąszczu praw i przepisów obywatelowi. Praw, co trzeba przypomnieć, tworzonych dokładnie przez tych samych polityków, którzy później – mnożąc urzędy – próbują pokazać wyborcom, jak bardzo starają się pomóc im w pokonywaniu administracyjnych trudności. A zatem prawdziwe jest stwierdzenie, że politycy bohatersko zwalczają problemy, które najpierw sami wywołali.

Nie cierpię biurokracji, jest jednym z najgorszych koszmarów współczesnego życia w Polsce. Prof. Zbigniew Brzeziński powiedział mi kiedyś, że właśnie zwalczenie biurokracji będzie przepustką Polaków do rozwiniętej cywilizacji, jedynym skutecznym sposobem pokonania biedy i zapóźnienia. Tym bardziej dziwi fakt, że Polacy niezmiennie trwają w rzeczywistości, która szans rozwojowych im nie daje. Jak długo to potrwa – zobaczymy. Kolejne wybory już jesienią…

O prawie drogowym, czyli jak legalnie okradać ludzi…

Można odnieść wrażenie, że w Polsce posiadacze aut traktowani są niczym „prywaciarze” przez komunistów: na pewno dorobili się na ludzkiej krzywdzie, więc teraz będą płacić za swoje przewiny…

Bezmyślność (a może – przebiegłość) w ustawianiu znaków drogowych to jedno. Drugą sprawą, jaka powoduje, że Polska odwrócona jest do góry nogami wobec normalności, którą proponują swoim mieszkańcom kraje zachodnie są nasze przepisy prawa drogowego. Są one w dużej części pisane po to, aby umożliwić Policji wejście do auta kierowcy z kontrolą i pobrać opłatę w przypadku stwierdzenia uchybień wobec któregoś z przepisów. Tymczasem stwierdzić trzeba, że jeśli przepis drogowy zabrania kierowcy (lub nakazuje) czegoś, co w żaden sposób nie wpływa na bezpieczeństwo innych użytkowników dróg – jest nadużyciem władzy wobec obywatela i jego wolności.

Do takich właśnie nadużyć z pewnością należy przepis o obowiązkowym zapinaniu pasów w aucie. Żeby było jasne, sam jeżdżę w pasach i przekonany jestem o potrzebie ich zapinania. Gdybym nie musiał, też bym je zapinał – każdemu to polecam. Ale rzecz w tym, żeby Państwo nie mogło mi nakazać tego, co robię dla samego siebie we własnym samochodzie – i karać mnie, jeśli tego nie zrobię.  Ileż to razy widzieliśmy patrol drogówki, ustawiony na poboczu po to, by groźny funkcjonariusz mógł przez lornetkę wypatrywać kierowców bez zapiętych pasów? Ludzie, przecież to prawie faszyzm! Jeśli nie zapnę pasów, sam na tym ucierpię w razie zderzenia z innym autem, ja i tylko ja, nikt inny. To moja sprawa, czy chcę ponosić konsekwencję swojego zachowania, a Państwu wara od tego, może ja akurat mam ochotę się zabić. Pomijam już argumentację przeciwników zapinania pasów, takie osoby najczęściej widziały wypadek z pożarem auta, z którego nie mogła wydostać się przypięta ofiara: pasy często zacinają się po zderzeniu, nie chcąc wypuścić uwięzionej osoby…

Jak wspomniałem wyżej, nie chodzi tu o żadne pasy i o żadne bezpieczeństwo w ogóle. Chodzi o możliwość nakładania mandatów, a przez to zupełnie legalnego okradania kierowców, oczywiście pod pretekstem dbałości o ich życie i zdrowie. Można dyskutować o kolejnych paragrafach drogowych – przymusie wożenia apteczki i gaśnicy oraz zapalaniu świateł przez całą dobę – bo w jakiś sposób przepisy te mogą odnosić się do bezpieczeństwa osób trzecich, nie tylko kierowcy, na drodze. Ale z pewnością o  konstruowaniu prawa tak, by służyło ono administracji państwowej do zdzierania haraczy z obywateli, dyskutować się nie da. Przed takim działaniem urzędników kierowcy powinni bronić się jak najmocniej.

O znakach drogowych, czyli gdzie mieszka rozsądek?

Dwie opowieści z tzw. zachodniej Europy, różne w treści, ale tego samego problemu dotykające.

Najpierw Szwecja, rok 1999. W niewielkiej miejscowości stoi znak – ograniczenie prędkości do 30 km/h. Wokół aż gęsto od domów, ciasno – no i szkoły. Wszyscy karnie zwalniają, nawet szybkie motocykle, ścigacze. Zdumiony pytam kierowcy, „zeszwedziałego” Polaka: „Wy tutaj tak zawsze się do znaków stosujecie?”. On patrzy na mnie jak na świra i odpiera: „Czy Ty jesteś normalny? Wolę stracić minutę niż zabić dziecko!”. Konfuzja…

Irlandia, chyba 2007 rok. Zachodnie wybrzeże, wąska i kręta droga, prawie nad samym klifem – bajeczne widoki, z lewej ocean, z prawej hrabstwo Burren. Jeden pas jezdni, z ledwością mijają się dwa samochody: żeby przeżyć, najlepiej jechać trzydziestką. Znak ograniczający prędkość, przecieram oczy ze zdumienia: stówka! Na tej drodze wolno jechać z prędkością stu kilometrów na godzinę!

Czemu porównuję te dwie przygody? Widać w nich, że państwa zachodniej Europy dbają o rozsądne i życiowe rozstawianie znaków drogowych. Tak, by ich stosowanie gwarantowało bezpieczeństwo, ale też by dopasowane było do wygody kierowców. A mieszkańcy chętniej przestrzegają przepisów, które nie uwłaczają rozsądkowi – a przede wszystkim nie są po to, żeby ustawić patrol Policji i wyłudzać pieniądze. Wówczas Policja ma czas dojechać tam, gdzie jest naprawdę potrzebna.

Trzecia przygoda, polska droga nr 11, Koszalin – Poznań. Przedmieścia Szczecinka. Krajówka, można jechać 90 km/h, nagle znak zwalniający do sześćdziesiątki – i zaraz ostry zakręt. Tak, że kierowca jadący przepisowe dziewięćdziesiąt nie ma najmniejszej szansy wyhamować pojazdu. Tuż za zakrętem wyłania się patrol Policji z radarem… Płacę stówę, miałem na liczniku 74. Nie zdążyłem zwolnić, ale urodziwa pani sierżant nie chce o niczym dyskutować. Na pożegnanie słyszę, że ” w tym powiecie nie ma zmiłuj”…

Dopóki w Polsce nie będzie rozsądku w ustalaniu i stosowaniu przepisów drogowych, kierowcom nadal będzie się chciało wynosić z tego kraju. A Wam zdarzyły się jakieś pouczające przygody z drogówką w roli głównej? Chętnie poczytałbym…

O niektórych przepisach naszego Kodeksu Drogowego i o stanie polskich dróg – następnym razem.

O elicie, czyli kto powinien rządzić…

Mawiają demokraci, że demokracja nie jest idealnym ustrojem, ale nikt jeszcze lepszego nie wymyślił. Zwolennicy monarchii lub systemu władzy autorytarnej odpierają wtedy, za Łysiakiem: „jedzmy g…no, miliony much nie mogą się mylić” – dając w podtekście sugestię, że w demokracji każda bzdura staje się prawem, byle tylko przegłosowała ją głupawa większość, odpowiednio przekabacona siłą mediów przez znających się na socjotechnice cwaniaków, walczących o przechwycenie władzy i pieniędzy.

Niestety, nie ma gwarancji na dobre rządy nawet wówczas, gdy władzę pełni król – lub inny „pomazaniec boży”, jakikolwiek prezydent czy wódz plemienny… Historia pokazuje, że zbyt wielu było na świecie morderców, psychopatów lub po prostu nieudaczników w roli królów. Ludzie cierpieli pod rządami Kaliguli lub innego Nerona, przyjmując okrucieństwo satrapy jako nieuchronne przeznaczenie. Oczywiście, najlepszy byłby światły, dobry i mądry władca, mniej dbający o interes własnego dworu niż o dobrobyt poddanych, ale nie oszukujmy się – pojedyncze w dziejach świata przypadki takich kadencji jedynie potwierdzają regułę: dobry król to taki sam wybryk natury, jak dobry rząd, wybrany głosami demokratycznej większości.

Stan rzeczy, nie dający wyraźnej przewagi żadnej ze znanych metod sprawowania władzy jeszcze raz potwierdza tezę: nie forma rządzenia, lecz jego treść tak naprawdę ma znaczenie dla ludzi. Im mniej publicznego majątku w rękach osób, sprawujących władzę w danym państwie, tym lepiej dla ludzi owo państwo zamieszkujących.

Żyjemy jednak w demokracji i na żaden przewrót ustrojowy chwilowo się nie zanosi. To ogół narodu, stawiając krzyżyki na kartkach z nazwiskami, decyduje o wyborze grupy tych, a nie innych przedstawicieli większości społeczeństwa. Czy rzeczywiście wybór ten odbywa się na sprawiedliwych, większościowych zasadach (spór wokół ordynacji) – to zagadnienie do obszernej polemiki i materiał na oddzielny tekst… Ale chwilowo załóżmy, że faktycznie większość głosujących ma siłę, pozwalającą na klarowne wyłonienie tych, których najchętniej popieramy.

I tu zaczyna się problem: często nie wiemy, kogo poprzeć. Albo jesteśmy zmuszeni poprzeć ludzi z danej partii politycznej – bywa, że z jej programem nie zgadzamy się w pełni. Zatykamy więc nos i głosujemy na mniejsze zło, osłabiając w ten sposób satysfakcję z dokonanego wyboru. Niezbyt to demokratyczne – jeśli nie mogę oddać głosu na kogoś, kogo poparłbym bezdyskusyjnie, to albo nie idę głosować (wszyscy wiemy, jakie są w Polsce frekwencje wyborcze) albo – głosując na mniejsze zło, działam częściowo wbrew sobie, a przecież nie to powinno być ideą demokratycznego głosowania!

Mamy więc problem, rzekłbym, kadrowy. Nie tylko polityczny, bo od dawna partie, które sprzeciwiają się „poprawnemu” widzeniu świata są strarannie pomijane w socjotechnicznym procesie promocyjnym, uprawianym przez ogólnopolskie media na zlecenie utrzymujących je sitw czy układów. Jest to również problem braku elit. W wyborach wszystkich szczebli, od początku wolnej, polskiej demokracji, startują w zasadzie ci sami ludzie, zmieniający tylko partyjne szyldy w zależności od aktualnej koniunktury. Stała ekipa, przewijająca się w okienkach telewizorów w co chwilę innym zestawie barw klubowych, zniechęca wyborców do społecznej aktywności. Słyszymy – „na kogo mam głosować, przecież to ciągle ta sama banda!”

Elit w Polsce nie mamy, największa w tym zasługa Hitlera po jednej, a Stalina po drugiej stronie granic wojennej Polski. Wojna z Niemcami oraz Katyń skutecznie przetrzebiły nam arystokratyczną, najbardziej elitarną tkankę narodu. Po wojnie kształcono już według ludowego, czerwonego systemu, a wielu z tamtych profesorów do dzisiaj zajmuje etaty w polskich uczelniach… Przełom roku 89 także zrobił swoje – nawet jeśli wśród tak zwanych fachowców, mimo ideologicznego skażenia, trafiali się prawdziwi mistrzowie swojej branży, pęknięcie systemowe zmiotło ich ze sceny, krusząc odwieczny łańcuch przekazywania wiedzy i doświadczeń młodszemu pokoleniu. Znakomicie widać to w dziennikarstwie: pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków, wchodzących do zawodu na początku lat 90-tych, tak naprawdę nie miało od kogo się uczyć. Ich potencjalni mistrzowie zostani z zawodu relegowani za propagandową służbę PRL i występy w mundurach oficerskich na ekranach telewizorów w stanie wojennym. Całkiem słusznie przeprowadzono w tej grupie zawodowej lustrację (propaganda nie jest dziennikarstwem), ale za jednym zamachem odstrzelono najbardziej doświadczonych rzemieślników, którzy mogliby, w sensie warsztatowym, wychować następców. Toteż zawodowi beneficjenci nowego systemu prasowego wolnej Polski tak naprawdę uczyli się sami, a zaraz potem uczyli młodszych od siebie, samemu tak naprawdę niewiele wiedząc jeszcze o swojej robocie. Niestety, do dzisiaj widać tę historyczną kolej rzeczy w poczynaniach dziennikarzy. Oraz w grupie osób, które mediami zarządzają – znaleźć tam człowieka, który byłby dla swoich podwładnych zawodowym autorytetem, graniczy z cudem. To zresztą złożony problem, bo tak zwana polityka personalna redakcji musi opierać się na konkretnych zasadach – a tych nie znają właściciele mediów, zatrudniając przypadkowych ludzi w roli redaktorów naczelnych, ani też owi redaktorzy, dobierając sobie współpracowników na zasadzie łapanki lub koleżeńskich koneksji. Oczywiste, jakby się zdawało, kryterium fachowości, jest tu najrzadziej brane pod uwagę…

Zatem, dopóki ktoś systemu nie zmieni, jesteśmy w Polsce skazani na rządy ludzi niekoniecznie do władzy się nadających. Teraz politykiem może być dosłownie każdy a władzę dostanie, jeśli tylko otrzyma społeczne poparcie. Głosy zgromadzi, jeśli przekona tych, którzy w swej masie nie bardzo orientują się, na czym ta cała polityka naprawdę polega… Zatem, kto skuteczniej uruchomi socjotechniczną maszynerię, przejmuje Państwo z całym dobrodziejstwem dostępu do publicznej kasy – i robi co chce. „Po nas choćby potop”… I to jest właśnie najbardziej przerażające.

O kapitalizmie, czyli jak tu zarabiać więcej…

Mój znajomy, dawniej dziennikarz a dziś polityk (niedawno startował na fotel prezydenta swojego miasta) pełnił swego czasu funkcję dyrektora Ośrodka Doradztwa Rolniczego w Zgierzu. Zdumiony, pytałem go jak tam się dostał ze swoim filologicznym wykształceniem, jest bowiem rusycystą. Zaczął się śmiać i rechocząc, odparł: „No widzisz, ktoś im musi doradzać!”

To właśnie mały, ale idealny model naszego ustroju państwowego. Oraz odpowiedź na pytanie, dlaczego przeciętny obywatel Polski nijak nie może stać się zamożniejszy.

Kapitalizm niby w Polsce jest, ale tyle już lat głosujemy za obaleniem komuny, a w kieszeni jakoś nie przybywa. Średnia krajowa rośnie, ale najubożsi rodacy nadal zarabiają znacznie poniżej poziomu godnej egzystencji. Natomiast wszyscy zarabiamy około czterech razy mniej niż nasi sąsiedzi na zachód od Odry. Czy wobec tego naprawdę ustrój Polski można nazwać kapitalistycznym?
Niestety, nie. Czysty, wolnorynkowy kapitalizm w swojej ekonomicznej definicji w ogóle na świecie nie występuje, najbliższy temu ustrojowi jest oczywiście system polityczno-gospodarczy Stanów Zjednoczonych. Chile za rządów Pinocheta miało podobny charakter, choć wprowadzenie tam kapitalizmu odbyło się metodą krwawego zamordyzmu w walce z czerwonymi przeciwnikami. U nas kapitalizmu nie ma – choć informują nas o jego istnieniu rozliczni politycy, którzy chcą, by określano ich mianem liberałów.

Jak u nas jest, wyjaśnił Rafał A. Ziemkiewicz w pierwszym felietonie z cyklu „Ziemkiewicz w Kisielu”. Znany pisarz i publicysta wystartował z autorską rubryką na łamach nowego tygodnika „Uważam Rze”, opiniotwórczej przybudówki „Rzeczpospolitej”. Bierzemy to z zadowoleniem, bo w kraju brakuje łamów, gdzie można by poczytać o interpretowaniu rzeczywistości na sposób gospodarczy – nie tylko przez pryzmat walki politycznej między aktualnie najpopularniejszymi partiami. Tygodnik jest oczywiście ewidentnie propisowski, ale Ziemkiewicz ma swoich czytelników nie tylko w gronie wyborców PiS. Otóż Rafał wyjaśnia, że to, co w Polsce przywykło się nazywać kapitalizmem jest w istocie współczesną formą feudalizmu, czyli (tu cytat dosłowny) systemu opartego na „garnięciu pod siebie, kierowaniu się dobrem swoim i swojej sitwy, a nie abstrakcyjnego ogółu”. Istnienie feudalizmu i socjalizmu, dwóch sprzecznych sobie a jednak jakoś podobnych systemów nazywa autor „głównym problemem współczesnego świata” ubolewając, że prawdziwy kapitalizm wymaga narzucenia reguł sztucznych, sprzecznych z ludzką naturą. Nie zgadzam się z ostatnim stwierdzeniem, jak też i z konkluzją, że czystego kapitalizmu w związku z tym wprowadzić się nie da. Przynajmniej dziś, na etapie współczesnego rozwoju cywilizacji.

Kapitalizm, mówiąc najprościej, to system taki, w którym obywatel ma pieniądze na wypełnienie swoich własnych potrzeb a Państwo, w sensie struktury administracyjnej, dba o zabezpieczenie potrzeb ogółu swoich obywateli. Politycy, w których interesie jest mnożenie instytucji, urzędów i wszelkiego rodzaju tworów, utrzymywanych za publiczne pieniądze wmawiają nam, że takich potrzeb ogółu jest mnóstwo – i że politycy, mocą społecznego wyboru są po to, by te potrzeby zabezpieczać. Tymczasem wystarczy się zastanowić by dojść do wniosku, że tak naprawdę Państwo musi odpowiadać za: bezpieczeństwo zewnętrzne kraju, żeby nas wrogowie nie najeżdżali (czyli za armię), oraz bezpieczeństwo wewnętrzne obywateli (czyli za Policję, żebyśmy się nie pozabijali i za Sądy, żeby strzegły sprawiedliwości). Wszystko inne obywatel może zapewnić sobie sam, pod oczywistym warunkiem, że ma na to pieniądze. Mógłby się prywatnie leczyć, płacić za wykształcenie własne i swoich dzieci, zbierać sobie na emeryturę – gdyby miał każdego miesiąca odpowiednie dochody. Innymi słowy, ideą kapitalizmu jest stan rzeczy, w którym najuboższy obywatel ma taką pensję, która wystarcza mu na pokrycie elementarnych, ludzkich potrzeb, nie tylko czynszu i jedzenia.

Tymczasem w Polsce jest dokładnie odwrotnie. Państwowi urzędnicy, pod pretekstem obowiązku dbałości o ludzkie potrzeby, zabierają nam z dochodów grubą część pieniędzy (bezpośrednio w postaci podatków i obowiązkowych składek – oraz pośrednio, w postaci regulacji cen, np. źródeł energii). Tłumaczenie jest oczywiście bardzo szlachetne, głównie takie, że najsłabsi sobie nie poradzą – a jeśli ktoś nie umie zaoszczędzić sobie na emeryturę, to nie musi się bać, bo „dobre” Państwo dochód na starość mu zapewni. Ile wynosi teraz i jaka będzie w przyszłości zusowska emerytura nikomu wyjaśniać nie trzeba, ale chodzi o wniosek znacznie szerszy: taki mianowicie, że jedynie radykalna zmiana ustroju państwowego, nie zaś pozorne lub kosmetyczne zmiany istniejącego stanu rzeczy, mogą spowodować zwiększenie zamożności Polaków.

Mówiąc krótko trzeba sprywatyzować wszystko, poza Wojskiem, Policją i sądami – a normalnemu człowiekowi zostawić pieniądze w portfelu. Wraz z likwidacją szeregu instytucji, utrzymywanych z pieniędzy podatników, zniknęłyby korzenie ziemkiewiczowskiego feudalizmu: gdy znika „koryto”, nie ma pretekstu, by ssać od ludzi pieniądze „na wspólne cele społeczne”. Mnóstwo kosztownych tworów, od urzędów lokalnych przez różne zus-y, enefzety aż do poszczególnych ministerstw i agend rządowych, zniknęłoby również jako pretekst do okradania obywateli pod szyldem dobra społecznego. Przestałoby także opłacać się być politykiem, bo odcięcie władzy od pieniędzy zakończyłoby epokę socjotechnicznej walki partii politycznych o prawo do rozdawania publicznej składki. Niektóre kłopoty, związane z ustrojową przemianą (np. co zrobić z wielotysięczną armią obecnych emerytów po likwidacji zus-u) należałoby rozwiązać za pomocą rozsądnych, wolnorynkowych pomysłów gospodarczych (np. sprzedać zusowski majątek, wielkie pałace – a zarobione pieniądze złożyć na korzystnej lokacie bankowej, z której wypłacano by bieżące emerytury). Jednocześnie należałoby właściwymi aktami prawnymi zabezpieczyć wprowadzone zmiany, dbając w ten sposób o fiskalną swobodę prywatnych firm, które stałyby się naturalnym rynkiem pracy dla setek urzędników, zwalnianych na skutek likwidacji instytucji państwowych.

Mówią – to utopia. Nigdzie na świecie tak nie ma, żeby totalnie zlikwidować sektor administracji publicznej. To prawda, nigdzie tak nie ma, bo politycy nigdzie na świecie na to nie pozwolili. Byłoby to dla nich podcinanie własnej gałęzi. Ponadto bogate kraje zachodnie po drugiej wojnie światowej miały pieniądze na to (i nadal mają), by utrzymywać  rozmaite biurokratyczne twory… Póki stać na to mieszkańców, system może trwać. My zaś mieliśmy przez sześć dekad przaśny komunizm. Polacy właśnie dlatego są biedni, że muszą utrzymywać ustrój, którego podobny typ w krajach unijnych jest utrzymywany przez bogatszych ludzi! Zresztą czasem się ta równowaga załamuje – spójrzmy na Grecję. Inna rzecz – kraje, uznawane za socjalistyczne, bo obciążające obywateli większymi podatkami, niż mamy dziś w Polsce (np. Szwecja) przeznaczają publiczną składkę na wspólne inwestycje, nie na biurokrację. W każdym szwedzkim mieście mamy jeden, a nie trzy ośrodki samorządowej władzy – Landstyrensen, a nie jak u nas Magistrat, Urząd Wojewódzki i Urząd Marszałkowski. Natomiast mieszkańcy każdego ze szwedzkich osiedli mieszkaniowych (luksusowych domków, nie ponurych blokhauzów) mają dostęp do sieci podziemnych parkingów, zbudowanych z publicznej składki – to tylko jeden przykład pożytecznego dysponowania wspólnym groszem…

Zatem czysty kapitalizm byłby możliwy, należy tylko znaleźć sposób na jego wprowadzenie. Oczywiście bezkrwawy, każdy przewrót polityczny, oparty na mordowaniu ludzi w imię lepszej idei jest niedopuszczalny. Ponieważ żyjemy w demokracji, należałoby przekonać ludzi, że radykalne odcięcie biurokratów od publicznych pieniędzy to jedyna szansa na dobrobyt owego bliżej niesprecyzowanego ogółu. Wtedy o zmianach ustrojowych zadecydowałyby głosy wyborców – na taką partię, która paradoksalnie zaproponowałaby system sprawiedliwy dla wszystkich, nie tylko dla swojej sitwy. Kto jest zainteresowany poszukiwaniem takiego ugrupowania w naszym krajobrazie politycznym, niech szuka… Wszak na tym blogu nie będzie wspierania żadnej konkretnej opcji politycznej.

O Rosji, czyli jak tu żyć z tym niedźwiedziem?

Od dawien dawna Polacy narzekają na sąsiadów. Cóż, skoro już jesteśmy tu, gdzie jesteśmy i nic z tym nie zrobimy, warto pomyśleć o relacjach z sąsiadami. O Rosji profesor Zbigniew Brzeziński mówi, że bać się jej nie musimy, bo z powodów gospodarczych nie jest ona w stanie ryzykować poprawnych stosunków z Zachodem. I to zarówno, gdy chodzi o Amerykę jak i kraje Zachodniej Europy. W tym i Polskę, bo ze względu na nasze uwikłania NATO-wskie i (w mniejszym stopniu) unijne, kraj nad Wisłą uznawany jest przez sowiecką dyplomację za kraj zachodni.
Czy na pewno? „Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica” – mówi stare, komunistyczne przysłowie i trudno oprzeć się wrażeniu, że nic nie straciło na dawno sprawdzonej aktualności. Związek Sowiecki przez sześć dekad skwapliwie korzystał z serwilistycznej postawy PRL-owskiej wierchuszki partyjnej. Może nie musiał wkładać wysiłku w budowanie rozległych struktur tajnej agentury – gdy oficjalne władze realizowały politykę „wielkiego brata”, wmawiając narodowi, że jest to postawa wyjątkowo pro-polska? Nawiasem, właśnie dlatego zawsze drażniły mnie, przez lata w mediach przeżuwane, wielkie dylematy – który z polskich komunistów był, a który nie był sowieckim agentem. Jakie to ma znaczenie, skoro taki np. Józef Oleksy, jako wysoki funkcjonariusz partyjny, zupełnie oficjalnie realizował politykę Sowietów w naszym kraju, jak zresztą wszyscy jego ideologiczni pobratymcy. Jest zupełnie nieistotne, czy przy okazji robił to w sposób utajniony – prawdziwej lustracji, zakazującej byłym funkcjonariuszom komunistycznego reżimu pełnienia funkcji publicznych nigdyśmy się w Polsce nie doczekali… A może jest zupełnie odwrotnie i rosyjska agentura, przewidując solidarnościową rewolucję włożyła mnóstwo pracy w rozbudowę sieci swych tajnych powiązań w Polsce, korzystając z istniejących już połączeń lokalnych, wypracowanych w ramach bratniej SB?
Jedno nie ulega wątpliwości, od 1989 roku interesy Sowietów i Polaków zbieżne być przestały. Skoro tak jest, w interesie Rosji nigdy nie będzie wzmacnianie pozycji Polski na arenie międzynarodowej. Wszystko, co łączy się z rozchwianiem polskiej polityki wewnętrznej (np. obecna zimna wojna PO kontra PiS) oraz kompromitowaniem Polski w oczach świata jest dla Rosji korzystne – wszystko jedno, czy dajemy wiarę jej zapędom neoimperialnym. Zwykła zależność między słabością jednego państwa a wzrastaniem siły innego, konkurencyjnego przecież w relacjach handlowo-gospodarczych na rynku globalnym.
Ostatnie, tak burzliwe dyskusje wokół katastrofy smoleńskiej, muszą mieć źródło w obawie, że oto Rosja, śmiejąc się Polakom w kułak, wykorzystując usłużną politykę ich obecnego Rządu, daje na zewnątrz wyraźny pokaz siły. Putin nie ma żadnych skrupułów w przekonywaniu świata, że Rosja to wciąż qasi-imperialny gigant. Kagiebowski pazur niebezpiecznie balansuje nad czerwonym, nuklearnym przyciskiem, a jeśli „poliaczki” (lub inna swołocz) będą nadal drażnić moskiewskiego niedźwiedzia, bestia cały, z trudem po wojnie wypracowany ład światowy zmiażdży jednym machnięciem łapy…
Jeśli zatem, jak radzi prof. Brzeziński, bać się Rosji nie powinniśmy – czemu się jej tak boimy? Katastrofa smoleńska zdarzyła się dosłownie kilka dni potem, jak w rosyjskich gazetach po raz piewszy ukazały się teksty, uznające winę stalinowskiego reżimu w popełnieniu katyńskiej zbrodni. Była to reakcja na film o Katyniu, po raz pierwszy wyemitowany w jednej z ichniejszych telewizji. Dodajmy cały polityczny zamęt wokół rywalizacji Kaczyńskich z Tuskiem, walkę o władzę w Polsce – wyjdzie jak na dłoni cały krajobraz polityczny, wyjątkowo sprzyjający rosyjskiemu udziałowi w sprowadzeniu na ziemię samolotu, wiozącego nad Smoleńsk polską elitę.  Czy ten udział był faktyczny, nigdy się nie dowiemy. Jakkolwiek ocenimy pracę naszej komisji (i szerzej, całej polskiej strony) nad wyjaśnieniem przyczyn tragedii, nie wskaże ona KGB jako sprawcy zamachu na prezydenta Kaczyńskiego. Tym bardziej oczywiste jest, że prace komisji rosyjskiej tego – ewentualnego – udziału nie potwierdzą. Jak z Gibraltarem, jesteśmy skazani na wieloletnie, być może dożywotnie, milczenie w tej sprawie.
Oczywiście, Rząd jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo polskich granic – ale są też granice politycznej usłużności. Nie tylko w sprawie Smoleńska, także w kwestii pozyskiwania źródeł energii jesteśmy wobec Rosji nazbyt podlegli i niewystarczająco niezależni. Żaden z „pokomunistycznych” Rządów w Polsce nic z tym nie zrobił. Dopóki to się nie zmieni, każdy prorosyjski krok obecnego gabinetu (lub jego następców) może być odczytywany jako skutek „robienia” przez Rosję nad Wisłą swojej polityki. Polska jest biednym, postkomunistycznym krajem, od lat szarpanym niewydolnością publicznych finansów i niestabilnością w polityce wewnętrznej. Musi swe bezpieczeństwo zewnętrzne opierać na udziale w zachodnich sojuszach wojskowych. Ale powinna raz na zawsze zapomnieć o służalczości wobec sowieckiego okupanta, bo w przeciwnym razie Rosja wciąż upominać się będzie nad Wisłą o „swoje”. A nikt przecież nie chce, by doprowadziło to w końcu u nas do wojny domowej.

O kibolach czyli jak przepłoszyć gangi ze stadionów…

Wśród czytelników blog.pl trwa debata na temat kibiców piłkarskich. Pytanie „Czy boimy się kiboli?” jest pytaniem z serii: „Czy Murzyni są głupi?” albo: „Czy Cyganie kradną?”… Jak można tak bez sensu uogólniać? Swoją miłość do piłki nożnej deklarują ludzie różnej proweniencji, od karków, nie będących w stanie skończyć podstawówki, do profesorów wyższych uczelni. Nie można powiedzieć, że kibol jest jednoznacznie zły w swojej masie. Problemem chuliganerii stadionowej jest słabość polskiego prawa i jeszcze słabsza skuteczność egzekucji kar. Na stadiony, pod płaszczyk barw klubowych, przeniosły się mafijne gangi, handlujące m.in. narkotykami. Wykorzystują luki prawne, słabość Policji i organów ścigania, by tam krzewić swą przestępczą działalność. Pobłażaniu sprzyja dziwnie łagodna i bierna postawa instytucji o nazwie PZPN… Nie wnikam, czym spowodowana, ale łatwo się tego domyślać… Dopóki polskie władze nie zrobią porządku, jak niegdyś w Anglii Margaret Thatcher, nasz rodzimy stadion będzie kojarzył się z bandytyzmem, rozlewającym się coraz bardziej na ulicach. Jak – niestety – teraz obserwujemy. Na stadionie Manchester Utd. wisi tabliczka z napisem: „Wbiegnięcie na murawę kosztuje dwa tysiące funtów”. Jakoś nikt nie wbiega, nawet siatki między sektorami a boiskiem nie są potrzebne. Trzy zasady: surowe kary, ich natychmiastowa egzekucja i absolutna cisza w mediach natychmiast powstrzymały chuliganów od stadionowych ekscesów. Oczywiście, na Wyspach też zdarzają się uliczne wybryki, ustawki – całkowicie nie da się tego wyplenić, bo niebezpieczny fanatyzm ma w futbolu znakomite warunki rozwoju i egzystencji. Ale przynajmniej gangsterzy przestali panoszyć się w tym środowisku. U nas do angielskich (lub innych, równie skutecznych) rozwiązań wciąż daleko, jak w wielu dziedzinach codziennego życia.