O kolejnym roku w podatkach, czyli znów zaciśniemy pasa…?

„Na żądanie Unii Europejskiej gabinet Tuska przygotował plan obniżenia deficytu finansów publicznych 
z obecnych 4,3 proc. 
do 2,8 proc. PKB w 2015 r. 
To oznacza konieczność podniesienia podatków lub obniżenia wydatków o około 25 mld zł w skali roku.” – pisze Paweł Jabłoński na swoim gospodarczym blogu „Rzeczpospolitej” (http://www.ekonomia.rp.pl/artykul/775566,1103799-Jablonski–Czy-to-Bruksela-podnosi-nam-podatki.html). W tym samym tekście autor wskazuje możliwe źródła oszczędności budżetowych: najprościej byłoby ograniczyć przywileje finansowe różnych grup społecznych. Ale rząd ani myśli porywać się na samobójcze ataki względem uprzywilejowanych. Drogi do uzupełnienia strat w budżetowym worku bez dna są więc tylko dwie. Trzeba obciąć wydatki administracyjne (czytaj: polikwidować niepotrzebne instytucje i rozdęte w nich do granic absurdu zatrudnienie dla „swoich” ) albo… no właśnie. Osaczający z każdej strony gabinet premiera Tuska ekonomiści o lewicowych, „keynesistowskich” przekonaniach kładą nam do głowy, że najskuteczniejszym sposobem zasypania dziury budżetowej będzie kolejna podwyżka podatków. A najlepiej jeśli za podwyżką obciążenia fiskalnego pójdą od razu zmiany kodeksowe, nadające różnym służbom państwowym uprawnienia do lepszej podatków ściągalności. Czyli – ma być drożej i trudniej do wymigania się od płacenia. A to z kolei znaczy – gorsze warunki życia dla wszystkich Polaków po kolei, ze szczególnym uwzględnieniem tych najbiedniejszych (oni najboleśniej odczują wzrost cen, który nieuchronnie pojawi się wszędzie na skutek fiskalnych podwyżek). Jeśli Donald Tusk podniesie w przyszłym roku podatki, znów warunki codziennego bytowania w tym kraju pogorszą się każdemu. Z wyjątkiem oczywiście tych członków narodowej „elity”, którzy (dzięki wysokiej zamożności własnej) zmian fiskalnych będą mieli szansę nawet nie zauważyć.

W ostatnich tygodniach media, najczęściej opozycyjne, rozpisują się na temat tzw. krzywej Laffera, określającej jedno z głównych praw zarządzania publicznym pieniądzem. Owa „krzywa” (linia, pokazująca zależność między wysokością opodatkowania ludzi a poziomem wpływów z podatków) daje nam jednoznaczną odpowiedź na pytanie, czy przez zwiększenie obciążeń podatkowych budżet jest w stanie zarobić więcej pieniędzy. Ta odpowiedź brzmi – nie, ponieważ im wyższe podatki tym mniej podmiotów (ludzi lub firm), które są w stanie je płacić. Dotyczy to zwłaszcza małych i średnich podmiotów gospodarczych – dokładnie takich, jaki dziś wypracowują 80% naszego PKB. I nic tu nie pomoże zaciskanie policyjnego kordonu wokół podatkowych oszustów: firmy, jeśli podatki będą przerastały ich możliwości płatnicze, zwyczajnie zaczną się zwijać. Będą likwidowane lub zaczną zwalniać ludzi. W obu przypadkach oznacza to dla budżetu dodatkowe straty: brak kolejnego płatnika podatków i więcej ludzi na bezrobociu, a tych przecież natychmiast państwo musi zacząć utrzymywać. I tak dalej, i dalej… Konkluzja jest prosta: jeśli premier Donald Tusk zdecyduje się w przyszłym roku na kolejną podwyżkę podatków, wpływy do budżetu z tytułu ich pozyskiwania spadną. Efekt będzie więc dokładnie odwrotny wobec zamierzonego.

Mimo tak oczywistej prognozy rząd Donalda Tuska nie wydaje się być skłonny do rezygnacji z kolejnych obostrzeń fiskalnych. Nic nie słychać także o jakichkolwiek planach, związanych z ewentualnymi oszczędnościami w administracji publicznej. Wszystko wskazuje zaś na to, że przyszły rok będzie dla przeciętnego Kowalskiego znów trudniejszy do przetrwania niż poprzedni. A to z kolei może być dla premiera i wspierającej go Platformy Obywatelskiej szczególnie kłopotliwe w bardzo intensywnym okresie wyborczym, na wszystkich szczeblach władzy… Tłumaczenie narodowi, że kolejnej podwyżce kosztów życia w Polsce winni są unijni urzędnicy może po prostu nie wystarczyć do utrzymania władzy. No, chyba że prawdziwe są jadowite pogłoski, rozpowszechniane wbrew rządzącej partii przez różnych przedstawicieli egzotycznej opozycji. Jakoby premier i jego ludzie już dawno mieli zapewnione bogate synekury w tychże samych, europejskich strukturach biurokratycznych.  Ale któż by śmiał uwierzyć w takie wredne banialuki!

O zwycięstwie Widzewa, czyli tli się jeszcze nadzieja…

Nie można było tak przez cały sezon? – chciało się krzyczeć, oglądając mecz Widzewa z Wisłą… Albo chociaż od początku rundy! Łodzianie rozegrali kapitalne spotkanie w stylu, jaki powinien od dawna w ich poczynaniach dominować. Szybka, ambitna, agresywna gra, w ciągłym naporze na bramkę przeciwnika. Obrona i atak całym zespołem, pressing do ostatniej minuty, mnóstwo sytuacji, strzały, gole, wreszcie – upragnione zwycięstwo, tak bardzo przy Alei Piłsudskiego oczekiwane przez wiernych kibiców.  Już niewielu miało nadzieję na utrzymanie się Widzewa w ekstraklasie. Teraz, po takim meczu i wygranej nad faworyzowanym przeciwnikiem, nadzieje odżyły. Jeśli Łodzianie podtrzymają formę, okażą się w Szczecinie o jedną bramkę lepsi od Pogoni, to w eksperymentalnej rundzie końcowej (zwłaszcza, jeśli rywale w walce o utrzymanie przegrają za tydzień swoje mecze) mają szansę powalczyć o miejsce w ligowym peletonie.

Przeciwko Wiśle mieliśmy do czynienia z dobrą grą Widzewa, ale też pierwszą tegoroczną próbą stabilizacji składu: Łodzianie wybiegli w zestawieniu, które zaczęło poprzedni mecz z Cracovią. Trener Artur Skowronek znalazł chyba wreszcie wykonawców swojego planu, a może inaczej – wreszcie znalazł plan, według którego powinna grać ta drużyna. Poza Eduardsem Visnjakovsem są w niej, patrząc na pierwszą jedenastkę, sami Polacy. Nie chodzi o narodowy szowinizm, ale może o łatwość porozumiewania się między formacjami, a także w szeregach ich samych, „poziomo”. Efekt jest dobry, a zaangażowanie w grę też jakby inne u młodych, krajowych wilczków. Szkoda, że dzieje się to bardzo późno – oby nie zbyt późno dla zespołu, który nagle zaczął objawiać potencjał godny ekstraklasy, o który wszak drużynę znawcy tematu od dawna podejrzewali. Pewnie jest tak, że w sporcie nic nie dzieje się z dnia na dzień. Trener objął rządy w zespole, mając do dyspozycji czas zimowych przygotowań oraz kilka wzmocnień personalnych.  Dopiero teraz sprowadzeni zawodnicy okazują swą przydatność dla drużyny, może potrzebowali aklimatyzacji, a może należało ich od dawna inaczej ustawiać lub przydzielać im bardziej czytelne zadania… Coś nie zagrało, jakby brakło koncepcji, odwagi, może trenerowi podcięła skrzydła pierwsza porażka w Bielsku-Białej? Teraz jednak nie ma co rozpaczać. Jest cień szansy, więc należy rzucić do walki wszystkie siły. Mecz z Wisłą pokazuje, że piłkarze Widzewa wreszcie zrozumieli: bez maksymalnej determinacji utrzymać tej ekstraklasy się nie da. Gdy jakimś cudem cel zostanie osiągnięty, a boiskowemu zaangażowaniu towarzyszyć będą kolejne zdobywane punkty, kibice łatwo wybaczą zespołowi początkowy brak sukcesów. W innym przypadku na pewno „rozliczą” klub i jego pracowników, a nam będzie bardzo szkoda tej drużyny, która pokazała, że może być lepsza od krajowych potentatów. Musi tylko chcieć biegać i harować na boisku.

O pewnej sugestii, czyli jak Hannę Zdanowską przepraszam

„Najlepszym gestem będzie przesłanie kwiatów” – szepnął mi do ucha Cezary Grabarczyk w teatralnym foyer. Pan Marszałek niewątpliwie miał rację: wysłanie bukietu kobiecie zawsze będzie gestem eleganckim. Zwłaszcza, gdy mówimy o niewieście rozgniewanej, nadto skupiającej w delikatnej dłoni tyle władzy, że utrzymywanie z nią stanu wojny przypomina zachowanie o zabarwieniu samobójczym.

Powiem więcej: zgadzam się z Panem Cezarym, że powinienem Hannę Zdanowską przeprosić. Prezydent Łodzi trzyma bowiem w sobie żal do piszącego te słowa za pewien internetowy anons, w którym – jako żywo, trochę zbyt porywczo – zapowiedziałem nieopatrznie „proces rozjeżdżania” Hanny Zdanowskiej przez lokalnych dziennikarzy…

O co chodziło? W łódzkim Magistracie trwa coraz bardziej zażarta wojna między rządzącą Platformą Obywatelską a opozycją radnych, wspartą niedawno przez grupę osób usuniętą z PO. Nieformalna koalicja (obok „florystów”, tworzących klub Łódź 2020, także PiS i SLD – wszyscy współpracują bardzo zgodnie) odebrała Platformie większość w łódzkiej Radzie Miejskiej. A to rozwścieczyło przyzwyczajony do wielkiej swobody w rządzeniu miastem obóz władzy – na tyle, że wióry, jakie do dziś lecą wokół wzajemnego rąbania się polityków, godzą w ludzi niewinnych. Często zupełnie apolitycznych, za to kompetentnych i życzliwych zawodowemu otoczeniu. Tak było z Anną Kuźmicką, rzeczniczką prasową Rady Miejskiej, która miała zostać zwolniona z pracy w odwecie na opozycji za komplikacje przy zatwierdzaniu uchwały budżetowej… Wówczas prawie wszyscy dziennikarze stanęli murem w obronie Ani, którą całe środowisko wprost uwielbia za fachowość i przyjacielskie podejście. Ale chyba tylko ja się zagotowałem, wypisując na Facebooku deklarację wojny z prezydenckim obozem w obronie lubianej koleżanki. Niepotrzebnie. Pani Prezydent uznała, że ktoś Jej źle doradza – i podjęła słuszną decyzję o pozostawieniu Anki w pracy. Obroniliśmy koleżankę (dziennikarze wystosowali w tej sprawie do Magistratu osobny list) a sprawa szybko rozeszła się po kościach…

Niestety, piszący te słowa miał trochę mniej szczęścia. Wyrzucono mnie z pracy po tym, gdy w roli konferansjera (niezależnego, poza jakimkolwiek politycznym układem) poprowadziłem w Łodzi wyborczą prezentację kandydata na prezydenta jednej z partii. Zrobiłem to wyłącznie dla pieniędzy, ale Gazeta Wyborcza nie omieszkała wspomnieć w relacji, który to pan redaktor i z jakiej telewizyjnej redakcji zapraszał kandydata na scenę… Mimo, że z tej samej sceny zapowiadałem, że kandydata nie popieram, a nawet, od wielu lat, nie chadzam na wybory. Cóż z tego – „macierzysta” redakcja uznała to za naruszenie politycznej nieskazitelności swego newsroomu i z marszu wystawiła mnie na bruk… Jestem szczęściarzem, bo mam wokół przyjaciół, którzy (póki co, bo dopiero walczę o stałe zatrudnienie) zginąć mi nie dali. Ale w kontekście własnych przygód, słowa Pana Marszałka Grabarczyka brzmią mi w uszach znaczeniem, czytanym między wierszami: „Jak się chłopaku do Pani Prezydent nie pofatygujesz, skruchy nie walniesz, to będziesz miał w tym mieście przerąbane”. Przyznać muszę, że co najmniej kilka reakcji – osób, których prosiłem o pracę – pachniało swoistym lękiem przed stricte politycznymi konsekwencjami…

Szanowna Pani Prezydent! Bardzo przepraszam za niepotrzebnie ostry ton internetowej wypowiedzi. Pisałem to w gniewie, przekonany, że zwolni Pani Ankę. Jednakże, proszę wybaczyć: choć prywatnie bardzo Panią szanuję, z kwiatkami do Magistratu nie pójdę. Byłoby to przyznanie się do winy, a ja się winien nie czuję. Zgodzi się Pani, że gdyby Ania Kuźmicka została zwolniona, spotkałoby się to – bez względu na moją enuncjację – z wrogością reakcji prasowych. Owszem, dziennikarzy obowiązuje rzetelność i staranność w „poszukiwaniu prawdy”. Ale jesteśmy przede wszystkim od tego, by piętnować patologie w działaniach demokratycznie wybieranej władzy. Bez względu na kolor jej politycznego sztandaru. Uważam też, że dziennikarze powinni zapobiegać patologicznym działaniom, jeśli tylko mają taką możliwość. Taki jest sens i powołanie naszej profesji w ustrojowych warunkach wolnego państwa. Dobrze się stało, że tym razem, dzięki zbiorowemu protestowi środowiska dziennikarskiego, udało się ochronić osobę, która zwyczajnie zasługuje na uznanie jako fachowiec.

Co do mnie, wciąż nie mam pojęcia, jak potoczą się moje zawodowe losy. Jakkolwiek się zdarzy, mam wielką nadzieję, że w poszukiwaniu chleba nie będę musiał z rodzinnego miasta wyjeżdżać.

O szczerości politycznej, czyli jak się PO do KNP szykuje…

Oto co Janusz Korwin-Mikke, lider Kongresu Nowej Prawicy, napisał na swym „fejsbukowym” blogu. Cytat dosłowny:

„Jeden ze sprzyjających nam posłów otrzymał od kolegi z PO SMSa: „Jeśli KNP przekroczy 5% – 50 posłów z PO przejdzie do KNP… i rząd upadnie!”
Nie marnujcie głosu na PiS!”

Interesujące wyznanie. Oznaczałoby, że około pięćdziesięciu naszych posłów ma poglądy antyustrojowe, chciałoby wielkich i radykalnych zmian w Polsce – ale mimo to tkwią w Sejmie, pożerają co dzień obfite konfitury władzy, jednocześnie głosując „na gwizdnięcie” za socjalistycznymi pomysłami rządu… Rozumując dalej – okradają obywateli, samemu wciąż, jakby przy okazji, zwiększając swój stan posiadania. Nie rozumiem więc, jak miałaby wyglądać taka radykalna wolta pań i panów posłów: zmieniamy klub na KNP, a następnie przebudowujemy Polskę, by przywileje swojej władzy utracić? Tak przecież, jako ograniczenie stanu posiadania władzy, należy od zawsze rozumieć program JKM i jego ludzi. Czy może się mylę???

Niejasny jest także sposób prowadzenia tej parlamentarnej rewolty. Czy „prawomyślni” posłowie PO tylko czekają na pierwsze sondaże, dające KNP pięć procentowych punktów? I od razu wyjdą z Platformy, licząc na „jedynki” wyborczych list KNP, chętnie przydzielane za nazwisko i dorobek? A może czekają na wejście do Sejmu kilku posłów KNP – a samemu chcą tam się ponownie znaleźć z list platformerskich, dokonując następnie zbiorowego, szokującego coming-outu? Wszystko to razem wygląda co najmniej dziwnie i mało wiarygodnie, prowokując czujność świadomych politycznie wyborców.

Po pierwsze, od razu rodzi się pytanie o szczerość programu KNP. Idziemy po władzę, by zmieniać ustrój – czy tylko szermujemy antyustrojowymi argumentami, by tę władzę objąć? A potem, jak Tusk chociażby, zostawiamy wszystko po staremu, nie bacząc na składane przez lata obietnice? Czyli natychmiast włączamy się w mainstreamowy układ „znienawidzonej bandy czworga”??? Bo przecież za przejście na naszą stronę trzeba będzie posłom-renegatom coś obiecać… Zgodnie z programem partii należałoby dać im obietnice uczciwej, wolnorynkowej walki o dobrą pracę w prywatnej firmie. A nie na synekurach państwowych, które przecież będą zlikwidowane. Panie Januszu, to – jak będzie???

Po drugie – o co tak naprawdę chodzi posłom Platformy Obywatelskiej? Czy wyłącznie o utrzymanie władzy, co zdaje się mało realne w szeregach sypiącej się PO, nawet kosztem podpisania się pod radykalnym programem Kongresu? I jak to należy rozumieć, skoro KNP postuluje pozbawienie klasy politycznej jej przywilejów ustrojowych??? Czyli co, przechodzimy do Korwina, by potem „wylecieć z układu”? Podciąć gałąź, na której samemu trzyma się własny, wygodny tyłek? A jakoś – wybaczcie – nie bardzo chce mi się w to wierzyć!

Januszowi Korwin – Mikkemu radziłbym wstrzemięźliwość w wyrażaniu przed wyborami hurra-optymistycznych emocji. A najlepiej byłoby potraktować sms-a jako średnio smaczny żart… Nagłaśnianie sprawy grozi ponadto utratą zaufania tych wyborców, którzy jako idealiści wierzą w prawdziwą zmianę ustroju. I że po tej zmianie będzie w Polsce naprawdę lepiej nam wszystkim, nie tylko politykom. Oby tym razem ludzie ci utworzyli grupę choćby i na razie wymaganych pięciu procent…

O ulicy Piotrkowskiej, czyli krótkie studium upadku

Piotrkowska, główna ulica Łodzi, pada i wymiera. Muszą być tego jakieś powody. Uzdrawiać „Pietrynę” chcą liczni doradcy, podpowiadacze i eksperci – niektórzy nawet za publiczne pieniądze, otrzymywane na stanowiskach, stworzonych specjalnie „dla rozwoju Piotrkowskiej”. Czy mam pomysł na zmianę chorej sytuacji? – spytał mnie serdeczny kolega, nalegając na Facebooku, bym ujawnił w sieci swoje na ten temat poglądy. Robię to więc na skutek życzliwej namowy, lecz niezbyt mocno przekonany, czy w ogóle warto zabierać głos w tej sprawie…

W kolejności chronologicznej należałoby zatem podjąć w sprawie Piotrkowskiej następujące działania:

Po pierwsze, natychmiast sprzedać wszystkie komunalne kamienice, które nie są jeszcze przy Piotrkowskiej własnością prywatną. To wymaga ogromnej pracy: przedwojenni właściciele tych budynków często ginęli całymi rodzinami podczas hitlerowskiej okupacji. Trzeba uporządkować dokumentację i ustalić listę spadkobierców lub innych ewentualnych posiadaczy tytułów własnościowych do kamienic. Tę pracę należy jednak wykonać. Ulica Piotrkowska, czyli łódzka strefa A1 powinna być całkowicie własnością prywatną.

Po drugie, za pieniądze uzyskane ze sprzedaży budynków należałoby wybudować (lub wyremontować istniejące) mieszkania socjalne dla tych lokatorów kamienic z Piotrkowskiej, którzy mają potężne zaległości z tytułu nie opłaconego czynszu. Krótko i dosadnie: z Piotrkowskiej trzeba wypędzić alkoholików, kryminalistów i kloszardów. Czyli żulerkę. W żadnym cywilizowanym mieście po reprezentacyjnej ulicy nie szwendają się, bez względu na porę, pijani i śmierdzący żebracy. Obecność indywiduów, obszczywających na Piotrkowskiej bramy, brudzących wymiocinami pawimenty, tudzież wyciągających brudne ręce w proszącym geście do gości letnich ogródków, jest czymś nie do zaakceptowania w warunkach turystycznej atrakcji miasta… Ja nie jestem wrogiem tych ludzi, przeciwnie, bardzo smutno mi, że prowadzą taką egzystencję. Ale – proszę mnie dobrze zrozumieć – w strefie A1 miejsca dla nich być nie może.

Po trzecie i najważniejsze: na Piotrkowskiej, już całkowicie prywatnej i wolnej od nieproszonych gości, trzeba wprowadzić przepisy, umożliwiające odpowiednie funkcjonowanie tego miejsca. A zatem nakaz dla właścicieli budynków bezwarunkowego odnawiania kamienic co pół roku (w przeciwnym razie, jak w Szwajcarii, surowe kary dla nie stosujących się do przepisów). Oraz całkowity brak ingerencji Miasta w wysokość opłat, jakie ponosić będą najemcy lokali użytkowych w kamienicach na tej ulicy – przypomnijmy, w tym modelu prywatnych. Inaczej: właściciel kamienicy, jeśli sam nie prowadzi restauracji czy pubu u siebie na parterze, ustala wysokość kwoty wynajęcia lokalu ze swoim najemcą. Bez żadnego haraczu na rzecz Magistratu. I bez żadnych ograniczeń co do godzin funkcjonowania tam lokali rozrywkowych.

Jakie skutki powinny narodzić się w obowiązującym systemie? Oto Piotrkowska zacznie funkcjonować jak typowy, rozrywkowo-rekreacyjny pasaż turystyczny. Tam z przyjemnością powinni udawać się przyjezdni, którzy zagoszczą w Łodzi na imprezie kulturalnej lub sportowej. Takie osoby szukają zwykle miejsca, gdzie chciałyby kontynuować mile rozpoczęty wieczór, przy kufelku lub szklaneczce czegoś mocniejszego. W miłych warunkach, bez kloszardów i śmierdzącej żulerni. Nierzadko do końca nocy. Ceny, zarówno dla gości działających tam knajpek i pubików (to samo zresztą dotyczyłoby sklepów bądź lokalów usługowych) jak i dla najemców lokali byłyby efektem całkowicie wolnorynkowej konkurencji – czytaj, byłyby przystępne, bo inaczej zbyt drogi lokal od razu by zbankrutował.  Jak wyglądają podobne miejsca, turystyczne pasaże w miastach cywilizowanych, opisywać nie trzeba. Ten byłby najdłuższy w Europie, nie musiałby mieć zatem w sąsiedztwie żadnego Wawelu ani podobnej atrakcji, ściągającej ludzi w pobliże. Same kamienice spełniałyby to zadanie. W ten sposób Piotrkowska nie uległaby konkurencji wszechmocnej dziś Manufaktury, tylko stałaby się jej naturalnym przedłużeniem. Ludzie, mając na Piotrkowskiej podobną ofertę jak na ryneczku Manufaktury, z chęcią organizowaliby sobie weekendowy „pub – crawling” na całym tym obszarze… Po „rozbujaniu”  dwubiegunowej prosperity byłby tylko krok do zagospodarowania Starego Rynku, dziś podobnie martwego, jak reszta Piotrkowskiej. I temat mamy zamknięty.

Czemu pisałem, że nie warto w sprawie zabierać głosu? Bo scenariusz kreślony powyżej nigdy się nie sprawdzi. Zbyt mało tam możliwości zysku dla urzędników i polityków, a zbyt dużo wiary w przedsiębiorczość i prywatną inicjatywę restauratorsko – kupiecką. Piotrkowska, podobnie zresztą jak cała reszta szacownego grodu Łodzią zwanego, pozostanie jeszcze długo zapadłym zaściankiem wschodniej, socjalistycznej Europy. Za to z pięknym dworcem (i bramą!) w stronę Warszawy, gdzie nader chętnie i w coraz większej liczbie będą uciekali grodu tego mieszkańcy.

O mizerii porażającej, czyli jak łódzkie lotnisko obudzić…

Siedzi sobie Michael O’Leary, patrzy na mapę Europy i myśli: gdzie by tu jeszcze otworzyć połączenie? Niskokosztowy gigant Ryanair, według napływających zewsząd danych, zanotuje rok rekordowy pod względem rozpoczętych destynacji. Atak planują inne low-costy: easyJet, Wizzair,  Norwegian, nawet poczciwy Eurolot po zmianie prezesa. Działania wszystkich tych firm mają wspólny mianownik – omijają Łódź. Z naszego lotniska uciekają wszyscy, od wiosny latać będą stąd jedynie cztery samoloty w tygodniu. Tyle „autobusów do pracy” dla Polaków z Wysp Brytyjskich zostawił sobie Ryanair. Inni właśnie zamykają ostatnie połączenia – o następnych nie słychać nic.  Lotnisko pada, to fakt bezsporny. Najważniejsze pytanie brzmi: dlaczego tak się dzieje?

Jako spółka miejska, z niewielkim udziałem finansowym Urzędu Marszałkowskiego, jest Port Lotniczy im. W. Reymonta w Łodzi nie tylko zakładem budżetowym, ale również obiektem politycznych przepychanek. Warto każdej ekipie obsadzić lukratywne stanowiska w zarządzie, dysponować kolejną pięćsetką miejsc pracy, nie bacząc na efekty finansowe swojej działalności. Jako więc miejsce niejako z natury sprzeczne z ideą racjonalnego gospodarowania (prywatny właściciel, patrząc na rentowność tego biznesu, nigdy by się go nie podjął – a dziś suchy rachunek ekonomiczny każe niezwłocznie zamknąć interes) nie może być lotnisko przedmiotem debaty czysto gospodarczej… Czemu tak jest? Ano, jeśli wszystkie lotniska na świecie utrzymują się jedynie dzięki publicznym właścicielom, żadne z nich nie jest własnością całkowicie prywatną, przyjmujemy założenie, że rozmawiamy o biznesie z założenia deficytowym. Inaczej – porty lotnicze muszą istnieć „pro publico bono”, żeby można było latać po świecie, a podatnik ma przyjąć do wiadomości, że z jego składki również i ten element naszego wspólnego życia będzie utrzymywany. A jeśli, przykładowo, jakiś wielki port sam na siebie zarabia, będąc własnością skarbu danego państwa – to tylko dobra wiadomość dla podatników.

Mamy tu jednak pewien problem: oto subsydiowanie publiczne nie jest równe w przypadku małych portów lotniczych w Polsce. Są one, wszystkie krajowe lotniska poza Okęciem, utrzymywane finansowym wsparciem samorządów – a wielkość pomocy zależy od danego miasta lub regionu, jego władz i ich hojności. Łódź w rankingu wysokości tak zwanej „opłaty marketingowej”, czyli kasy, przeznaczanej z lokalnego budżetu na zwyczajne przekupywanie low-costów, żeby „latały u nas”, zajmuje ostatnie miejsce w kraju. Żaden przewoźnik nie chce tu otwierać połączeń, bo łódzkie władze mają zbyt mało pieniędzy na przebicie oferty zamożniejszych miast… I więcej nie będzie, o czym głośno w Łodzi po ostatniej sesji budżetowej.

Tworzy się ogromny problem etyczny. Jak tak może być, zapytałby ktoś przyzwoity, że właściciele tanich linii – jak wspomniany na wstępie O’Leary – lekceważąco przekładają sobie w rękach kolejne oferty portów miejskich, zaczynając od wywalenia najtańszych do kosza? Czy to uczciwy system, gdy o rentowności połączenia lotniczego typu low-cost decyduje głównie szerokość wycieku z kasy podatników danego terenu? No cóż, tak zwane linie klasyczne, czyli regularne (zwykle wielcy, narodowi przewoźnicy) nie korzystają z żadnych dopłat, tylko patrzą na rentowność samych połączeń. Ile zarobią na biletach przy konkretnym obłożeniu samolotu na danej trasie… Ale właśnie dlatego bilety linii regularnych są tak drogie! Całkowite koszta eksploatacji maszyn ponoszą pasażerowie, a w związku z tym duzi przewoźnicy do małych portów nie latają. Proste – w ilu miastach polskich, poza Warszawą, można by liczyć na wystarczającą ilość zamożnych klientów, by utrzymywać stałe połączenia regularne? Kraków, Wrocław, Poznań… Niestety, w rankingu zamożności obywateli Łódź również się w czołówce nie plasuje. Dlatego stara decyzja, podjęta jeszcze za czasów prezydenta Kropiwnickiego, by nastawić działania łódzkiego lotniska na linie niskokosztowe nosi w sobie zaczyn sensowności. Niestety – również warunek stałego dopłacania do połączeń low-costowych z miejskiej kasy, o czym powyżej.

Nasuwa się więc taki wniosek – najlepiej byłoby mieć w Łodzi dużo bogatych, wielkich firm, które w celach biznesowych latałyby po całym świecie wygodnymi liniami regularnymi… Rozwój łódzkiego portu lotniczego, który jest obecnie dobrze wyglądającym, schludnym terminalem europejskiej klasy „lower – middle – class”, zależałby od ogólnej gospodarczej prosperity regionu. A raczej jego poszczególnych mieszkańców. Sęk w tym, że zdaniem władz, to właśnie aktywność portu i jego ożywienie miałaby wpłynąć na rozwój gospodarczy Łodzi i województwa. A zatem – dokładnie na odwrót. Koło się zamyka i nie ma dobrego wyjścia. Jeśli znów zapłaci łódzki podatnik, czyli gdy władze lokalne zdecydują się mocno zwiększyć subsydiowanie portu, wtedy ilość tanich połączeń wzrośnie! Trzeba się tylko modlić, żeby światowy biznes zechciał pofatygować się do nas tanimi liniami oraz żeby w ogóle miał po co do tej Łodzi przylecieć. Bo przecież nie na Wawel…

Nie ufajcie politykom, którzy wrzeszczą o zmianę ludzi w zarządzie lotniska. Obrońcą prezesa Przemysława Nowaka nie jestem, ale na jego miejscu każdy inny człowiek zetknąłby się z identyczną rzeczywistością systemową: „nie ma sianka, nie ma latanka”. Jakkolwiek zaradny fachowiec nie przyjdzie, bez kasy nic nie zrobi. Postulaty łódzkich radnych opozycyjnych, by w to miejsce powołać „wreszcie kompetentnego prezesa” (ciekawe, kogo?) aż z daleka śmierdzą ochotą na przejęcie konfitur. Tu nie chodzi o polityczną flagę, chodzi natomiast o zasadę: skoro w tym biednym, postkomunistycznym kraju zależy nam na utrzymaniu regionalnych portów lotniczych, musimy (skoro ustrój nie chce – na razie! – dać się rozwalić) płakać i płacić. Czyli działać w socjalistyczny sposób na terenie socjalistycznego państwa. Dopóki kraj ten en bloc będzie tak funkcjonował, skazani jesteśmy na egzystencję biedaków. Europejskich pariasów.

O Polakach w Danii, czyli jak pokonać Francję

Każdego polskiego kibica piłki ręcznej przegrana męskiej reprezentacji z Serbami boli jeszcze dziś, parę dni po nieszczęsnej końcówce… Już nawet nie wypada pytać, czemu lewoskrzydłowy Krajewski, zamiast rzucać z czystej pozycji na kilka sekund przed końcem, oddał piłkę. Gdyby rzucił, wywalczylibyśmy remis: szansa na wygraną w tym spotkaniu uciekła naszym w drugiej połowie meczu. Na tym poziomie rozgrywek nie wolno, po stłamszeniu rywala i wyjściu na dwubramkową przewagę, dać się spędzić jak stado baranów do narożnika, czekając na łagodny wyrok. Stare grzechy – nierówna gra, masa błędów w ataku, niewykorzystywanie skrzydeł i pudła przy karnych. To zdecydowało o porażce i z tym Michael Biegler nadal poradzić sobie nie umie. Czy zatem trzeba już postawić krzyżyk na biało-czerwonej reprezentacji w europejskim turnieju?

Niekoniecznie. Przypomnijmy, wszystkie sukcesy Polaków wykuwały się od 2007 roku w bólach, na wyrost i w oparciu o jeden podstawowy walor: waleczność. Naszym gladiatorom brakuje atutów sportowych, jakie decydują o stabilizacji miejsca drużyny w światowej czołówce. Dla naszej męskiej kadry jest ono chwiejne, niepewne, trzeba je ciągle wyszarpywać… Nie pomaga w tym niezwykle wyrównana stawka wśród najlepszych zespołów kontynentu. A to znaczy: na świecie, bo nigdzie poza Europą piłka ręczna nie jest tak mocna ani tak popularna. Ale, tu trzeba z mocą powtórzyć: naszym Orłom waleczności nie brakowało nigdy, to z reguły owe słynne, bojowe zrywy przesądzały o sukcesach w meczach, kiedy Polacy skazywani byli na pożarcie. Dziś wieczorem czeka nas jedno z takich spotkań: wśród najlepszych zespołów globu trudno znaleźć taki, który zdobytymi trofeami dorównuje reprezentacji Francji. Choć osłabiona brakiem kilku asów: Dinarta, kontuzjowanych Gille’a i Fernandeza, niedysponowanego Omeyera, drużyna Trójkolorowych jest nadal zdecydowanym faworytem w starciu z nami. Polska drużyna również brnie przez etap przebudowy. Marcin Lijewski, Mariusz Jurasik, Grzegorz Tkaczyk, Tomasz Rosiński, Mateusz Jachlewski, Tomasz Tłuczyński: z różnych powodów brakuje dziś w kadrze tych postaci, niegdyś podstawowych ogniw drużyny. Weszli młodzi, których przydatność jest na razie, w czasie największych imprez, boleśnie weryfikowana brakiem doświadczenia… Biegler im wierzy, wciąż szuka optymalnych rozwiązań z użyciem nowych ogniw, eksperymentuje. Dziś młodzi mają najlepszą szansę pokazać, że w ich przypadku selekcja jest właściwa, można – a nawet trzeba – na nich stawiać.

Kto dziś pociągnie drużynę do walki? W znakomitej formie jest Mariusz Jurkiewicz, przypomnijmy: jego genialna technika użytkowa nie była za czasów Wenty w ogóle wykorzystywana ofensywnie! Teraz się bardzo przydaje, co widać było na parkiecie z Serbami. Przyszedł najlepszy moment na błysk formy Krzysztofa Lijewskiego i Bartosza Jureckiego. Wierzymy w powrót do dyspozycji Michała Jureckiego, jego rzut z drugiej linii może tu mieć kluczowe znaczenie! Niech zacznie rozgrywać na swoim poziomie Bartek Jaszka, niech więcej piłek trafia na czyste pozycje do skrzydłowych, niech swoją klasę pokaże raz jeszcze Sławomir Szmal… Dużo tych warunków. Ale w zaistniałej sytuacji, gdy o dalszym być albo nie być w turnieju decydować będzie zwycięstwo nad francuskim gigantem, ciężar gry na siebie wziąć muszą jeszcze raz rutyniarze. To nie jest moment na eksperymenty. Ale jeśli raz jeszcze uda się spasować ze sobą wszystkie elementy układanki, będziemy się cieszyć. I z tą nadzieją zasiądźmy dziś o 20.15 przed telewizorami..

O nowym Widzewie, czyli wszystko na jedną kartę…

Nie wiem, czemu tak jest, to bardzo irracjonalne doznanie. Ale ze zwycięstwa Widzewa nad Lechią, pod okiem nowego trenera Artura Skowronka, bije niezrozumiały optymizm. Gdzieś w powietrzu unosi się przekonanie, że Widzew – jeśli uda się drużynie dopracować styl gry, zadawany przymusem „nowej miotły” – utrzyma się w ekstraklasie i być może w kolejnym sezonie powalczy w pierwszej ósemce.

Trener nie wymyśla raczej żadnej nowej filozofii. Zespół ma grać ofensywnie, ale z aktywnym udziałem skrzydeł, w środku pola trzymając „młyn” dzięki dwóm pomocnikom defensywnym. Napastnik ma być jeden, może i dlatego, że zawodników o dużym potencjale w tej formacji (poza młodym Wiśnią) raczej nie mamy… Sęk w tym, że podobny system działa z powodzeniem w wielu prestiżowych zespołach europejskich. Widzew też gra nim od dawna. Z tym tylko, że skutek był marny, co niestety – ze zgrozą – ostatnio obserwowaliśmy.

Wynik z Lechią, identyczny jak podczas ligowej kolejki, niby o niczym nie świadczy. Przed rokiem drużyna też lała w sparingach, kogo chciała – no, prawie. Tu jednak kłania się ważny aspekt funkcjonowania każdej drużyny w grach zespołowych, mianowicie dobór odpowiednich wykonawców na poszczególne pozycje. Popatrzmy, co z zespołem w tymże spotkaniu sparringowym zrobił Artur Skowronek.

W bramce wyboru wielkiego nie ma, przynajmniej na dzisiaj: trzeba wierzyć, że Maciek Mielcarz się przebudzi. Inna rzecz, że jeśli „kapela” wbija rywalowi cztery gole, to strata jednego zwyczajnie może się przydarzyć… Zmiany zaczynają się w linii obrony, gdzie kluczową rolę, gdy idzie o preferowany system taktyczny, pełnią boczni obrońcy. W minionej rundzie gorączkowo szukano efektywnych zawodników na obie flanki. Po odejściu Łukasza Brozia nie znaleziono nikogo o zbliżonych predyspozycjach. Lewego obrońcy nie było w ogóle (ani Hajrapetian ani żaden z zastępców nie udźwignęli odpowiedzialności, a Hachem Abbes, który tam grać może, przechodzi swoje znane perypetie). Mamy tu wyraźny pomysł: na prawej stronie dostaje pole do popisu Marcin Kikut (niech udowadnia, że faktycznie może się u nas odbudować), na lewej natomiast wracający po kontuzji Michał Płotka, który także ma coś do udowodnienia. W Grodzisku zanotował nawet kilka celnych strzałów, więc zapewne traktuje sprawę poważnie…   Na środku obrony dobry patent, mieszanka rutyny z młodością. Obiektywnie najlepszy piłkarsko łódzki stoper Kevin Lafrance ma kierować obroną, mając obok siebie młodzika, Krystiana Nowaka, notującego dobre występy w czasie ubiegłorocznej mizerii. Młody ma ewidentnie słuchać starszego kolegi. Przypomnę, że gdy kilka lat temu, pod wodzą Darka Wdowczyka Widzew walczył o utrzymanie, obok doświadczonego Kazka Węgrzyna stanął na środku obrony młody Krzysio Brodecki. Wszystko było dobrze: dziś pytamy, czy z Lafrancem nie powinien w parze wybiegać Perez. Pewnie w sparringu z Cracovią będzie to sprawdzone, ale przeczuwam, że Hiszpan jest brany pod uwagę raczej jako zmiennik Kevina. I bardzo by mi się ten pomysł podobał.

Druga linia, czyli najważniejsza w każdym zespole – tutaj Widzew ma największą swobodę wyboru, ale znacznie gorzej jest z jakością. Na pierwszy ogień poszli obaj skrzydłowi. Znów: bardzo ważni przy omawianym systemie, a w ostatnich miesiącach wręcz psujący grę drużyny. Zarówno Marcin Kaczmarek jak i Aleks Visnjakovs trafili zatem na ławę. Czy oczekiwania na bokach spełnią młodzi – Pietrowski i Kwiek? Obydwaj stoją przed olbrzymią szansą udowodnienia, że jeśli trener na nich postawi, błędu nie popełni. Jest jeszcze Alex Bruno, przydałaby się mocniejsza alternatywa na lewej stronie. Tu jednak bez wątpienia potrzebna jest zespołowi świeża krew i to jak najwyższej jakości. Najlepiej byłoby ściągnąć Pawłowskiego z Malagi, ale podobno jest to wykluczone. Ciekawe rzeczy dzieją się na środku pola. Najbardziej kreatywny obecnie rozgrywający, Batrović, ma za sobą dwójkę: Mroziński – Kasprzak. Gdy parę poszerzymy o trzecią postać, Nowaka, dostajemy w koncepcji gry trzech młodych piłkarzy, z których każdy jest w stanie podłączyć się, w dowolnej chwili, do akcji ofensywnej. Może najmniej Mroziński, ale on się akurat świetnie nadaje do asekuracji, gdy pozostali koledzy zaczną się zapędzać w pole karne rywala. Wydaje się to wszystko dobrze wymyślone, zwłaszcza, że akurat w środku istnieje duże pole manewru przy zmianach (Okachi, Leimonas, Staroń…). Pytanie najistotniejsze brzmi: na ile ten plan wypali w walce o ligowe punkty.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że Widzew – jeśli chce o utrzymaniu myśleć poważnie – koniecznie musi wygrać już pierwszy mecz, wyjazd z Podbeskidziem. Następnie trzeba poprawić u siebie z Piastem.  Te sześć punktów uspokoi kibiców i da nadzieję na końcowy sukces. Gdy utrzymanie stanie się faktem, wówczas zawodnicy Widzewa zyskają bardzo poważny atrybut marketingowy na przyszłość. Nawet jeśli są wśród nich gracze zainteresowani wyłącznie autopromocją, nie zaś losami klubu, trzeba teraz postawić wszystko na jedną kartę. Można odnieść wrażenie, że trener Artur Skowronek już o tym wie.

O Energii Kultury na zimno, czyli pełne dane dla wszystkich

Nie obowiązuje już sekret, pozwolę więc sobie opublikować pełne informacje, dotyczące głosowania na tegoroczną Energię Kultury:

Suma głosów łącznie: 12.757
W tym głosów przez sms: 9. 694
W tym głosów internetowych tvtoya.pl: 3. 063

1. Wielkoformatowe projekcje na Pl. Wolności  5363 głosy (521 internetowych / 4842 sms)
2. Murale Urban Forms  3652 (196 / 3456)
3. Ustanowienie Nagrody Literackiej  2594 (1594 / 2594)
4. Podróż zimowa  699 (512 / 187)
5. Marzenie Nataszy  102  (67 / 35)
6. Pałac Herbsta  86 (40 / 46)
7. Ida  76 (27 / 49)
8. Themersonowie  48 (35 / 13)

9. Rybczyński  32  (27 / 5)

10. Sezon burz  27 (18 / 9)
11. Koncert Cohena  22 (12 / 10)

12. Koncert Claptona  21 (14 / 7)

Kilka spraw zwraca uwagę. Po pierwsze, duża przewaga trzech pierwszych laureatów nad pozostałymi – to może świadczyć o mobilizacji osób, którym bardzo zależało na wypromowaniu akurat tych nominacji. Zwłaszcza, że przewaga utworzyła się dzięki sms-om, a tych można było wysłać, ile się chciało (strona internetowa przyjmowała jeden głos z jednego IP). Po drugie, zadziwiająco niskie poparcie dla koncertów w Atlas Arenie: jeszcze niedawno byliśmy pewni, że one zdominują plebiscyt do granic sensowności. Stało się dokładnie na odwrót, wielkie występy halowe traktowane są w Łodzi jako atrakcja raczej krajowa, niż lokalna.

Wciąż wzbudza kontrowersje metoda selekcji nominowanych wydarzeń, a raczej brak selekcji na poziomie „kultura wysoka kontra popkultura”. Trzeba powtórzyć, że kapituła wciąż trzyma się zasady przyjmowania wszystkich propozycji kulturalnych, bez oceny, które z wydarzeń ma bardziej wytrawny charakter. Członkowie kapituły najpierw analizują komplet zgłoszeń,  następnie głosują nad pozostawieniem kandydatury w gronie nominowanych. Tu tzw. charakter wydarzenia nie ma znaczenia. Nic nie wskazuje na to, by w przyszłości system ulec miałby zmianie.

Bardzo serdecznie dziękujemy wszystkim, którzy wzięli udział w głosowaniu: liczba oddanych głosów, pomijając nawet ewentualny ( i legalny!) lobbing grup wsparcia, bardzo nas podbudowała. Wskazuje, że plebiscyt gromadzi coraz większe zainteresowanie odbiorców kultury w Łodzi. Pokazuje też, że być może jest on potrzebny, wypełnia jakąś lukę w podsumowaniu aktywności łódzkiej kultury na przestrzeni roku.  Oczywiście wszelkie głosy, odnoszące się do formy i treści plebiscytu EK bardzo chętnie przyjmujemy. Nawet pod tym tekstem.

O piłkarkach ręcznych raz jeszcze, czyli trochę żalu, trochę radości

Nie udało się wrócić z Serbii w medalowej chwale,  a szczęście było na wyciągnięcie ręki… Czemu się nie udało? Mamy ostatni kwadrans spotkania o brąz Polska – Dania. Nasze dziewczyny prowadzą dwiema bramkami i wydaje się, że kontrolują sytuację. Nagle zdarza się kataklizm: rywalki radykalnie przyśpieszają grę, uruchamiają znakomitą „jedynkę” (Kristiansen), a nasze popełniają kilka pod rząd szkolnych błędów. W ciągu pięciu minut tracimy sześć bramek, nie rzucając żadnej. Nokaut. Kończymy dwoma golami „w plecy”, we łzach i poczuciu kompletnej bezradności.

Naszym dziewczętom chyba zabrakło doświadczenia, cwaniactwa i spokoju – wszystko to razem bardzo przydaje się na wielkich imprezach. Piłka ręczna jest dynamiczną dyscypliną, zachowanie równego poziomu dobrej gry jest tu konieczne przez cały mecz, bez przestojów. Tej stabilności brakuje obu naszym handballowym reprezentacjom: panowie również zawalają ostatnio wszystkie zawody przez błędy, zdarzające się w chwilach zawahania, słabszej gry. Sinusoidy formy kosztują wiele, właściwie wszystko. Gdy nie ma spokoju, panowania nad emocjami, stalowej psychiki, wszystko się sypie. Tej właśnie równowagi jeszcze brakuje naszym w konfrontacji z czołówką globu.

Panie będą teraz kończyć eliminacje do mistrzostw Europy, panowie w przyszłym roku ten czempionat grają. Trener Michael Biegler próbuje wskrzeszać mit dawnej kadry, wybudowany na sukcesach chłopaków Bogdana Wenty. Oba składy mają realne szanse na sukcesy. Panie wbiły się w Serbii na poziom światowej czołówki, panowie są tam od dawna, ale wydaje się, że  startują z podobnego stopnia… Z pewnością, po raz pierwszy w historii polskiej piłki ręcznej, obie kadry rozbudziły nasze nadzieje na sukcesy. W połączeniu z nagłą eksplozją wszechstronnego talentu skoczków narciarskich, składa się to na całkiem optymistyczną zimę polskiego kibica. I tegoż sportowego optymizmu, na Święta i Nowy Rok,  serdecznie Państwu życzę!