O pewnej sugestii, czyli jak Hannę Zdanowską przepraszam

„Najlepszym gestem będzie przesłanie kwiatów” – szepnął mi do ucha Cezary Grabarczyk w teatralnym foyer. Pan Marszałek niewątpliwie miał rację: wysłanie bukietu kobiecie zawsze będzie gestem eleganckim. Zwłaszcza, gdy mówimy o niewieście rozgniewanej, nadto skupiającej w delikatnej dłoni tyle władzy, że utrzymywanie z nią stanu wojny przypomina zachowanie o zabarwieniu samobójczym.

Powiem więcej: zgadzam się z Panem Cezarym, że powinienem Hannę Zdanowską przeprosić. Prezydent Łodzi trzyma bowiem w sobie żal do piszącego te słowa za pewien internetowy anons, w którym – jako żywo, trochę zbyt porywczo – zapowiedziałem nieopatrznie „proces rozjeżdżania” Hanny Zdanowskiej przez lokalnych dziennikarzy…

O co chodziło? W łódzkim Magistracie trwa coraz bardziej zażarta wojna między rządzącą Platformą Obywatelską a opozycją radnych, wspartą niedawno przez grupę osób usuniętą z PO. Nieformalna koalicja (obok „florystów”, tworzących klub Łódź 2020, także PiS i SLD – wszyscy współpracują bardzo zgodnie) odebrała Platformie większość w łódzkiej Radzie Miejskiej. A to rozwścieczyło przyzwyczajony do wielkiej swobody w rządzeniu miastem obóz władzy – na tyle, że wióry, jakie do dziś lecą wokół wzajemnego rąbania się polityków, godzą w ludzi niewinnych. Często zupełnie apolitycznych, za to kompetentnych i życzliwych zawodowemu otoczeniu. Tak było z Anną Kuźmicką, rzeczniczką prasową Rady Miejskiej, która miała zostać zwolniona z pracy w odwecie na opozycji za komplikacje przy zatwierdzaniu uchwały budżetowej… Wówczas prawie wszyscy dziennikarze stanęli murem w obronie Ani, którą całe środowisko wprost uwielbia za fachowość i przyjacielskie podejście. Ale chyba tylko ja się zagotowałem, wypisując na Facebooku deklarację wojny z prezydenckim obozem w obronie lubianej koleżanki. Niepotrzebnie. Pani Prezydent uznała, że ktoś Jej źle doradza – i podjęła słuszną decyzję o pozostawieniu Anki w pracy. Obroniliśmy koleżankę (dziennikarze wystosowali w tej sprawie do Magistratu osobny list) a sprawa szybko rozeszła się po kościach…

Niestety, piszący te słowa miał trochę mniej szczęścia. Wyrzucono mnie z pracy po tym, gdy w roli konferansjera (niezależnego, poza jakimkolwiek politycznym układem) poprowadziłem w Łodzi wyborczą prezentację kandydata na prezydenta jednej z partii. Zrobiłem to wyłącznie dla pieniędzy, ale Gazeta Wyborcza nie omieszkała wspomnieć w relacji, który to pan redaktor i z jakiej telewizyjnej redakcji zapraszał kandydata na scenę… Mimo, że z tej samej sceny zapowiadałem, że kandydata nie popieram, a nawet, od wielu lat, nie chadzam na wybory. Cóż z tego – „macierzysta” redakcja uznała to za naruszenie politycznej nieskazitelności swego newsroomu i z marszu wystawiła mnie na bruk… Jestem szczęściarzem, bo mam wokół przyjaciół, którzy (póki co, bo dopiero walczę o stałe zatrudnienie) zginąć mi nie dali. Ale w kontekście własnych przygód, słowa Pana Marszałka Grabarczyka brzmią mi w uszach znaczeniem, czytanym między wierszami: „Jak się chłopaku do Pani Prezydent nie pofatygujesz, skruchy nie walniesz, to będziesz miał w tym mieście przerąbane”. Przyznać muszę, że co najmniej kilka reakcji – osób, których prosiłem o pracę – pachniało swoistym lękiem przed stricte politycznymi konsekwencjami…

Szanowna Pani Prezydent! Bardzo przepraszam za niepotrzebnie ostry ton internetowej wypowiedzi. Pisałem to w gniewie, przekonany, że zwolni Pani Ankę. Jednakże, proszę wybaczyć: choć prywatnie bardzo Panią szanuję, z kwiatkami do Magistratu nie pójdę. Byłoby to przyznanie się do winy, a ja się winien nie czuję. Zgodzi się Pani, że gdyby Ania Kuźmicka została zwolniona, spotkałoby się to – bez względu na moją enuncjację – z wrogością reakcji prasowych. Owszem, dziennikarzy obowiązuje rzetelność i staranność w „poszukiwaniu prawdy”. Ale jesteśmy przede wszystkim od tego, by piętnować patologie w działaniach demokratycznie wybieranej władzy. Bez względu na kolor jej politycznego sztandaru. Uważam też, że dziennikarze powinni zapobiegać patologicznym działaniom, jeśli tylko mają taką możliwość. Taki jest sens i powołanie naszej profesji w ustrojowych warunkach wolnego państwa. Dobrze się stało, że tym razem, dzięki zbiorowemu protestowi środowiska dziennikarskiego, udało się ochronić osobę, która zwyczajnie zasługuje na uznanie jako fachowiec.

Co do mnie, wciąż nie mam pojęcia, jak potoczą się moje zawodowe losy. Jakkolwiek się zdarzy, mam wielką nadzieję, że w poszukiwaniu chleba nie będę musiał z rodzinnego miasta wyjeżdżać.

O szczerości politycznej, czyli jak się PO do KNP szykuje…

Oto co Janusz Korwin-Mikke, lider Kongresu Nowej Prawicy, napisał na swym „fejsbukowym” blogu. Cytat dosłowny:

„Jeden ze sprzyjających nam posłów otrzymał od kolegi z PO SMSa: „Jeśli KNP przekroczy 5% – 50 posłów z PO przejdzie do KNP… i rząd upadnie!”
Nie marnujcie głosu na PiS!”

Interesujące wyznanie. Oznaczałoby, że około pięćdziesięciu naszych posłów ma poglądy antyustrojowe, chciałoby wielkich i radykalnych zmian w Polsce – ale mimo to tkwią w Sejmie, pożerają co dzień obfite konfitury władzy, jednocześnie głosując „na gwizdnięcie” za socjalistycznymi pomysłami rządu… Rozumując dalej – okradają obywateli, samemu wciąż, jakby przy okazji, zwiększając swój stan posiadania. Nie rozumiem więc, jak miałaby wyglądać taka radykalna wolta pań i panów posłów: zmieniamy klub na KNP, a następnie przebudowujemy Polskę, by przywileje swojej władzy utracić? Tak przecież, jako ograniczenie stanu posiadania władzy, należy od zawsze rozumieć program JKM i jego ludzi. Czy może się mylę???

Niejasny jest także sposób prowadzenia tej parlamentarnej rewolty. Czy „prawomyślni” posłowie PO tylko czekają na pierwsze sondaże, dające KNP pięć procentowych punktów? I od razu wyjdą z Platformy, licząc na „jedynki” wyborczych list KNP, chętnie przydzielane za nazwisko i dorobek? A może czekają na wejście do Sejmu kilku posłów KNP – a samemu chcą tam się ponownie znaleźć z list platformerskich, dokonując następnie zbiorowego, szokującego coming-outu? Wszystko to razem wygląda co najmniej dziwnie i mało wiarygodnie, prowokując czujność świadomych politycznie wyborców.

Po pierwsze, od razu rodzi się pytanie o szczerość programu KNP. Idziemy po władzę, by zmieniać ustrój – czy tylko szermujemy antyustrojowymi argumentami, by tę władzę objąć? A potem, jak Tusk chociażby, zostawiamy wszystko po staremu, nie bacząc na składane przez lata obietnice? Czyli natychmiast włączamy się w mainstreamowy układ „znienawidzonej bandy czworga”??? Bo przecież za przejście na naszą stronę trzeba będzie posłom-renegatom coś obiecać… Zgodnie z programem partii należałoby dać im obietnice uczciwej, wolnorynkowej walki o dobrą pracę w prywatnej firmie. A nie na synekurach państwowych, które przecież będą zlikwidowane. Panie Januszu, to – jak będzie???

Po drugie – o co tak naprawdę chodzi posłom Platformy Obywatelskiej? Czy wyłącznie o utrzymanie władzy, co zdaje się mało realne w szeregach sypiącej się PO, nawet kosztem podpisania się pod radykalnym programem Kongresu? I jak to należy rozumieć, skoro KNP postuluje pozbawienie klasy politycznej jej przywilejów ustrojowych??? Czyli co, przechodzimy do Korwina, by potem „wylecieć z układu”? Podciąć gałąź, na której samemu trzyma się własny, wygodny tyłek? A jakoś – wybaczcie – nie bardzo chce mi się w to wierzyć!

Januszowi Korwin – Mikkemu radziłbym wstrzemięźliwość w wyrażaniu przed wyborami hurra-optymistycznych emocji. A najlepiej byłoby potraktować sms-a jako średnio smaczny żart… Nagłaśnianie sprawy grozi ponadto utratą zaufania tych wyborców, którzy jako idealiści wierzą w prawdziwą zmianę ustroju. I że po tej zmianie będzie w Polsce naprawdę lepiej nam wszystkim, nie tylko politykom. Oby tym razem ludzie ci utworzyli grupę choćby i na razie wymaganych pięciu procent…

O ulicy Piotrkowskiej, czyli krótkie studium upadku

Piotrkowska, główna ulica Łodzi, pada i wymiera. Muszą być tego jakieś powody. Uzdrawiać „Pietrynę” chcą liczni doradcy, podpowiadacze i eksperci – niektórzy nawet za publiczne pieniądze, otrzymywane na stanowiskach, stworzonych specjalnie „dla rozwoju Piotrkowskiej”. Czy mam pomysł na zmianę chorej sytuacji? – spytał mnie serdeczny kolega, nalegając na Facebooku, bym ujawnił w sieci swoje na ten temat poglądy. Robię to więc na skutek życzliwej namowy, lecz niezbyt mocno przekonany, czy w ogóle warto zabierać głos w tej sprawie…

W kolejności chronologicznej należałoby zatem podjąć w sprawie Piotrkowskiej następujące działania:

Po pierwsze, natychmiast sprzedać wszystkie komunalne kamienice, które nie są jeszcze przy Piotrkowskiej własnością prywatną. To wymaga ogromnej pracy: przedwojenni właściciele tych budynków często ginęli całymi rodzinami podczas hitlerowskiej okupacji. Trzeba uporządkować dokumentację i ustalić listę spadkobierców lub innych ewentualnych posiadaczy tytułów własnościowych do kamienic. Tę pracę należy jednak wykonać. Ulica Piotrkowska, czyli łódzka strefa A1 powinna być całkowicie własnością prywatną.

Po drugie, za pieniądze uzyskane ze sprzedaży budynków należałoby wybudować (lub wyremontować istniejące) mieszkania socjalne dla tych lokatorów kamienic z Piotrkowskiej, którzy mają potężne zaległości z tytułu nie opłaconego czynszu. Krótko i dosadnie: z Piotrkowskiej trzeba wypędzić alkoholików, kryminalistów i kloszardów. Czyli żulerkę. W żadnym cywilizowanym mieście po reprezentacyjnej ulicy nie szwendają się, bez względu na porę, pijani i śmierdzący żebracy. Obecność indywiduów, obszczywających na Piotrkowskiej bramy, brudzących wymiocinami pawimenty, tudzież wyciągających brudne ręce w proszącym geście do gości letnich ogródków, jest czymś nie do zaakceptowania w warunkach turystycznej atrakcji miasta… Ja nie jestem wrogiem tych ludzi, przeciwnie, bardzo smutno mi, że prowadzą taką egzystencję. Ale – proszę mnie dobrze zrozumieć – w strefie A1 miejsca dla nich być nie może.

Po trzecie i najważniejsze: na Piotrkowskiej, już całkowicie prywatnej i wolnej od nieproszonych gości, trzeba wprowadzić przepisy, umożliwiające odpowiednie funkcjonowanie tego miejsca. A zatem nakaz dla właścicieli budynków bezwarunkowego odnawiania kamienic co pół roku (w przeciwnym razie, jak w Szwajcarii, surowe kary dla nie stosujących się do przepisów). Oraz całkowity brak ingerencji Miasta w wysokość opłat, jakie ponosić będą najemcy lokali użytkowych w kamienicach na tej ulicy – przypomnijmy, w tym modelu prywatnych. Inaczej: właściciel kamienicy, jeśli sam nie prowadzi restauracji czy pubu u siebie na parterze, ustala wysokość kwoty wynajęcia lokalu ze swoim najemcą. Bez żadnego haraczu na rzecz Magistratu. I bez żadnych ograniczeń co do godzin funkcjonowania tam lokali rozrywkowych.

Jakie skutki powinny narodzić się w obowiązującym systemie? Oto Piotrkowska zacznie funkcjonować jak typowy, rozrywkowo-rekreacyjny pasaż turystyczny. Tam z przyjemnością powinni udawać się przyjezdni, którzy zagoszczą w Łodzi na imprezie kulturalnej lub sportowej. Takie osoby szukają zwykle miejsca, gdzie chciałyby kontynuować mile rozpoczęty wieczór, przy kufelku lub szklaneczce czegoś mocniejszego. W miłych warunkach, bez kloszardów i śmierdzącej żulerni. Nierzadko do końca nocy. Ceny, zarówno dla gości działających tam knajpek i pubików (to samo zresztą dotyczyłoby sklepów bądź lokalów usługowych) jak i dla najemców lokali byłyby efektem całkowicie wolnorynkowej konkurencji – czytaj, byłyby przystępne, bo inaczej zbyt drogi lokal od razu by zbankrutował.  Jak wyglądają podobne miejsca, turystyczne pasaże w miastach cywilizowanych, opisywać nie trzeba. Ten byłby najdłuższy w Europie, nie musiałby mieć zatem w sąsiedztwie żadnego Wawelu ani podobnej atrakcji, ściągającej ludzi w pobliże. Same kamienice spełniałyby to zadanie. W ten sposób Piotrkowska nie uległaby konkurencji wszechmocnej dziś Manufaktury, tylko stałaby się jej naturalnym przedłużeniem. Ludzie, mając na Piotrkowskiej podobną ofertę jak na ryneczku Manufaktury, z chęcią organizowaliby sobie weekendowy „pub – crawling” na całym tym obszarze… Po „rozbujaniu”  dwubiegunowej prosperity byłby tylko krok do zagospodarowania Starego Rynku, dziś podobnie martwego, jak reszta Piotrkowskiej. I temat mamy zamknięty.

Czemu pisałem, że nie warto w sprawie zabierać głosu? Bo scenariusz kreślony powyżej nigdy się nie sprawdzi. Zbyt mało tam możliwości zysku dla urzędników i polityków, a zbyt dużo wiary w przedsiębiorczość i prywatną inicjatywę restauratorsko – kupiecką. Piotrkowska, podobnie zresztą jak cała reszta szacownego grodu Łodzią zwanego, pozostanie jeszcze długo zapadłym zaściankiem wschodniej, socjalistycznej Europy. Za to z pięknym dworcem (i bramą!) w stronę Warszawy, gdzie nader chętnie i w coraz większej liczbie będą uciekali grodu tego mieszkańcy.

O mizerii porażającej, czyli jak łódzkie lotnisko obudzić…

Siedzi sobie Michael O’Leary, patrzy na mapę Europy i myśli: gdzie by tu jeszcze otworzyć połączenie? Niskokosztowy gigant Ryanair, według napływających zewsząd danych, zanotuje rok rekordowy pod względem rozpoczętych destynacji. Atak planują inne low-costy: easyJet, Wizzair,  Norwegian, nawet poczciwy Eurolot po zmianie prezesa. Działania wszystkich tych firm mają wspólny mianownik – omijają Łódź. Z naszego lotniska uciekają wszyscy, od wiosny latać będą stąd jedynie cztery samoloty w tygodniu. Tyle „autobusów do pracy” dla Polaków z Wysp Brytyjskich zostawił sobie Ryanair. Inni właśnie zamykają ostatnie połączenia – o następnych nie słychać nic.  Lotnisko pada, to fakt bezsporny. Najważniejsze pytanie brzmi: dlaczego tak się dzieje?

Jako spółka miejska, z niewielkim udziałem finansowym Urzędu Marszałkowskiego, jest Port Lotniczy im. W. Reymonta w Łodzi nie tylko zakładem budżetowym, ale również obiektem politycznych przepychanek. Warto każdej ekipie obsadzić lukratywne stanowiska w zarządzie, dysponować kolejną pięćsetką miejsc pracy, nie bacząc na efekty finansowe swojej działalności. Jako więc miejsce niejako z natury sprzeczne z ideą racjonalnego gospodarowania (prywatny właściciel, patrząc na rentowność tego biznesu, nigdy by się go nie podjął – a dziś suchy rachunek ekonomiczny każe niezwłocznie zamknąć interes) nie może być lotnisko przedmiotem debaty czysto gospodarczej… Czemu tak jest? Ano, jeśli wszystkie lotniska na świecie utrzymują się jedynie dzięki publicznym właścicielom, żadne z nich nie jest własnością całkowicie prywatną, przyjmujemy założenie, że rozmawiamy o biznesie z założenia deficytowym. Inaczej – porty lotnicze muszą istnieć „pro publico bono”, żeby można było latać po świecie, a podatnik ma przyjąć do wiadomości, że z jego składki również i ten element naszego wspólnego życia będzie utrzymywany. A jeśli, przykładowo, jakiś wielki port sam na siebie zarabia, będąc własnością skarbu danego państwa – to tylko dobra wiadomość dla podatników.

Mamy tu jednak pewien problem: oto subsydiowanie publiczne nie jest równe w przypadku małych portów lotniczych w Polsce. Są one, wszystkie krajowe lotniska poza Okęciem, utrzymywane finansowym wsparciem samorządów – a wielkość pomocy zależy od danego miasta lub regionu, jego władz i ich hojności. Łódź w rankingu wysokości tak zwanej „opłaty marketingowej”, czyli kasy, przeznaczanej z lokalnego budżetu na zwyczajne przekupywanie low-costów, żeby „latały u nas”, zajmuje ostatnie miejsce w kraju. Żaden przewoźnik nie chce tu otwierać połączeń, bo łódzkie władze mają zbyt mało pieniędzy na przebicie oferty zamożniejszych miast… I więcej nie będzie, o czym głośno w Łodzi po ostatniej sesji budżetowej.

Tworzy się ogromny problem etyczny. Jak tak może być, zapytałby ktoś przyzwoity, że właściciele tanich linii – jak wspomniany na wstępie O’Leary – lekceważąco przekładają sobie w rękach kolejne oferty portów miejskich, zaczynając od wywalenia najtańszych do kosza? Czy to uczciwy system, gdy o rentowności połączenia lotniczego typu low-cost decyduje głównie szerokość wycieku z kasy podatników danego terenu? No cóż, tak zwane linie klasyczne, czyli regularne (zwykle wielcy, narodowi przewoźnicy) nie korzystają z żadnych dopłat, tylko patrzą na rentowność samych połączeń. Ile zarobią na biletach przy konkretnym obłożeniu samolotu na danej trasie… Ale właśnie dlatego bilety linii regularnych są tak drogie! Całkowite koszta eksploatacji maszyn ponoszą pasażerowie, a w związku z tym duzi przewoźnicy do małych portów nie latają. Proste – w ilu miastach polskich, poza Warszawą, można by liczyć na wystarczającą ilość zamożnych klientów, by utrzymywać stałe połączenia regularne? Kraków, Wrocław, Poznań… Niestety, w rankingu zamożności obywateli Łódź również się w czołówce nie plasuje. Dlatego stara decyzja, podjęta jeszcze za czasów prezydenta Kropiwnickiego, by nastawić działania łódzkiego lotniska na linie niskokosztowe nosi w sobie zaczyn sensowności. Niestety – również warunek stałego dopłacania do połączeń low-costowych z miejskiej kasy, o czym powyżej.

Nasuwa się więc taki wniosek – najlepiej byłoby mieć w Łodzi dużo bogatych, wielkich firm, które w celach biznesowych latałyby po całym świecie wygodnymi liniami regularnymi… Rozwój łódzkiego portu lotniczego, który jest obecnie dobrze wyglądającym, schludnym terminalem europejskiej klasy „lower – middle – class”, zależałby od ogólnej gospodarczej prosperity regionu. A raczej jego poszczególnych mieszkańców. Sęk w tym, że zdaniem władz, to właśnie aktywność portu i jego ożywienie miałaby wpłynąć na rozwój gospodarczy Łodzi i województwa. A zatem – dokładnie na odwrót. Koło się zamyka i nie ma dobrego wyjścia. Jeśli znów zapłaci łódzki podatnik, czyli gdy władze lokalne zdecydują się mocno zwiększyć subsydiowanie portu, wtedy ilość tanich połączeń wzrośnie! Trzeba się tylko modlić, żeby światowy biznes zechciał pofatygować się do nas tanimi liniami oraz żeby w ogóle miał po co do tej Łodzi przylecieć. Bo przecież nie na Wawel…

Nie ufajcie politykom, którzy wrzeszczą o zmianę ludzi w zarządzie lotniska. Obrońcą prezesa Przemysława Nowaka nie jestem, ale na jego miejscu każdy inny człowiek zetknąłby się z identyczną rzeczywistością systemową: „nie ma sianka, nie ma latanka”. Jakkolwiek zaradny fachowiec nie przyjdzie, bez kasy nic nie zrobi. Postulaty łódzkich radnych opozycyjnych, by w to miejsce powołać „wreszcie kompetentnego prezesa” (ciekawe, kogo?) aż z daleka śmierdzą ochotą na przejęcie konfitur. Tu nie chodzi o polityczną flagę, chodzi natomiast o zasadę: skoro w tym biednym, postkomunistycznym kraju zależy nam na utrzymaniu regionalnych portów lotniczych, musimy (skoro ustrój nie chce – na razie! – dać się rozwalić) płakać i płacić. Czyli działać w socjalistyczny sposób na terenie socjalistycznego państwa. Dopóki kraj ten en bloc będzie tak funkcjonował, skazani jesteśmy na egzystencję biedaków. Europejskich pariasów.

O deklaracji, czyli Gowin odkrywa karty

Jarosław Gowin, zgodnie z oczekiwaniami, pokazał się światu w stylu amerykańskich republikanów.  Jak Polska Razem wkracza do polityki? Ma „wbić klin” między dwie zaciekle tłukące się rywalki, czyli PO i PiS (wiadomo – „gdzie dwóch się bije…). Ma też wprowadzić spokój jako alternatywę dla zażartej wojny między nimi (wiadomo – „zgoda buduje”…). Zatem PR ma na początek całkiem niezły „piar”, dodatkowo podsycany informacją, że już teraz jest ona jedynym prawdziwie wolnorynkowym ugrupowaniem w polskim Sejmie.

Czy na pewno „prawdziwie wolnorynkowym”? Nie wszyscy tak twierdzą: radykalnie wolnościowy KNP z Januszem Korwin – Mikkem zdecydowanie odcina się od jakiejkolwiek koalicji z PR-em. Nie mówiąc już o pomyśle włączenia (wzorem PJN-u) ugrupowania w skład Polski Razem. „To tacy sami złodzieje, jak banda czworga” – mówi dosadnie Korwin, wylewając kubeł zimnej wody na głowy entuzjastów Gowinowej inicjatywy, licząc przy okazji, że wciąż rosnące poparcie dla własnej partii pomoże mu wejść do Sejmu. Kongres Nowej Prawicy jest jednak ugrupowaniem anty-systemowym, deklaruje totalną rewolucję ustrojową kraju, co w ich ocenie jest jedynym możliwym sposobem zapewnienia zamożności naszym obywatelom. Gowin przeciw systemowi nie występuje, mówiąc do nas wprost: jesteśmy partią centroprawicową. Chce więc poseł z Krakowa, w oparciu o dzisiejszą konstytucję, dokonywać zmian gospodarczych. Mają one (jak Gowin mówi w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z dnia 09.12.2013 r. ) spowodować, by ludziom odechciało się masowej ucieczki za chlebem zagranicę.

Gdyby Jarosław Gowin zrobił choć jedną rzecz z tego, co zapowiada w tymże samym wywiadzie, to już byłaby rewolucja. Likwidując obowiązkową składkę ZUS dla firm (przypomnijmy – to 1000 złotych miesięcznie bez względu na zyski), zrobiłby PR dla ludzi w Polsce więcej, niż wszystkie razem wzięte partie, rządzące Polską od 1989 roku. Walka z nadmiernym fiskalizmem to bardzo ważny punkt Gowinowskich zapowiedzi, bo także podatki PR zamierza obniżać i upraszczać. Szkoda, że nie deklaruje likwidacji ZUS ani wprowadzenia dziesięcioprocentowego pogłównego (to najbardziej sprawiedliwy podatek, jaki można wymyślić) – ale do tego trzeba by zmieniać Konstytucję, a jako się rzekło, Gowin radykałem nie jest. Mówi natomiast o jednomandatowych okręgach wyborczych (jedna z największych porażek rządu Donalda Tuska) oraz dużej pomocy dla rodzin w formie bonu wychowawczego (o tym, jak się zdaje, mówił kiedyś PiS). Z tych, najbardziej ogólnych, zrębów programu ma narodzić się poparcie dla PR rzędu dwudziestu procent. Ciekawe, już za pół roku Jarosław Gowin wystartuje pod „jabłkowym” szyldem w wyborach europejskich. To będzie pierwszy sprawdzian poparcia, a zarazem poligon doświadczalny dla nowej partii.

Wątpliwości? Rozsądni zawsze je mają… Jak bowiem zapewnić dużą pomoc finansową dla rodzin bez zwiększania wydatków budżetowych? Tylko przez zmianę instrumentów prawnych? Trudno w to wierzyć, tym bardziej, że Polsce już dziś potrzebne jest konkretne oszczędzanie w sektorze wydatków publicznych. Najlepiej to robić likwidując rozrost biurokracji, przez usuwanie rozmnożonych niepotrzebnie instytucji publicznych. Uwaga – Gowin o tym nie mówi! Dla niego dramatyczny rozrost administracji państwowej na wszystkich szczeblach rządzenia (tak bolesny dla naszych podatników od czasów reform AWS, skończywszy na szaleństwach nepotyzmu Tuska) nie jest problemem… A powinien być, gdy Gowin deklaruje wolnorynkowy charakter partii. Kolejne pytanie – co to jest „demeny voting”??? Mamy rozumieć, że rodzice głosują w imieniu swoich dzieci? Wolne żarty – już pośród dorosłych należałoby robić sprawdziany wiedzy obywatelskiej, by przekonać się, czy wyborcy rozumieją jakiej Polski by chcieli! Tym bardziej nie mogą o Jej kształcie decydować dzieciaki, bez żadnej świadomości polityczej. Gowinowi wymsknęła się bzdura, chyba przy okazji nabierania prędkości w galopie ku władzy… Lepiej niech dzieci zajmują się tym, do czego skłania je natura, czyli zabawą i nauką.

Tak czy owak, stało się faktem coś, co obserwatorzy sceny politycznej od dawna byli przewidywali. Pod bokiem splecionych w śmiertelnych zapasach dwóch największych partii urósł poważny kandydat do przejęcia władzy. Czy mamy prawo mu zaufać? Nie wiemy. Naród zaufał kiedyś Platformie Obywatelskiej, w której był także Jarosław Gowin, o tym zapominać nie możemy w świetle podejmowanych wkrótce decyzji wyborczych. Ale, bez żadnych wątpliwości, polska scena polityczna staje się dziś inna niż do tej pory. Nareszcie.

P.S: Wszystkim zainteresowanych wolnorynkowymi przemianami w kraju polecam z kolei dzisiejszy numer „Rzeczpospolitej” (10.12.2013 r.), publikujący wywiad z Mieczysławem Wilczkiem. To  minister przemysłu z ostatniego komunistycznego rządu premiera Rakowskiego. Jak mówią prawdziwi wolnorynkowcy, Wilczek zrobił dla polskiej wolności gospodarczej więcej, niż Leszek Balcerowicz i wszyscy po nim następujący.

O zwężaniu dróg, czyli jak urzędnicy „lubią” kierowców

Potwierdziło się to, co już dawno kierowcy w Łodzi przewidywali: nie tylko nowa trasa WZ, ale też wszystkie remontowane drogi będą węższe, niż przed robotami. Sprawę badają media:

http://www.dzienniklodzki.pl/artykul/1052552,lodzkie-ulice-maja-byc-wezsze-bedzie-bezpieczniej,id,t.html

A przecież sami urzędnicy nie kryją, że ich zamiarem jest taka filozofia przebudowy miejskiej infrastruktury, by kierowcy nie czuli się zbyt wygodnie. Nie tylko w centrum, także na obszarze osiedli mieszkaniowych. Tak ma być: według nowoczesnej, „europejskiej” ideologii samochód jest złem. Brudzi, hałasuje, tworzy w swej masie korki, zagraża bezpieczeństwu pieszych i rowerzystów, zabierając im miejsce na drodze. Co, nie zgadzacie się? Jesteście kierowcami, chcielibyście – jak wolni obywatele – wszędzie jeździć autami bez utrudnień? Nie, nie, nie – nie macie racji. A władze, niczym Nadszyszkownik Kilkujadek w „Kingsajzie” tak was będą długo przekonywały, aż wy się w końcu przekonacie…

Wielu kierowców nie może się nadziwić, skąd w obecnej polskiej władzy (PO, zapatrzona w retorykę biurokracji unijnej) tyle niechęci dla rozwoju motoryzacji. Od rządu, jakoś niezbyt perfekcyjnego w załatwianiu Polsce obiecanej sieci autostrad, do samorządów miejskich, które zamiast walczyć z korkami rozszerzaniem dróg i parkingów, zwalczają kierowców, każąc im poprzez system utrudnień zostawiać auta w domach…    Wzorem wprawdzie najbardziej postępowych biurokracji miejskich w  Europie oraz śladem szlachetnych organizacji ekologicznych – ale w jawnej sprzeczności wobec własnego interesu gospodarczego. Kierowcy to bardzo ważny procent płatników państwowego budżetu. Każdy litr benzyny obciążony jest nadmiernym podatkiem w formie akcyzy. Za przejazd autostradami trzeba słono zapłacić… A mandaty, a wszelkie opłaty obowiązkowe, związane z zakupem i utrzymaniem auta? Wreszcie zysk dla budżetu pośredni: każda mała firma, a te przecież podtrzymują krajowy PKB, musi korzystać z transportu, cokolwiek wytwarza… Każdy towar trzeba dowieść, a zatem – najwygodniej, najszybciej i jednak wciąż najtaniej – jest zrobić to własnym autem. Jakby dobrze policzyć, to pewnie obok konsumentów alkoholu, polscy kierowcy stanowią najliczniejszą grupę, utrzymującą państwowy budżet. Jak to więc jest, że naszym politykom / urzędnikom opłaca się zarzynać kurę, znoszącą złote jajka???

Pierwsza sprawa, to wymieniona już europejska ideologia postępowa. „Zasada zrównoważonego rozwoju” transportu, każąca – w myśl eurokratycznych idei – ograniczać ruch aut, dając pierwszeństwo transportowi publicznemu, rowerzystom i pieszym, w polskiej praktyce oznacza walkę z wolnością osobistą kierowców. A nasi pro-uniści są przecież częścią biurokratycznej międzynarodówki i zasysają z jej struktur potężną mamonę… Wprawdzie w dużych europejskich miastach, jak w Kopenhadze, tworząc udogodnienia dla pieszych i rowerzystów nie zapomniano o rozbudowie dróg samochodowych (wewnątrz i na zewnątrz metropolii). Ale w Polsce, gdzie klasa polityczna stara się naśladować Europę – tylko, że bezmyślnie i bez pieniędzy – rozwój takich udogodnień idzie w parze z ograniczaniem przestrzeni dla ruchu aut. I zamiast korki w miastach rozładowywać, tworzy się następne. Oczywiście w myśl świetlanej zasady europejskiego postępu, tudzież świętego wytrycha zwiększania bezpieczeństwa ruchu drogowego… Tu na pierwszy motyw działania władzy (ideologia europejska), nakłada się drugi: pieniądze. A w zasadzie ich brak. Gdyby w Łodzi powielić dokładnie infrastrukturalne rozwiązania z uwielbianej przez postępowców Kopenhagi, trzeba by wyłożyć grubą kasę na budowę dróg odbarczeniowych. Miasto nie ma tych pieniędzy, więc tworzy hybrydę, z troską o rowerowo-pieszą część elektoratu, ale przeciwko kierowcom. Czy będzie się to władzy opłacało? Nadchodzą dwa lata wyborczego cyklu, który da na to pytanie wiążącą odpowiedź.

O kolejnym pałacu ZUS, czyli „sami tego chcieliście”…

Trzydzieści milionów złotych kosztuje nowy pałac ZUS-u, który w ciągu dwudziestu miesięcy postawiony zostanie w Łodzi. Po co komu nowe gmaszysko, wystawione za pieniądze podatników – i to w gorącym okresie kłótni wokół OFE, podsycanej wciąż nowymi wiadomościami a propos wysokości przyszłych emerytur? Ano, cóż: sami tego chcieliście! Tak zdają się wołać do nas urzędnicy, tłumacząc się w mediach na okoliczność wbicia pierwszej łopaty pod znamienną inwestycję.

Trzeba jakoś uzasadnić koszta budowy, zatem mnożą się urzędnicze argumenty. Dwie dotychczasowe siedziby łódzkich oddziałów ZUS obsługują w sumie dwa tysiące klientów dziennie, najwięcej w Polsce. A przecież sami petenci wciąż skarżą się na kolejki! W „książce skarg i wniosków” mnożą się też uwagi na temat braku parkingów wokół budynków, no i – jakżeby inaczej – na fatalne warunki obsługi. A skoro klienci się skarżą, trzeba im wyjść naprzeciw. Zbudujemy nową siedzibę, która zresztą po piętnastu latach się zwróci: na czterech piętrach zmieszczą się przecież obszerne pomieszczenia biurowe, dotąd wynajmowane za spore kwoty od właścicieli tych budynków, gdzie ZUS swoje stare oddziały dotąd prowadzi…

Nie było chyba dotąd przypadku większej bezczelności urzędników. Nie dość, że za publiczne pieniądze stawia się kolejny pomnik złodziejskiej biurokracji, to jeszcze klasa panów –  posadzona w administracyjnych pieleszach, by ludziom służyć, pilnując wspólnych rachunków – wmawia światu, że winne kolejnego wyrzucenia pieniędzy w błoto jest samo szacowne grono beneficjentów przyszłych świadczeń emerytalnych. Nie ma też słów oburzenia, jakim reagować można wobec tak chamskiej, cynicznej bezczelności. Można jedynie bezsilnie zacisnąć pięści, zęby i jeszcze raz przekonać się, dlaczego w tym państwie nic nie wygląda tak, jak powinno. I czemu tysiącom ludzi nadal bardzo chce się zwiewać stąd jak najdalej.

Emerytury dzisiaj pracujących, czynnych zawodowo obywateli będą głodowe. O ile ktoś sam nie oszczędza „do skarpety”, nie może liczyć na godziwy ekwiwalent za ciężko przepracowane życie. ZUS jest bankrutem, przekazywane sobie z budżetu pieniądze marnotrawi na bieżącą działalność biurokratyczną, zamiast odkładać je na kontach emerytalnych poszczególnych obywateli. W ten sposób urzędnicy / politycy okradają swoje własne społeczeństwo. Jest to także argument za jak najszybszą likwidacją złodziejskiego ZUS-u. W to miejsce należy natychmiast wprowadzić wolny rynek dowolnych, prywatnych usług emerytalnych, zwalniając oczywiście Polaków od obowiązku opłacania tych składek. A sprzedane pałace z ZUS-owskich latyfundiów zamienić w kapitał, który odłożony na bankowych kontach posłuży do wypłaty świadczeń bieżących. Powiecie, że to absurd, że w innych krajach funkcjonują obowiązkowe ubezpieczenia emerytalne? OK – to wytłumaczcie mi, dlaczego niemiecki emeryt, gdy osiągnie stosowny wiek, zaczyna jeździć po świecie, fundując sobie wczasy i wycieczki? A Polak, gdy tylko przechodzi na garnuszek krajowego ubezpieczyciela, nie może za swoją emeryturę wyżyć na poziomie najniższego nawet komfortu??? I głoduje, trwając w stanie permanentnej wegetacji??? Polska, kraj zmarnowanych szans cywilizacyjnych, nie dorobiła się przez dwadzieścia cztery lata wolności ani zrębu uczciwego systemu emerytalnego. Wszystko dlatego, że nikomu z rządzących polityków nie opłacało się porwać na wszechpotęgę ZUS-u. Oczywiście ze strachu przed utratą wyborczego poparcia emerytów, którym trudno wytłumaczyć jakąkolwiek zmianę, a już zwłaszcza taką, która bezpośrednio wiąże się z ich bytowaniem.

Oto internetowy wpis, jaki znalazłem na stronie TV TOYA pod newsem o nowym pałacu łódzkiego ZUS-u:

„Do ludzi w tym kraju nie dotarło jeszcze, jak bezczelnie i bezwzględnie państwo okrada obywateli. Większość utuczona na medialnej papce myśli że „tak trzeba”. Tymczasem rządzący tym krajem zdrajcy i nieudacznicy skrupułów nie mają żadnych. Emeryci i renciści, ludzie chorzy i potrzebujący żyją na granicy ubóstwa, dodatkowo upokarzani przez „socjal” i służbę zdrowia, która jest tylko służbą z nazwy. Młodzież widzi co się dzieje i dlatego panicznie zwiewa z tego śmietnika. A urzędnicza armia skorumpowanych cwaniaczków śmieje się ludziom w oczy i buduje kolejne pomniki tego chorego systemu.” (Autor – Oz, 28.11, g. 15:35)

Chyba nie trzeba mocniejszego przykładu na to, jak ludzie oceniają działanie tej podłej, zepsutej do cna przez komunistyczną biurokrację polskiej rzeczywistości.  I trzeba natychmiast odważyć się na radykalne zmiany systemowe, które sprawią wreszcie, że Polakom żyć się będzie normalnie. Oby nastąpiło to jak najszybciej!

O zwalnianiu tempa w Łodzi, czyli eurokraci w natarciu

„Tempo 30” – nowa akcja łódzkich władz ma nas wszystkich przekonać do idei ograniczania drogowej prędkości. Właśnie do trzydziestki – tam, gdzie tylko się da, poza głównymi nurtami ruchu samochodowego. A ja twierdzę, że to faszyzm, ograniczanie wolności obywateli oraz kolejny etap realizowania doktryny cykloterroru miejskiego, obficie promowanej w Polsce przez brukselskich socjalistów – biurokratów.

O co chodzi z trzydziestkami? Ba, oczywiście – o bezpieczeństwo nas wszystkich. Auto musi jechać wolniej, to i pieszego nie przejedzie i na rowerzystę nie wpadnie. Władze Łodzi prezentują z dumą kolejne skrzyżowanie: ulice Kaczeńcowa i Lniana, spora krzyżówka na przeludnionym osiedlu Teofilów.  Wprowadzono ograniczenie prędkości, zasadę skrzyżowania równorzędnego, oczywiście rowerową ścieżkę no i gumowe „łamacze resorów”: jedną szykanę w poprzek drogi plus cały szereg podłużnych,  oddzielających jezdnie od siebie…  Słowem – sielanka. Tyle, że nie dla kierowców: na naszych oczach prawie doszło do stłuczki (kierowcy mają szybko przyzwyczaić się do radykalnej zmiany organizacji ruchu), wszyscy muszą zwolnić, choć śpieszą się np. do pracy, w godzinach szczytu oczywiście tworzą się korki, a Policja już pewnie czeka za rogiem, chętna do karania mandatami za przekroczenie prędkości…

Jak zwykle w przypadku eurokracji bezpieczeństwo ludzi jest tylko pretekstem – do wprowadzania zasad zgodnych z ideologią „zrównoważonego transportu” (gdy brakuje kasy na budowę parkingów najlepiej zmusić kierowców do rezygnacji z jazdy autem, wprowadzając utrudnienia drogowe). Ideologia jest też wygodnym narzędziem do wypełniania urzędniczej kiesy: mandaty, nakładane przez Policję w miejscach „szczególnie niebezpiecznych”, dobrze mogą przysłużyć się biednej gminie. A w ramach akcji „Tempo 30” miejsc ograniczania prędkości ma być coraz więcej. Wprawdzie zmianę organizacji ruchu mają zawsze poprzedzać konsultacje społeczne, ale nie łudźmy się: urzędnicy prowadzą w tym zakresie własną politykę i zrobią tak, żeby wyjść na swoje, co zresztą już wytyka rządzącym w Łodzi samorządowa opozycja.

Zadajmy podstawowe pytanie: dlaczego władza utrudnia życie WSZYSTKIM kierowcom, zamiast wyłapywać i surowo karać tych, którzy naprawdę jeżdżą niebezpiecznie??? Ograniczenie prędkości – tak, ale wyłącznie w miejscu, gdzie jest to naprawdę uzasadnione. Obok szkoły, w zaludnionej lub gęsto zabudowanej okolicy. Ale na skrzyżowaniach osiedlowych, daleko od budynków i tuż obok rzadko zadrzewionego parku? Kierowcy z zasady jeżdżą tak, by nie narażać siebie i innych. Gdy jest niebezpiecznie, zwalniają, w swoim dobrze pojętym interesie – bez żadnych przymusów. Wypadków drogowych nie można wyeliminować, niestety, bo ich sprawcami są z reguły debile. Ludzie bez rozsądku lub wyobraźni, którym jakimś cudem dano prawo jazdy: to dla nich potrzebne są na drodze ograniczenia i restrykcje. A nie dla większości ludzi normalnych, z dobrze działającym instynktem samozachowawczym, którzy wiedzą, jak nie narażać swoją jazdą innych uczestników ruchu. Debili, gdy coś odwalą, trzeba skutecznie wyłapywać i surowo karać! To jest najlepsza prewencja, bo następny kretyn zastanowi się przynajmniej nad tym, czy warto szaleć za kółkiem, skoro innego tak surowo ukarano. System ograniczeń prędkości aż do absurdalnych trzydziestek (toż i bez tego nie da się jeździć po Łodzi wiele szybciej!), wszelkie inne utrudnienia i blokady nie służą żadnemu pożytkowi, ani kierowców, ani pieszych, ani rowerzystów. Służą świetnie urzędnikom, którzy kolejny raz chcą bohatersko udowodnić, jak są nam potrzebni w likwidowaniu problemów życiowych – których sami nam narobili.

O korkach nieustająco, czyli łódzki transport niezrównoważony

„To jest nasz remont!” – syknął wściekle rowerzysta. Miał gniew w oczach, bo wielominutowa próba przekonywania frajera zawaliła się, niczym salezjańska misja w sercu dorzecza Amazonki. Staliśmy w centrum Łodzi, na środku zamkniętego przez drogowców skrzyżowania Mickiewicza / Piotrkowska. Dowiedziałem się brutalnej prawdy, o której wszak łódzkie wróble już od dawna ćwierkały. Remont trasy WZ prowadzony jest tak naprawdę dla rowerzystów, pieszych i pasażerów linii tramwajowych. To oni mają mieć lepiej. Kierowców, dziś decyzjami Magistratu uwięzionych w korkach na dwa lata, czeka przykra niespodzianka. Trasa wcale nie będzie poszerzona. Ma mieć tyle samo pasów, co dziś, za to węższych. To znaczy, że gdy wzrośnie w mieście liczba aut (a wzrośnie na pewno!!!), kierowcom ze wschodu na zachód miasta – i odwrotnie – jeździć się będzie gorzej. Ich, dziś cierpliwie szukających objazdów do pracy, sens gruntownej przebudowy ominie.

Od dwóch dni rozmawiam z kilkoma przedstawicielami tzw. łódzkiej mafii rowerowej, to znaczy aktywistami ruchu cyklistów, skupionego wokół fundacji i stowarzyszeń, promujących ideę zrównoważonego transportu. W ich mniemaniu transport zrównoważony to taki, który ogranicza w centrach miast ruch samochodów, dając szansę rozbudowy tras rowerowych, pieszych pasaży oraz ekologicznych (bo na prąd) linii tramwajowych – czy nawet szerzej, komunikacji miejskiej. Mają swoje argumenty. Głównie, że dotąd w Łodzi nikt o rowerzystach nie myślał, bo ścieżek jest zaledwie 80 kilometrów, nie ma sieci tych dróg, a potrzeb coraz więcej. Mawiają, jakoby rozszerzanie dróg samochodowych w centrach miast nic nie dawało, bo kierowcy „przyzwyczają się” (sic!) do lepszych warunków jazdy, więc za dwa lata znów będą korki. Dają w końcu przykład Holandii, gdzie bogata ludność  kupować samochody zaczęła, co poskutkowało masowym buntem rowerowego lobby i początkiem radykalnej przebudowy niderlandzkich miast, pod rowery właśnie. Widać, że terror-cykliści chcą jednego: zawłaszczenia przestrzeni publicznej na swoje potrzeby, radykalnego ograniczenia ruchu aut w łódzkim centrum – oraz takich decyzji władz miejskich, które cały transport „zrównoważony” ustawią na „właściwych torach rozwojowych” pod rowerowe potrzeby. To się w mieście już dzieje, a remont trasy WZ  jest takiej polityki przykładem: wiceprezydent Łodzi Radosław Stępień, sam radykalny rowerzysta i zwolennik polityki cykloterroru, chętnie w swych wypowiedziach powołuje się na liczne, europejskie przykłady sukcesu we wdrażaniu pro-rowerowych pomysłów.

Zacznijmy od tego, że jak chcę kupić samochód, to go kupię i będę nim jeździł – wara od tego komukolwiek, zwłaszcza urzędnikom, za moje pieniądze pasących dupska na wygodnych, politycznych stołkach. A jak kupię auto, mogę nim jeździć gdzie chcę, także w mieście. Urzędnicy, którzy w demokracji wybierani są głosami ludzi (także kierowców!) do sprawowania w ich imieniu funkcji publicznych, mają tak zarządzać wspólną przestrzenią, by wszyscy – podkreślam, wszyscy – czuli się w niej wygodnie. Za to im, urzędnikom, płacimy swoimi podatkami. Także, i to bardzo słono, w każdym litrze nadmiernie przez akcyzę wycenionej benzyny. Tej samej, drodzy urzędnicy, która napędza samochody, znienawidzoną przez niektórych z was przyczynę korków w miastach.  Władza, którą naród wam daje, zobowiązuje was – bezwarunkowo – do realizowania praw wszystkich grup społecznych, a nie tylko ulubionych lobby, które z różnych powodów promujecie. Jeśli to robicie, nadużywacie władzy, a gdy ktoś to zauważy, jego obowiązkiem jest wiedzę natychmiast upowszechnić. Dotyczy to zwłaszcza dziennikarzy. Bo jeśli władzy nadużywacie, naród w wyborach was rozliczy.

To dobrze i zdrowo gdy można sobie pojeździć w mieście rowerem. Miło, jeśli dbamy o stałe powiększanie sieci ścieżek rowerowych, która wbrew radykałom w Łodzi jednak istnieje. Ale proces ten nie może toczyć się wbrew rozwojowi sieci dróg samochodowych! Że w Holandii się to udało, co jest dla was, cykliści, powodem do dumy? Tak, bo w małym kraju rowerowe lobby okazało się wystarczająco silne, by narzucić władzy „jedynie słuszną, postępową drogę rozwoju”. Holendrzy wyjścia nie mieli. Każdy, chciał nie chciał, MUSIAŁ przesiąść się w mieście na rower, bo nowa sieć nie pozostawiła mu wolnego wyboru. O tę właśnie wolność chodzi: władza nie ma żadnego prawa do stawiania obywateli pod przymusem, do prowadzenia z ludźmi rokowań z pozycji siły! Gdy tak robi, staje się władzą totalitarną. Faszystowską. Pomijam fakt, że w Holandii znakomicie funkcjonuje sieć międzymiastowych autostrad, a ścieżki rowerowe (widziałem na własne oczy w Amsterdamie) rozbudowane zostały jedynie w ścisłych centrach metropolii, gdzie – jak w stolicy, z powodu licznych kanałów – ruch samochodowy i tak jest utrudniony. Ale, po pierwsze: w Łodzi ścisłego, historycznego centrum, nawet typowej starówki, w ogóle nie mamy. A po drugie, aktualny problem miasta dotyczy arterii przelotowej, ważnej nici komunikacyjnej, łączącej centrum z osiedlami mieszkaniowymi. Nie sądzę, by w Holandii ktokolwiek wpadł na pomysł, by taką drogę zamienić przymusem w pasaż tramwajowo-rowerowy.

Podaję przykład Niemiec. Tam rowerowe lobby jakoś nigdy nie wywalczyło sobie przewagi. Dlaczego? Ano, Niemcy nawet w miastach mają szerokie i wygodne drogi samochodowe. Nigdy nie przeszkodziły więc one, jak w Holandii, pieszym czy rowerzystom. A Berlin? – krzyczy cyklo – terrorysta… Przecież Berlin cały w korkach stoi! No stoi, bo widocznie tamtejsze władze nie zdążyły na czas z rozbudową dróg, gdy liczba ludzi i aut dramatycznie w ostatnim czasie przyrosła. Popatrz na Bremę, mówię, tam nie ma aż takiego problemu z imigracją. Miasto, jak włócznię, hanzeatyccy kupcy zbudowali wzdłuż rzeki Wezery. Przez całą długość grodu ciągnie się dziś trzypasmowa autostrada, z licznymi odnogami poprowadzonymi w różnych kierunkach. Cała Brema to właściwie trójpasmówka, z wygodnymi zjazdami wgłąb osiedli. Zewsząd blisko jest do szerokiej trasy, korków nie ma nigdzie. A ścisłe, historyczne centrum, z katedrą, ratuszem i głównym rynkiem jest – a tak! – dla ruchu aut zamknięte. Tyle, że z każdej strony przylega doń obszerna, kilkupiętrowa sieć parkingów podziemnych. Efekt? Jak chcesz tam pojechać autem, masz je gdzie zostawić i pójść na bliski spacer. Nic nie stało na przeszkodzie, by pogodzić interesy wszystkich użytkowników ruchu. Trzeba było tylko pomyśleć i dobrze zainwestować pieniądze: dokładnie odwrotnie dzieje się w Łodzi.

Kiedyś, na drodze pod Antwerpią, przypadkowy kierowca wiózł mnie autostopem wokół miasta. Popatrz, mówi, jakie korki. Widzisz? Dopiero nam rozbudowują całą sieć tras objazdowych, teraz się męczymy, są wypadki, karambole. Ma być lepiej? Ano, zobaczymy, trwają inwestycje… No właśnie! Inwestycje drogowe są niezbędne, bo taki jest świat dzisiejszy. Samochodów przybywa, święte prawo ludzi. Ale właśnie dlatego trzeba nadążać z inwestycjami drogowymi, by w miarę możliwości ruch aut kanalizować. Dlatego nie negujmy samej przebudowy WZ! Jest potrzebna – pod niezbędnym warunkiem, że ułatwi kierowcom drogę, taki powinien być jej cel nadrzędny. Stworzenie lepszej sieci tramwajowej – owszem, także. Więcej miejsca rowerzystom? OK, czemu nie. Tylko nie, na bogów, kosztem kierowców. Łódzkich. Bo już dziś mamy prawo obawiać się, że dla nich koszmarem będzie nie tylko czas najbliższych dwóch lat, ale i to co po nim nastąpi. Obym się mylił.

 

 

 

O sławetnym remoncie trasy WZ, czyli Łódź zakorkowana

Dziś wszyscy w Łodzi narzekają na korki. Kierowcy klną, całodobowe stacje TV ustawiają stand-upy, opozycyjni profeci wieszczą koniec rządzącej Łodzią prezydent Hanny Zdanowskiej. Cóż, magistracka ekipa zafundowała sobie w przeddzień wyborów spory pasztet: remont głównej arterii Wschód – Zachód ma potrwać dwa lata, jeśli nic po drodze się nie opóźni. Wmawianie kierowcom, że przez 24  miesiące mają się męczyć w korkach dla własnego dobra, jest zajęciem ryzykownym, nie tylko w Polsce. Trzeba więc przyznać Hannie Zdanowskiej i jej ludziom, że rozpoczynając tę budowę zdecydowali się na akt politycznej odwagi. Wprawdzie pani prezydent, jednocześnie szefowa łódzkiej PO, ma poważne wsparcie premiera Tuska i jego „spółdzielni”. Ale trudno uwierzyć, że przy delikatnych mechanizmach demokracji tak poważny remont drogowy nie wpłynie w żaden sposób na łódzkie słupki społecznego poparcia.

Niech o swoich wyborców, ich poparcie tudzież o kwestię pozostania przy władzy martwi się sama PO. Nas, zwykłych łodzian, obchodzi zupełnie coś innego: czy mianowicie remont trasy WZ, towarzyszący przecież w Łodzi kompleksowej przeróbce całego kwartału centrum (z budową nowego dworca głównego!) ma jakikolwiek sens – i czy faktycznie odczujemy w sprawności komunikacji wyraźną poprawę, nawet jeśli teraz przez dwa lata nasza cierpliwość wystawiona będzie na poważną próbę.  A wiadomości w tej sprawie, płynące zwłaszcza ze strony miejskiej opozycji, są dość niepokojące. Otóż przeciwnicy szeroko zakrojonych działań budowlanych w Łodzi podnoszą kwestię kluczową – czy po remoncie trasa WZ będzie szersza, bardziej przyjazna samochodom, których jak łatwo przewidzieć będzie w mieście coraz więcej. Ich zdaniem, będzie dokładnie odwrotnie: remont zakłada wprawdzie sprowadzenie ruchu tramwajowego pod ziemię, ale na powierzchni szerokość arterii, dotychczas samochodom służących, ma zostać zmniejszona! Czyli, mówiąc wprost – droga dla aut ma być po przebudowie węższa niż dzisiaj. Wszystko w ramach koncepcji „zrównoważonego rozwoju”, gdzie nowoczesnej architekturze miast polskich towarzyszyć ma dbałość o stosowną liczbę ścieżek rowerowych, oraz stwarzanie udogodnień dla tramwajów, czyli ekologicznego transportu miejskiego.

Już dziś w pierwszych wywiadach, komentując tłok w autobusach i tramwajach łódzkiego MPK, prezydent Hanna Zdanowska mówi mniej więcej tak: „to świetnie, że wraz z początkiem remontu udało nam się przekonać łodzian do korzystania z miejskiego transportu”. To „przekonywanie” wygląda wprawdzie na rokowania z pozycji siły, wielu odstawiło samochody, by – najzwyczajniej – zdążyć do pracy. Ale wypowiedź szefowej Miasta już znamionuje politykę tej władzy. I budzi grozę w kierowcach, bo wszystko wskazuje na to, że w najbliższych latach, przez takie a nie inne warunki komunikacyjne w Łodzi, poprzez wymuszanie drogową ciasnotą gorszych warunków jazdy autem, podróżowanie tym środkiem transportu stanie się koszmarem. A już dzisiaj koszmar ten obserwują przez swe okna mieszkańcy centrum…

Pytamy więc  – czy to na pewno „zrównoważony transport”? Na zdrowy rozum polityka „zrównoważenia” zakładać powinna dbałość o WSZYSTKICH użytkowników ruchu, w takim samym stopniu. A nie tylko o rowerzystów, pieszych lub pasażerów MPK… A co z tymi, którzy nie mogą lub nie chcą odstawić samochodów? Oni płacą takie same podatki, utrzymujące polityków / urzędników, jak pozostali uczestnicy ruchu drogowego – dokładając państwu sporą działkę w postaci paliwowej akcyzy. Wygląda na to, że tym akurat nikt z rządzących się nie przejmuje. Stąd trudno odrzucić założoną na wstępie tezę, że rozpoczęte dziś prace drogowe mogą mieć duży wpływ, w najbliższych wyborach samorządowych, na układ sił sfery lokalnej władzy.

EDIT: Poprawiono mnie kilkakrotnie. To ponoć samochody będą jeździły dołem, a komunikacja miejska górą – jak piesi i rowerzyści. Przepraszam za nieścisłość. Ale, sorry – wszystko jedno, co górą, co dołem. Miejsca dla ruchu samochodowego NIE BĘDZIE WIĘCEJ, a o poszerzenie jezdni powinno chodzić w każdym remoncie miejskiej drogi.