O trzech porażkach pod rząd, czyli Widzew w kryzysie

Ech, znów trzeba pisać o piłkarskiej mizerii! Trzy porażki Widzewa, które pod rząd zdarzyły się zespołowi – zapewne z różnych powodów – nie skłaniają do optymizmu. Gdy tylko drużyna zebrała trzydzieści dwa punkty, w ocenie sztabu szkoleniowego potrzebne do utrzymania w ekstraklasie, piłkarze przestali grać. Widać wyraźnie od trzech kolejek, że wychodzą na boisko pod przymusem i bez chęci wygrywania z kolejnym rywalem. W rozmowach nieoficjalnych przyznają, że został im do końca sezonu tylko jeden, choć podwójny cel: wygrać derby z ŁKS-em i pokonać Legię.

Jasne, nic prostszego! ŁKS jakimś cudem trwa w walce o utrzymanie, bo wygrał z Podbeskidziem i poczuł krew… Z nami będą walczyć o życie, na swoim stadionie, bez naszych kibiców i z nożem na gardle. Standardowe zaangażowanie w grę na nich z pewnością nie wystarczy, trzeba będzie dać z siebie więcej niż 100%. A Legia? Wolne żarty, kiedy ostatnio z nimi wygraliśmy? Wprawdzie teraz gramy u siebie, ale wystarczy kilka kontuzji albo kartek w derbach, czyli jakiekolwiek osłabienie składu drużyny – i już jesteśmy w trudnej sytuacji… I tak jesteśmy, nawet w pełnym składzie, bo Legia to jednak – przyznaję z wielką przykrością – to od kilku lat zespół znacznie wyżej piłkarsko notowany od naszego.

Zatem dwie najbliższe kolejki dadzą, jak sądzę, pełną odpowiedź na temat aktualnej formy i możliwości Widzewa. Który z piłkarzy umie i chce zagrać z pełnym zaangażowaniem, pomimo kłopotów w klubie z regularnym wypłacaniem należności. Zwycięstwa szybko zmażą absmak po ostatnich, przegranych spotkaniach. Wolę nie myśleć co będzie, gdy obu tych meczy nie wygramy. Bo w przeciwieństwie do trenerów i piłkarzy naszej drużyny wcale nie uważam, by obecne trzydzieści dwa punkty gwarantowały nam spokojne utrzymanie.

O meczu Widzewa z Bełchatowem, czyli kompleks przełamany

Widzew wygrał z GKS-em Bełchatów 1:0 – i bardzo dobrze się stało, z paru powodów.

Po pierwsze, wreszcie wygraliśmy z rywalem,  który od wielu (podobno aż trzynastu) lat kompletnie Widzewowi „nie leży”. Ciekawe, skąd się biorą takie sytuacje, ale bez względu na aktualną kadrę czy trenera, zawsze znajdą się w lidze takie drużyny, z którymi naszym kiepsko idzie. Widzew przed laty miał ciągłe problemy z pokonaniem Bałtyku Gdynia. Potem kibice nie rozumieli, co się dzieje  po meczach z taką na przykład Odrą Wodzisław. Albo Zagłębiem Lubin czy Bełchatowem właśnie… Znamienne, że Widzew, jako uznana firma z tradycjami, toczył zwykle porywające boje z Legią, Wisłą, Górnikiem, Lechem, lub rozgrywał rządzące się swoimi prawami derby z ŁKS-em. A najwięcej krwi psuły nam zawsze zespoły z mniejszym dorobkiem historycznym, nigdy nie stawiane w roli faworytów. Patrzę oczywiście w wieloletniej perspektywie – a wczorajszy mecz pokazał, że jeden z tych uciążliwych mitów właśnie upada.

Po drugie – był to kolejny mecz Widzewa, po którym widać było, że drużynie chce się grać. Wokół, choć wreszcie trochę ciszej, trąbi się o kłopotach finansowych w klubie, pewnie one nie zostały ostatecznie rozwiązane. Ale jeśli zespołowi mimo wszystko motywacji nie brakuje, kibic to widzi, cieszy się – i może wybaczyć nawet porażki w meczu z silniejszym rywalem. Ostatnie wyniki Widzewa pokazują, że ekipa jest dobrze przygotowana do sezonu, sytuacja kadrowa na tle innych drużyn też źle nie wygląda (dojście Matusiaka uspokoiło – uff –  sytuację w ofensywie), atmosfera w szatni też podobno zagościła nie najgorsza. No to, jak mawia klasyk, alleluja i do przodu! Pytanie, czy faktycznie ewentualne dołączenie do stawki drużyn „zagrożonych” występami pucharowymi nie zmąci trochę planów finansowych zarządu – ale spokojnie, nie obawiajmy się przedwcześnie. Zresztą gra w pucharach po to, by się w nich skompromitować nikomu radości nie przynosi. Lepiej poczekać sezon lub dwa, wyjść na prostą – kadrowo i finansowo – po czym zgłosić się do walki na kontynentalnym poziomie z szansami na jakiekolwiek sukcesy.

No i ostatni, bardzo pozytywny aspekt wczorajszego meczu. Pożegnanie Włodka Smolarka wypadło naprawdę wzruszająco… Ciepłe reakcje musi budzić też fakt przyłączenia się innych stadionów do tej podniosłej żałoby: brawa i podziękowania należą się nie tylko polskim ligowcom. Feyenoord z Utrechtem zrobili podobną akcję. Takie wydarzenia sprawiają, że futbol przestaje kojarzyć się z bandytyzmem.

O Big Benie, czyli Widzew znów wraca do gry?

Oj, dali nam powody do satysfakcji piłkarze Widzewa w miniony weekend! Zwycięstwo 2:1 na Konwiktorskiej, a co ważniejsze, świetny debiut nowego napastnika. Mehdi Ben Dhifallah pochodzi ze słonecznego Tunisu, w afrykańskich warunkach strzelał dużo bramek dla reprezentacji Tunezji – a debiutując w barwach Widzewa przeciwko Polonii pokazał, że zespół może mieć z niego duży pożytek.

Big Ben, bo tak z marszu ochrzcili go kibice, strzelił jedną bramkę, wypracował drugą (gdyby nie samobójczy lob Brzyskiego, Mehdi bez wątpienia skutecznie zakończyłby znakomite podanie Pinheiro) – a co najważniejsze, pokazał, że świetnie umie grać w pierwszej linii. Zastawiał się, strącał z siebie obrońców, szukał piłki w każdej akcji, słowem: drużyna z Mehdim w składzie wydaje się kompletna. Kogoś takiego wyraźnie było jej trzeba.

Piszę to ze świadomością długotrwałego braku kreatywnego zawodnika w środku pola zespołu Widzewa. Bo i kibice mogli przecierać oczy ze zdumienia patrząc, co też w tej roli wyprawia Princewill Okachi. Błysnął chłopak talentem! Grał jako tzw. podwieszony napastnik, wypełniając z wielką chęcią wszelkie zadania rozgrywającego. Cofał się aż do obrony, wybijając piłki w destrukcji. Biegał do kontrataków, podawał, strzelał – podobnie jak Ben, był wszędzie. Pokazywał, że oto właśnie trener znalazł mu idealną pozycję w zespole. Oby tak już zostało! Widzew na boisku w Warszawie jakby chciał zademonstrować, nad czym przez kilkanaście dni uczciwie pracował na zimowym zgrupowaniu w Tunezji. Nawet Krzysztof Ostrowski miał dwa lub trzy udane zagrania… No dobrze, nie bądźmy złośliwi – zwłaszcza, że cały zespół dokładnie wiedział co i jak chce grać. A Big Ben może okazać się brakującym ogniwem dobrze funkcjonującej całości. Wierzymy zatem, że odmieniony Widzew zdąży jeszcze włączyć się do walki o cele wyższe niż utrzymanie, mimo powszechnie znanych kłopotów finansowych.

Gdy przed laty Piotr Reiss przenosił się z Lecha do berlińskiej Herthy, strzelił w swoim debiucie bodaj dwie bramki… Niemieckie gazety napisały: „Herzlich wilkommen im Bundesliga, Herr Reiss!”. My możemy powiedzieć: „Welcome to Ekstraklasa, Mr. Big Ben!”.

O dramacie ŁKS, czyli sportowego horroru ciąg dalszy…

Dziś okazało się, że ŁKS może przetrwać tylko dzięki składce społecznej. Jeśli kibice sami się nie zrzucą, bo w tym celu powstanie społeczne konto bankowe, klub zniknie ze sportowej mapy Polski. Potrzebne są dwa miliony złotych na spłatę zadłużenia (większość wierzycieli to piłkarze, którzy jeszcze kilka miesięcy temu deklarowali niemal śmierć na boisku w imię ukochanych barw klubowych…). Jeśli kasa się nie znajdzie, do ŁKS-u wejdzie syndyk. Dobrze, że (przynajmniej na razie) właściciele spółki piłkarskiej zawiesili decyzję o wycofaniu drużyny z rozgrywek ekstraklasy. Czekają – może kibicom uda się zebrać potrzebną kwotę.

Od dziecka jestem gorącym kibicem Widzewa. Od 1983, gdy jako nastolatka ojciec zaprowadził mnie po raz pierwszy na mecz wielkiej wówczas drużyny (z Młynarczykiem, Bońkiem, Żmudą, Janasem, Tłokińskim, Surlitami, Rozborskim i Włodzimierzem Smolarkiem), serce bije mi w piersi dla barw czerwono-biało-czerwonych. Ale jestem też normalnym kibicem sportu w Łodzi i nie mogę patrzeć spokojnie, co wyprawia się, kolejny już raz, wokół ŁKS-u i jego piłkarskich losów…

Przez wiele lat, mniej więcej od upadku żelaznej kurtyny, klub z Alei Unii nie ma szczęścia do właścicieli. Za każdym razem odnajdują się w nim dziwne, szemrane postaci ze światka na styku biznesu i podejrzanych interesów. Albo, jak Antoni Ptak, wrzucają w klub góry złota by potem spychać go w otchłań zadłużenia – albo, jak Daniel Goszczyński, udają zamożnych biznesmenów, by następnie pokazywać światu gołą dłoń w smutnym geście proszenia o jałmużnę. Dobrze, jeśli nie okazują się przy okazji o coś oskarżeni. Osobną grupę stanowią piłkarze, z jednej strony udający wiernych fanów swojego klubu, by z drugiej strony, w krytycznym momencie (gdy nie da się dłużej wysysać pieniędzy z klubowej kasy) uciekać jak najdalej.  Ludzi tych, a obserwuję klub naprawdę z dość bliska, łączy jedna podstawowa cecha. Każdy z nich myśli wyłącznie o zrobieniu dobrego interesu, obłowieniu się pod płaszczykiem szczerego kibicowania w szaliku z emblematem splątanych trzech literek. No, może tylko Roman Stępień z Januszem Matusiakiem, gdy zauważyli, że nie są w stanie dalej ciągnąć kosztownego wózka z napisem „zawodowy klub sportowy”, wycofali się w zacisze swojego SMS-u.  Pozostali liczyli na szybki i obfity łup, najczęściej wiązany z handlem żywym towarem, dla pozoru ukrytym pod hasłem „ruch transferowy”.

Nie bądźmy naiwni, futbol to nie jest ochronka ani miejsce dla idealistów. To biznes, dość krwiożerczy i kosztowny w początkowej fazie inwestycji. Nikt nie ma złudzeń, że Sylwester Cacek jest w Widzewie z przyczyn sentymentalnych… Zresztą, Widzew do największych sukcesów w historii doprowadzili również ludzie podejrzanej konduity, co skończyło się wieloletnią zapaścią klubowych finansów.  Ale ŁKS pecha ma wybitnego. Za każdym razem, gdy pojawia się nowy „zbawca klubu”, zaraz okazuje się, że nie ma mowy o rzetelnym, fachowym i długo planowym prowadzeniu sportowego przedsiębiorstwa. Jest za to chęć dorwania się do konfitur, którymi ocieka handel piłkarzami – i szybkie rozczarowanie, gdy spodziewany dochód nie następuje. Piłkarze, ci podobno „zawsze wierni”, to oddzielna historia. Do dziś po sportowym światku Łodzi krążą legendy o tym, jak to mistrzowska (1998 rok) drużyna ŁKS Ptak odkładała po każdym wygranym meczu premie, by przed następnym składać się na sędziów. Chodziło rzekomo o to, by zdobyć mistrzostwo, bo – przekonany o nierealności tego scenariusza – właściciel obiecał piłkarzom niebotyczne nagrody za tytuł mistrzowski… Mawiano, że „chłopaki majstra zrobili, premie zainkasowali”.  A potem kibice dziwili się, czemu Ptak wyprzedaje całą drużynę, tuż przed historycznym bojem o Ligę Mistrzów z Manchesterem Utd. Oczywiście nikt nikogo nie złapał za rękę, toteż oskarżanie kogokolwiek z tamtego zespołu o handlowanie meczami nie przychodzi nam do głowy! To przecież jedynie pogłoski… Mimo to Antoni Ptak zaraz po tamtym sezonie szybko uciekł z ŁKS, pozostawiając po sobie spaloną ziemię. I kłopoty klubu trwają do dziś.

Powtórzę – jestem normalnym kibicem, więc mam ogromną nadzieję, że ŁKS nie zginie. To klub z ogromnymi tradycjami, całą listą sukcesów w wielu dyscyplinach sportowych. Ważnych nie tylko dla łódzkiego, ale i polskiego sportu. Jest to ponadto klub z rodzinną atmosferą, ludźmi (mam oczywiście na myśli szeregowych pracowników, od dziecka związanych z klubem) o dużej serdeczności i życzliwości wobec innych. Życzę więc ŁKS-owi szybkiego wyjścia z kłopotów, by – oby już po raz ostatni – udało się wyprowadzić wszystko na prostą. I żeby Widzew mógł Wam normalnie, po sportowemu, skopać tyłki w następnych derbach!!! W końcu rewanż się nam należy, prawda???

O średniej rundzie, czyli bilans Widzewa

Widzew zakończył rundę mocnym akcentem, wygrywając w Poznaniu z Lechem. Nie było to błyskotliwe zwycięstwo, raczej wymęczone trzy punkty po skutecznym murowaniu własnej bramki i jednej szczęśliwej akcji. Ale dobrze, że Łodzianie wykorzystali słabą formę rywala,  bo w przekroju rundy bywało z tym różnie. Zdarzały się błyskotliwe sukcesy, jak z Jagiellonią czy Śląskiem – i wstydliwe wpadki, jak z ŁKS-em czy Legią… Bilans wychodzi więc na zero, a raczej tak na trzy z plusem, w szkolnej skali ocen od 1 do 6.

Jak grali poszczególni piłkarze?

Maciej Mielcarz – nadal twierdzę, że nie jest to żaden wybitny zawodnik. Ale w ostatnich meczach imponuje skutecznością, ma dobry refleks – odbija wtedy, gdy jest to potrzebne. To na polską ligę wystarcza w zupełności. Dobry bilans Mielcarza to w znacznym stopniu zasługa postawy obrońców, nie dopuszczających do zbyt wielu groźnych sytuacji pod własną bramką. Niemniej oddajmy Maćkowi sprawiedliwość, rundę na pewno może zaliczyć do udanych, co wyraźnie znalazło potwierdzenie w statystykach rundy: Widzew stracił bardzo mało goli. Oby tak dalej!

Jakub Bartkowski – młody obrońca w pełni wykorzystał okazję, jaka nadarzyła się po kontuzji Łukasza Brozia. Wskoczył na prawą flankę i okazał się jednym z objawień rundy! Gra bez żadnych kompleksów, nie boi się żadnego rywala. Może tylko zbyt mało wspiera kolegów w poczynaniach ofensywnych – ale mając przed sobą bardzo aktywnego z przodu Adriana Budkę, asekuruje doświadczonego kolegę… Zdecydowanie, runda na plus i gratulacje za udany debiut.

Jarosław Bieniuk – w tym półroczu defensywa jest najmocniejszą stroną Widzewa, a „Palmer” to najbardziej doświadczony i chyba najpewniejszy punkt naszej obrony. Zdarzały mu się wpadki, jak w meczu z Wisłą – ale generalnie, w przekroju rundy, trzeba nazwać Bieniuka zawodnikiem niezastąpionym. Potrafi stworzyć zagrożenie przy stałych fragmentach gry, dzięki wzrostowi wygrywa w polu karnym pojedynki główkowe. Byle tylko umiał inicjować ataki, jak niezapomniany Tomasz Łapiński…

Ugo Ukah – oto facet, który pracuje na pozytywach: gdy tylko mu się powodzi, notuje serię udanych wydarzeń. Tak było z nominacją do kadry Nigerii, która wyraźnie wzmocniła psychikę naszego piłkarza, jednego z najdłuższym stażem w drużynie. Ugo jest twardzielem, kibice mówią, że potrafiłby przyjąć na głowę cegłę, spadającą z trybun… To widać na boisku, choć czasami sympatycznego obrońcę ponoszą nerwy – może bezmyślnym zagraniem osłabić drużynę, schodząc do szatni z czerwoną kartką na koncie. Mimo to świetnie współpracuje z Bieniukiem, tworzą jedną z najlepszych par stoperów w lidze – nadto Ukah, mimo słusznej postury, umie poradzić sobie także na boku obrony.

Sebastian Madera – wciąż niespełniony talent, który do kłopotów ze zdrowiem dołożył w tej rundzie konflikt z kibicami. Nie wiadomo, czy zostanie wiosną w zespole, chodzą pogłoski o jego zamiarach transferowych. Byłoby szkoda, gdy Sebastian jest w formie, tworzy dużą wartość w defensywie, wprowadzając tam spokój i porządek. Podobnie jak Bieniuk czy Ukah – dobrze gra głową.

Dudu – to lewy obrońca, jakich w polskiej lidze brakuje, bo świetnie umie zainicjować akcję ofensywną skrzydłem oraz dośrodkować po stałym fragmencie. Dzięki temu jest skutecznym asystentem. Obecny Widzew atakuje głównie skrzydłami, więc Dudu jest w zespole niezbędny – zwłaszcza, że wciąż nie mamy lewego pomocnika z prawdziwego zdarzenia. Mimo to ocenę Brazylijczyka muszą obniżyć niepewne interwencje w defensywie, a takich zdarzyło mu się w tej rundzie kilka.

Hachem Abbes – sprowadzony do Widzewa jako zmiennik na lewą obronę, z konieczności grał na prawie każdej pozycji w defensywie. I błysnął talentem, a przede wszystkim uniwersalizmem: gdy musiał zastąpić stopera czy defensywnego pomocnika, w ogóle nie było widać w zespole luki na tej pozycji. Dlatego Hachem okazał się cennym nabytkiem i dobrze się stało, że Widzew ma takiego piłkarza.

Adrian Budka – zaczynamy przegląd drugiej linii od prawej strony, a tam z pewnością działo się przez pół roku najwięcej dobrego. Adrian jest dobrym duchem, liderem i motorem napędowym zespołu. Wyróżniał się walecznością w każdym meczu i choć krytycy wypominają mu podeszły wiek oraz braki techniczne – uważam, że w przekroju rundy nie można wskazać w zespole aktywniejszego piłkarza. Nie jest tajemnicą, że Budka zostawia serce na Widzewie, możemy więc być pewni jego postawy, nawet wtedy, gdy czasy nie są najlepsze. Budka odpowiada za konstruowanie większości akcji ofensywnych zespołu, młodsi koledzy na pewno mają się od kogo uczyć – przede wszystkim motywacji, postawy na boisku.

Mindaugas Panka – reprezentant Litwy jest zawodnikiem, po którym na pewno możemy spodziewać się dużo więcej. Środkowy, defensywny pomocnik – na pewno waleczny, dobry w destrukcji. Ale zdecydowanie zbyt mało kreatywny. Bardzo często myli się w wyprowadzaniu piłki po odbiorze, zbyt rzadko skutecznie podaje w ataku pozycyjnym, gdzieś zniknęła jego umiejętność strzału z dystansu… W tej rundzie zdecydowany spadek dyspozycji.

Bruno Pinheiro – spisałbym go na straty, gdyby nie zaskakująco udany mecz z Lechem. Kilka świetnych podań otwierających, sztuczki techniczne – wreszcie bramka, przesądzająca o sukcesie na trudnym terenie… Może to jest sposób na wykorzystanie chłopaka: ustawiać go z przodu, za napastnikami lub w roli kreatora gry. Ma duże umiejętności indywidualne, jest w miarę szybki i zwinny, może powinien odpowiadać za konstruowanie akcji? Zwłaszcza, że w Widzewie takiego zawodnika bardzo brakuje.

Krzysztof Ostrowski – moja ocena tego piłkarza jest jednoznacznie negatywna a mijająca runda tego w żaden sposób nie zmieniła. Gdy wychodzi w pierwszej jedenastce, zawsze jest najsłabszym punktem drużyny. Mówiąc szczerze, nie wiem co on jeszcze robi w Widzewie.

Piotr Grzelczak – w systemie gry z jednym napastnikiem, wystawiony do walki „na aferę” i to bez należytego wsparcia ze środka boiska, nie miał Piotrek łatwego zadania. I to go trochę rozgrzesza ze słabej skuteczności, jaką Grzelczak prezentował w tej rundzie. Mimo to uważam, że stać go na więcej. Przy obecnej sytuacji kadrowej wróciłbym do koncepcji z Piotrem na lewej pomocy: jest silny, przebojowy, dobrze dośrodkowuje lewą nogą. Byłby chyba bardziej przydatny z boku boiska, dogrywając kolegom.

Nika Dzalamidze – okrzyknięty gwiazdą, rewelacją i zbawieniem pokazał się w dwóch meczach i zgasł. Próbowano to na wszelkie sposoby wyjaśniać. Mnie się wydaje, że młodemu piłkarzowi trochę zawrócili w głowie niezbyt odpowiedni doradcy… Wygląda na to, że ktoś za wszelką cenę próbuje robić z Gruzina towar eksportowy o dużej wartości. Pewnie po to, by zgarnąć prowizję z jego transferu na klubu na Zachodzie. Póki co, Widzew nie ma z Dzalamidze większego pożytku i jeśli rzeczywiście Jagiellonia zdecyduje się go wykupić, raczej żadnej tragedii z tego u nas robić nie należy.

Princewill Okachi – mam wrażenie, że ten chłopak ma papiery na dobrą grę, ale jego potencjał pozostaje niewykorzystany. Chyba niepotrzebnie ustawiany jest często na lewej pomocy, bo ma umiejętności gry kreatywnej. Mógłby grać jako playmaker, cofnięty napastnik lub egzekutor: oczywiście warunkiem jest stworzenie mu takiej szansy. Jest młody, wszystko przed nim.

Przemysław Oziębała – ma wśród kibiców wielu przeciwników, ale potrafi strzelać ważne bramki, jak ta przeciwko Wiśle na inaugurację. Cały czas jestem zdania, że „Ozi” to typowy snajper, którego wszakże musi obsługiwać podaniami jakiś kreatywny pomocnik. W takim systemie Przemek umie zdobywać gole, co udowadniał wcześniej, m. in. jako gracz Zagłębia Sosnowiec. Problem w tym, że Widzew nie ma kreatywnego pomocnika. Albo inaczej,  żadnego z posiadanych piłkarzy w tej roli nie wykorzystuje.

Ben Radhia – wymieniany jako napastnik, bo grał tam ostatnio, zadziwiając umiejętnościami skutecznych działań w pierwszej linii. Mam wrażenie, że Benowi nie brakuje dobrej woli i ambicji, potrafi być na boisku wojownikiem, posiada do tego predyspozycje. Ale kontuzje przytrafiają mu się zbyt często. Podobnie jak Igorovi Alvesowi, przy którym można zakończyć podsumowanie drużyny twierdząc, że jeśli piłkarz z Brazylii ma talent do rozgrywania piłki, musi poczekać, aż zdrowie pozwoli mu na pełne wykorzystanie możliwości…

Pomijam świadomie całą armię juniorów, z której można by wyróżnić jedynie Piotra Mrozińskiego – ten umiał przebić się do zespołu i z roli defensywnego pomocnika wywiązał się poprawnie, kilka razy. Pozostali czekają na swoją szansę i niewątpliwie są przyszłością drużyny.

Czekamy więc na wiosnę w wykonaniu podopiecznych Radosława Mroczkowskiego, który musi sobie radzić zarówno z problemami kadrowymi, jak i z niezbyt jasną sytuacją materialną klubu. Na razie radzi sobie dobrze, umiejętnie wykorzystując dany potencjał, zbierając punkty jak tylko się da, choć czasem kosztem atrakcyjności gry zespołu. Zdaje się, że nie ma co liczyć na spektakularne transfery w przerwie zimowej, więc obserwujmy to dalej z nadzieją, że przyszły rok przyniesie więcej pozytywnych wiadomości.

 

O kompromitacji w Zabrzu, czyli oszustwo Widzewa

Zostały cztery minuty do końca spotkania, a Widzew przegrywa w Zabrzu z Górnikiem 3:0. Od zwycięstwa w tym meczu zależało, czy Łodzianie włączą się do walki o europejskie puchary. Przykre jest to, że ani przez jedną minutę nie chcieli do tej walki się włączyć.

Jest kilka spotkań, które w tym sezonie Widzewiacy rozegrali „na alibi”. Po to, by udawać grę, dotrwać do końca. To było jedno z tych spotkań – Widzew traci właśnie czwartą bramkę… Kibice nie są na tyle naiwni by wierzyć, że ich ulubieńcy nie mogą nawiązać skutecznej walki z zespołami takimi, jak Górnik Zabrze. Gdy im zależy, piłkarze Widzewa potrafią wznieść się na wyżyny umiejętności i pokonać rywali znacznie wyżej notowanych. Pytanie brzmi, czy o wynikach tej drużyny naprawdę zawsze decydują sprawy wyłącznie sportowe.

Odwrotnie, niż w ligach zachodnich polskie zespoły grywają w kratkę, taka była cała nasza liga w tym sezonie. Zdarzały się mecze kuriozalne – zespoły świetne w jednej kolejce, kompromitowały się w następnej. Być może więc problem uczciwości piłkarzy dotyczy całej ligi, ale mnie jako kibica interesuje postawa Widzewa: gdy oglądam mecz, w którym „mój” zespół markuje grę, mam prawo czuć się oszukany.

Jadąc do Zabrza Widzewiacy demonstrowali luz i spokój. Nawet zatrzymali się na chwilę w Częstochowie, bo zagraniczni zawodnicy chcieli zobaczyć sanktuarium jasnogórskie. A w czasie spotkania Grzesio Mielcarski powiedział: „Widzewiacy wyglądają tak, jakby jechali tu trzy dni autobusem i właśnie przed chwilą z niego wysiedli.” To chyba wystarczy za cały komentarz…

Nie jest tajemnicą, że w Widzewie (znów, niestety) sprawę komplikują kłopoty finansowe. Pilkarze liczą, zamiast zarobionych złotówek, kolejne tygodnie zaległości. To nawet można zrozumieć: ktoś nie płaci, to nie pracujemy. Ale z perspektywy zawodowej uczciwości byłoby lepsze, gdyby cała drużyna w ramach protestu nie wyszłaby na boisko – czy w Zabrzu, czy wcześniej – aniżeli udawała, że pracuje, oszukując swoich kibiców. Jeśli tak jest, jeśli naprawdę świadomie nie angażują się w grę, nie są godni najmniejszego nawet szacunku. I to kibice powinni zbojkotować mecze z ich udziałem.

Nie może być zgody na postawę piłkarzy, którą śmiało nazwać można antysportową. Widzew utrzymał się w ekstraklasie, latem dojdzie pewnie do małej rewolucji personalnej (że finansowej, czyli znacznie mniejsze nakłady właściciela na drużynę, widać już po miejscach planowanych zgrupowań). Jest więc pewne, że zespół będzie od jesieni mierzył siły na zamiary i nikt cudów od nich nie oczekuje. Poza jednym – kibice mają prawo domagać się bezwzględnej uczciwości i maksymalnego zaangażowania w grę tych, którzy noszą  koszulkę z Widzewskim herbem na piersi. W przeciwnym razie całe to przedsiębiorstwo, jakim jest obecnie zespół Widzewa Łódź, straci swoich najwierniejszych klientów. A wtedy fimie – oby nigdy tak nie było – naprawdę zajrzy w oczy widmo totalnego bankructwa.

O Widzewie, czyli mnóstwo serca, mało rozumu

Mój ukochany Widzew ruszył do boju o utrzymanie w ekstraklasie. Nie trzeba było oglądać kompromitacji Lecha w Bradze by wiedzieć, że bez względu na pucharowe konfrontacje Mistrza Polski będzie on trudnym rywalem na inaugurację rundy wiosennej. Mimo to nie brakowało opinii, że jest to rywal do ogrania. Kibicom marzyła się więc zdobycz punktowa, a punktów brakuje dziś Widzewowi jak powietrza.

Widzew zagrał w Poznaniu efektownie. Większą część meczu prowadził grę, w pierwszej połowie robił groźne akcje oskrzydlające. Mogły podobać się szybkie rajdy bocznych pomocników – Adriana Budki z prawej, Pawła Grischoka z lewej strony, wsparte szarżami ofensywnie nastawionych obrońców: Bena i Dudu. Zwłaszcza postawa Bena Radhii mogła się podobać, dużo biegał, schodził do środka, w kilku akcjach wkręcał rywali jak tyczki… Cóż z tego, skoro „na stojaka” grający Lech wykorzystał jedną jedyną szansę, by jeszcze przed przerwą strzelić bramkę. Podawał z głębi pola Murawski, Dudu nie upilnował na jedenastym metrze dobrze ustawionego Wilka, Szymanek nie zdążył z asekuracją – i było 1:0. Mimo to Widzewiacy nadal grali ambitnie, choć nasi napastnicy – Sernas i Grzelczak, dokładnie pilnowani w sektorze poznańskiej defensywy, nie potrafili wykorzystać kilku dobrych zagrań ze skrzydeł.

Druga połowa obnażyła – niestety – wszystkie słabości zespołu, które trener Czesław Michniewicz będzie musiał jakoś okiełznać, jeśli marzy o zachowaniu miejsca w ekstraklasie. Przede wszystkim, gdy Lech zagrał pressingiem, czyli ustawił wyżej obronę, atak pozycyjny Łodzian przestał  zagrażać bramce rywala, bo kończył się przed jego polem karnym. Lech odciął od podań napastników Widzewa, nasi skrzydłowi szybko stracili dynamikę, trzeba było ich zmienić, a rezerwowi nie poprawili gry drużyny. Żeby zagrozić Lechitom, należało w drugiej połowie złamać schematyczny sposób ataku, w którym większość akcji przeprowadzają boczni zawodnicy, dośrodkowując piłkę. Aż prosiło się stworzyć przewagę niekonwencjonalnymi zagraniami ze środka pola, w której to strefie Widzewowi brakuje indywidualności. Na boisku pojawił się wprawdzie Riku Riski, nowy nabytek z Finlandii, który dostał koszulkę z numerem dziesięć – ale w Poznaniu zmienił na prawej flance Adriana Budkę. Czemu trener przy tej zmianie obawiał się przesunąć na skrzydło uniwersalnego Łukasza Brozia, a dać szansę Finowi na pokazanie się w środku pola? Nadal nie wiemy, jakie są możliwości tego zawodnika, a kreatywny środkowy pomocnik w Widzewie jest obecnie bardzo potrzebny. Zwłaszcza, gdy raczej defensywnie ustawiany Mindaugas Panka ma słabszy dzień, jak w meczu z Lechem, brak dobrego rozgrywającego staje się jaskrawy. I niestety decyduje o końcowym rezultacie.

Stawiam zatem tezę, że to nie brak napastników, ale właśnie klasowego playmakera jest w tej chwili najpilniejszą potrzebą Widzewa, zresztą nie od dzisiaj. Zawodnicy pierwszej linii, jak Sernas, Grzelczak, a na pewno także Oziębała czy Nakoulma (gdy wyleczą kontuzję) będą w stanie skutecznie wykańczać akcje, byleby nie zabrakło ostatniego podania, otwierającego drogę do bramki. Mecze z rywalami, którzy przyjrzą się trochę bliżej widzewskiej taktyce blokując nam skrzydła, kończą się w tym sezonie irytującymi stratami punktów. Czas podjąć ryzyko i dać komuś poszaleć na środku boiska, nieważne czy będzie to Riski, Djurić, może inny zawodnik okaże się objawieniem wiosny? Tak czy owak problem istnieje i głęboko wierzę, że trener Michniewicz jakoś znajdzie remedium na kłopoty. Inaczej szybko zrobi się bardzo gorąco…