O łódzkiej awanturze, czyli jak się tabloid miastu przysłużył…

Ależ zamieszanie wokół Łodzi! Nareszcie, można by rzec. Zgodnie z zasadą, że lepiej niech mówią źle, niż mieliby w ogóle nie mówić. Fakty są bezwzględne: dzięki paszkwilowemu artykułowi w angielskiej bulwarówce Łódź zyskała tyle ogólnopolskiej promocji, jakiej nie miała od wizyty papieża Polaka w roku 1987. Okrutna ironia losu, bo kolejne rządzące miastem ekipy polityczne (od czerwonego betonu, przez czarną ekipę „Kropy” do dzisiejszych socjalistów z ludzką POtwarzą) zawsze się dwoiły i troiły, by pokazać światu swój promocyjny wysiłek. A tu klops, wszystkie w historii wolnej Polski obsady Wydziału Promocji Urzędu Miasta Łodzi nie zrobiły dla miasta nawet kropelki tego, co zmalował reporter „The Sun” jedną tylko publikacją. Naprawdę, prezydent Zdanowska, miast słać dyplomatyczne noty, powinna faceta natychmiast zatrudnić w urzędzie – zaczynając angaż od premii za skuteczne działanie.

I cóż z tego, że tabloid, że pisał artykuł z tezą: ferment poszedł w świat. Wreszcie o Łodzi usłyszał ktoś poza filmowcami, wędrującymi na kolanach do szkoły i schodów, na których siadywał Polański.  Zupełnie bezpłatnie „The Sun” zrobił miastu reklamę i aż się prosi, by władze zdyskontowały sukces kolejnymi działaniami. Teraz swą politykę turystyczną Magistrat powinien oprzeć na haśle: „Przyjeżdżajcie zobaczyć, czy naprawdę jest tu tak źle”.   Może udać się bardziej, niż próba wypromowania ciężkozbrojnej turystyki żydowsko-martyrologicznej, w jakiej lubował się zarząd Jerzego Kropiwnickiego, budując (skądinąd chwalebnie) pomniki, dokumentujące łódzki holokaust…

Czas jednak otrząsnąć się z oparów absurdu, jakie uniosły się nad Łodzią po znamiennej publikacji w angielskiej gazecie. To znakomity moment, by pokazać jak rozpaczliwe stają się wysiłki kolejnych polityczno-urzędniczych ekip, by wymęczyć jakąkolwiek wizję miasta, wciąż z ogromnym wysiłkiem podnoszącego się po upadku wielkiego przemysłu. Za komuny tekstylia, wymyślone dla Łodzi w czasach ziemi obiecanej, podtrzymywały egzystencję tysięcy robotniczej braci. Transformacja ujawniła nie tylko skrajną niereformowalność wielkich manufaktur, ale też gigantyczny problem z ludzkimi masami, nagle pozostawionymi samym sobie po likwidacji miejsc pracy. Na tym, jak gospodarczo ożywić ludzką tkankę Łodzi, łamią sobie zęby kolejni tego miasta gospodarze. Bo też, jak się zdaje, potrzeba tu zmian radykalnych, a nie tylko lekkiego przyklepywania nędzy, która tkwi w łódzkich podwórkach od czasów przemysłowych.

Od zawsze, jako urodzony łodzianin, powtarzam prawdę, że to powinno być „miasto eventowe”. Punkt turystyki chwilowej, dającej tkance miejskiej pieniądze z krótkotrwałych wizyt gości spoza Łodzi. Przykład Atlas Areny, paradoksalnie wykpiwanej przez obecne władze inwestycji poprzedniej ekipy pokazuje, że tylko na duże koncerty i wydarzenia sportowe przyjeżdżają do nas goście. Inaczej – nikt tu nie zajrzy, bo i po co? Nie ma morza, jeziora, gór ani zabytków. Powinien za to kwitnąć handel (targi) i rozrywka wokół niego: wszelkie formy zdarzeń kulturalnych, elitarnych bądź masowych. Tak rozwinęły się w średniowieczu kupieckie miasta Hansy!!! To powinno być „polskie Las Vegas”, mekka przyjezdnych, bo tylko oni mogą dostarczyć zabiedzonej Łodzi niezbędny zastrzyk kapitału, jaki ożywiłby tutejszą populację.  Sytuację wręcz ustawia położenie Łodzi, w centrum kraju, na styku autostrad, wreszcie (choć z bólem) wyłaniających się z transportowej mapy Polski… Powoli, ale systematycznie, rozwija się tu port lotniczy. Jeśli władza zadba, by można było do Łodzi łatwo dotrzeć – a także nie będzie przeszkadzać temu, by było PO CO tu przyjechać, miasto stanie na nogi. I nie będziemy musieli przejmować się artykułami w prymitywnych brukowcach zagranicznych.

O katastrofalnym proroctwie, czyli jaki będzie rok 2013…

Ledwie umilkły obawy w sprawie rzekomego końca świata, a już rozlegają się  pierwsze proroctwa, wieszczące Polsce totalną zapaść finansową w nowym roku. Przestrzegają autorytety, głównie ze strony opozycji: uwaga, zjeżdżamy po równi pochyłej! A wszystko za sprawą mitu kryzysowego i wewnętrznych walk w Platformie Obywatelskiej, ponoć coraz bardziej zajadłych. Niektórzy, jak choćby prof. Jadwiga Staniszkis, nazywają premiera Tuska „już nieistniejącym” pionkiem w brutalnej grze, jaka toczy się za kulisami teatru działań politycznych.

O micie kryzysowym od dawna wiemy, że wykorzystywany jest przez krajowe władze na usprawiedliwienie własnych, niepopularnych decyzji. Łatwo wprowadzać w życie kolejne działania, które drenują ludziom kieszenie, a potem zwalić na „ogólnoświatowy kryzys ekonomiczny”. Ale czy rację mają przerażeni profeci, wieszczący atak strasznej biedy w  roku 2013, właśnie z powodu szykowanych nam, a ewidentnie szkodliwych, posunięć gospodarczych władzy? Nie wiemy, natomiast jedno jest pewne: niektóre zamiary (lub dokonane posunięcia)  rządzącej Polską ekipy faktycznie mogą budzić niepokój „przeciętnych Kowalskich”. A strach to poważny: o pracę lub koszta życia, które w najbliższym roku faktycznie ulec mogą podwyższeniu, o ile rząd nie wycofa się z pewnych zamiarów. Lub nie zmieni obecnie wdrażanych, a szkodliwych, zmian prawnych.

Najprościej sięgnąć po trzy konkretne przykłady, więcej nie trzeba, bo jeśli każdy z nich się sprawdzi, będzie to oznaczało wymierne zubożenie mieszkających w Polsce ludzi. Oczywiście z wyłączeniem sekty polityków i zblatowanych z nimi wielkich oligarchów finansowych.

Po pierwsze: planowane faktycznie przez rząd wejście do strefy Euro. Może jeszcze nie w tym roku, ale rację ma prof. Staniszkis mówiąc, że samo wejście na drogę zmiany monetarnej będzie dla Polski kosztowne. Oznacza bowiem konieczność dostosowania do Euro cen podstawowych artykułów, zapewniających ludziom przetrwanie, a od których zależy przecież dochód budżetowy. Benzyna już jest droga „europejsko”, zdrożeją pozostałe nośniki energii oraz te artykuły rynku wewnętrznego (głównie żywność), które dotąd broniły się przed wpływami politycznych euro-doktrynerów. A „Kowalski”? Jeśli będzie musiał zapłacić za chleb i najtańszą wędlinę tyle, co jego odpowiednik w Niemczech – na pewno odczuje to w kieszeni. I zbiednieje, bo droższe będzie wszystko, co potrzebne mu do przetrwania na podstawowym poziomie. Pensji nikt nie podwyższy, nadto – gdy już Euro wejdzie – duża część handlowców wykorzysta ten fakt do podwyżek cen na swoje produkty. Pamiętacie? Identycznie było przy denominacji! I nijak nie da się z tym zawalczyć… Zatem, wniosek pierwszy już mamy: zmiana waluty w Polsce niewątpliwie złączy się ze zubożeniem ogromnej części mieszkających w Polsce ludzi, zwłaszcza tych najbiedniejszych, najmniej zarabiających.  I będzie to widoczne już na etapie „wstępnym”…

Po drugie: na krajowej piętnastce pod Bydgoszczą władza testuje nowy system do ścigania piratów drogowych, są kamery, obliczanie średniej prędkości. Jeśli politycy/urzędnicy zafundują nam takie systemy na wszystkich trasach, nadto – zgodnie z zapowiedziami – stawiane będą nowe fotoradary, zwiększy się ilość wystawianych mandatów drogowych. A to znaczy, że w kieszeniach odczują wszystko kierowcy. Nic dziwnego – rząd nie kryje swych planów ściągnięcia haraczu w postaci kar za wykroczenia drogowe w wysokości półtora miliarda złotych w tym roku! Przyznacie, to wyjątkowa bezczelność: określić, ile ma być ściągnięte z ludzi, ogłosić to publicznie – a do tego zapisać te pieniądze na pokrycie wydatków budżetowych, które spowodowało się własną, szkodliwą polityką! Dopóki kierowcy w Polsce będą traktowani jak dojne krowy, „kułacy”, którzy powinni płacić mandaty, bo i tak mają pieniądze (przecież inaczej nie mieliby aut…) – dobrze nam nie będzie. Bo dziś posiadanie auta nie jest  żadnym luksusem, a mandaty robią największą krzywdę tym, którzy używają samochodu do ciężkiej pracy, wcale kokosów nie przynoszącej…

Trzeci przykład: tu już krótko. W bieżącym roku wzrastają (zamiast maleć) koszta funkcjonowania firm. Zwiększają się wszystkie obowiązkowe składki dla przedsiębiorców. I to nie są jedynie zamiary władzy, ale konkrety. Nie znamy na razie skali wysokości składki zdrowotnej, ale to się wkrótce okaże… Tak, jakby faktycznie opływały w dostatek, polskie firmy (zwłaszcza małe i średnie) znów muszą wziąć na siebie koszta nadmiernie rozbuchanej biurokracji, interwencjonizmu państwowego i marnotrawstwa pieniędzy publicznych. Czyli socjalizmu Tuskowego w europejskim, nowoczesnym wydaniu. Wiele z tych firm nie przetrzyma nowych obciążeń, będzie zwalniać ludzi – lub upadnie. Wzrost bezrobocia stanie się faktem.

Konkluzja może być zatem bolesna: jeśli władza istotnie zrealizuje swój plan maksimum w obciążaniu nas kosztami swojej politycznej działalności, bieda się zwiększy. Może być tylko tak, że ludzie rządzącej PO z premierem na czele zatrzymają się na chwilę w krwiożerczym pędzie do samozagłady w walce o całość władzy – i przemyślą swoje kroki finansowe. Dopóki jednak rządzących angażować będą pospołu: bój o pozycję we własnej partii oraz walka o zniszczenie PiS-owskiej opozycji, czasu na przemyślenia gospodarcze może zabraknąć. A przyszły rok, wyborczy przecież, może dać ludziom w Polsce kilka gorzkich argumentów na rzecz potrzeby wymiany rządzącej ekipy. Byle tylko na jej miejscu znów nie pojawili się jacyś socjaliści.

O „Moim rowerze”, czyli całkiem niezły film Piotrka Trzaskalskiego

Poszliśmy z żoną na „Mój rower”, choć znajomi ostrzegali, że może być gniot. Kłamali, nie jest źle, film się broni, można go obejrzeć. Nie rozumiem radykalnie złych recenzji, jakie dane mi było o nim usłyszeć. Owszem, zdarzają się twórcom potknięcia, lecz jak najbardziej możliwe do wybaczenia…

Rzecz – najogólniej – dotyczy międzyludzkich relacji we współczesnej rodzinie. Jak często bywa, popękanej, skłóconej, przesyconej wzajemnym brakiem uczuć i egoizmem. Trzech facetów: dziadek, ojciec i wnuk, na co dzień żyjących bardzo daleko od siebie (nie tylko emocjonalnie, także geograficznie) staje wspólnie wobec sytuacji alarmowej. Oto od dziadka nagle odchodzi żona (mama, babcia), dziadek ląduje w szpitalu – i trzeba coś dalej razem począć. Historia jest wiarygodna, choć od początku łatwo domyśleć się, że przygoda będzie dla trójki bohaterów pretekstem do rozwikłania skomplikowanych relacji, jakie w ciągu ostatnich lat radykalnie oddzieliły ich od siebie. Nie trzeba też wielkiej filozofii, by domyślać się pozytywnego zakończenia. I choć nie jest ono zaskakujące, pozostawia widza z uczuciem prawdopodobieństwa.

Film opowiada kilka ważnych spraw o człowieku dzięki historii, zawartej w dobrym scenariuszu, zamykającym też w sobie sprawne dialogi. To rzadkość w polskim kinie – i przy okazji brawa dla Trzaskala, bo jest on współautorem literackiej podstawy filmu. Dzięki niej obraz staje się momentami bardzo zabawny, chwilami wzruszający, bywa pouczający. Film jest także wysmakowany w warstwie plastycznej, zwłaszcza w sekwencjach, które odbywają się na Mazurach. Gdy akcja przenosi się nad jeziora, nawet fabuła zyskuje dodatkową przestrzeń.

Kameralność filmu sprawia, że skupiamy się na aktorach: świetny jest Michał Urbaniak, który na pewno udźwignął ciężar roli. Choć akurat moja żona twierdzi inaczej… Nienagannie gra Artur Żmijewski, choć akurat ja nie lubię tego typu oszczędnego,  zdystansowanego aktorstwa. Jednakże postać Żmijewskiego jest najbardziej złożona, z całej trójki wymagająca największej pracy od aktora. Mowa o specyficznej metamorfozie bohatera, która – mimo akurat mojej niechęci do sposobu gry Żmijewskiego – została poprawnie zaznaczona.

Pomaga muzyka, odgrywająca w filmie ważną, podwójną rolę. Nie zawodzi operator, choć wyłapać da się kilka niestaranności, zarówno w realizacji zdjęć jak i w późniejszym montażu. Ale czepiać się nie ma czego, film – nie tylko w polskich warunkach – da się oglądać i można go polecać. A z ciekawostek: podobno opisana tam historia zawiera wątki autobiograficzne, którymi w scenariuszu posłużył się Trzaskalski.  Mamy tylko jeden zgrzyt: slogan promocyjny „cała prawda o facetach”, jakim posługują się dystrybutorzy, by zachęcić widzów do oglądania. Na Boga, kochani, na dźwięk tych słów ludzie inteligentni zwiewają gdzie pieprz rośnie! A głównie do nich film jest adresowany.

O autostradowych komplikacjach, czyli jak Łódź mężnie znosi ruch ciężarówek…

Wydawać by się mogło, że autostrady są zbawieniem dla Łodzi. Gdyby nie skrzyżowanie pod Strykowem, które zgodnie z aktualnymi planami ma szanse za dwa lata wysyłać sprawnie ruch krajowy w każdą stronę, pies z kulawą nogą by tu nie zaglądał. Nie ma po co zaglądać do Łodzi (brak atrakcji turystycznych i ogólna brzydota miasta) – chyba, że akurat coś się dzieje w temacie sportu lub kultury. Oby działo się jak najwięcej, ale żeby w przyszłości  natłok turystów „eventowych”  nie zablokował nam ulic na amen, należałoby także zadbać o przelotowość ruchu tranzytowego. Z tym w mieście krucho, zwłaszcza ostatnio, po otwarciu fragmentu autostrady A 1 między Strykowem a Kowalem.

Wprawdzie autostrada z Łodzi do Gdańska jeszcze nie całkiem gotowa, bo zostało 60 kilometrów od Kowala na północ – a ten odcinek dopiero za dwa lata ma być wykonany. Ale już dziś spora część ruchu TIR korzysta ze sprawniejszej drogi na południe, uwalniając dzięki temu dotychczas obleganą krajową jedynkę – przynajmniej na tym odcinku, gdzie jest to możliwe. I faktycznie, ruch się usprawnił: jedziesz lepiej, dopóki nie dotrzesz do Łodzi. Tu wszelka sprawność przelotu się kończy, bo Łódź nie ma obwodnicy, która mogłaby odciążyć  ruch miejski od ciężkiego transportu na kołach.

Samochody, także ciężarowe, wjeżdżając do Łodzi od strony węzła w Strykowie, mają dwie możliwości przejazdu przez miasto: albo prosto, przez aleję Śmigłego – Rydza (utykając w korku na pierwszym dużym skrzyżowaniu, jakim jest Rondo Solidarności) – albo, zgodnie z nowymi oznaczeniami, uciekać w prawo ulicą Inflancką, docierając takim objazdem do Alei Włókniarzy, która jest dotychczasowym fragmentem krajowej jedynki. Ten wariant również grozi korkami, bo Inflancka, choć dwupasmowa, jest wąska i pofałdowana. Czeka na remont, który ma się zacząć na wiosnę, co przy okazji będzie oznaczało dla kierowców kolejną traumę, bo na czas remontu nikt TIR- ów objazdem nie skieruje, po prostu nie ma którędy ich puścić… Korki w całej północnej części miasta będą potworne, zwłaszcza w godzinach szczytu.

Nie ma więc dobrego wyjścia. Niczym w greckiej tragedii, każde posunięcie kończy się źle – jak byśmy przez Łódź nie pojechali, zawsze wpakujemy się w drogową ciasnotę. Sytuacja ta jest poniekąd efektem wieloletnich zaniedbań władz miasta, które zmieniając się w obiegu kadencyjnym myślały zawsze o sobie, a nigdy o mieszkańcach i ich pożytku. Ale to także skutek działania krajowych urzędników, którym z perspektywy Warszawy nigdy nie było na rękę fundowanie konkurencyjnej Łodzi dogodności transportowych… Dlatego obwodnicy Łodzi nie mamy od lat, choć trzeba przyznać uczciwie, trwają już prace przy „naszym” odcinku krajowej S 8 – a plany puszczenia dalej A 1 do Tuszyna też powinny sprawę znacznie poprawić. Problem w tym, że znów trzeba będzie poczekać na to kilka lat. Oczywiście pod warunkiem, że w międzyczasie kolejny biurokratyczny kataklizm nie cofnie procesu inwestycyjnego z powrotem w powijaki. Najbliższy czas jawi się dla Łodzi jako drogowo/transportowa zagłada. I kierowcy przez nasze miasto podróżujący winni uwzględnić ten fakt w swoich planach.

O remoncie ulicy Piotrkowskiej, czyli jak się buduje wyborcze pomniki

Wielki spychacz, wyposażony w łom do rozbijania kamieni, podjechał do kwietnika. Klomb przed pizzerią In Centro często służył wcześniej do spotkań towarzyskich,  jak wiele innych kwietników na Piotrkowskiej. Ale ten był lubiany szczególnie.  Łom w kilka sekund, dla telewizyjnych kamer i fotoreporterów prasowych, rozbił klomb na kilkadziesiąt kamiennych odłamków. Tak rozpoczął się remont najważniejszej ulicy Łodzi, która za dwa lata ma odzyskać swoją „świetność” i „zacząć żyć nowym życiem”.

Tak przynajmniej twierdzi ekipa rządzącej Łodzią Platformy Obywatelskiej, która wpakowała prawie pięćdziesiąt milionów złotych z budżetu miasta w totalną renowację Piotrkowskiej: od wymiany wszystkich sieci podziemnych, po nową nawierzchnię i elementy małej architektury, jak latarnie czy ławki. Kłopot w tym, że bardzo wielu Łodzian (nie tylko polityczna opozycja) uważa, jakoby remont ten był zupełnie bezcelowy a pieniądze publiczne zostaną, który to już raz, spektakularnie wyrzucone w błoto.

W ocenie przeciwników remontu Piotrkowska jest teraz w zupełnie dobrym stanie. Wątpliwe, czy naprawdę wymaga jakiejkolwiek renowacji. Kostka nawierzchni, poza nielicznymi miejscami, trzyma się solidnie. Ławki i latarnie były całkiem niedawno wymieniane, nikt ich nie dewastuje, nie zdążyły zardzewieć.  Sieci wewnętrzne – elektryczna, wodociągowa, kanalizacyjna – z pewnością nie sprawiają kłopotów mieszkańcom ulicy, bo inżynieria miejska masowych zgłoszeń o awariach nie odbiera… Generalnie, porównując z większością sąsiadujących ulic, Piotrkowska wygląda porządnie.  Nawet jak na domniemaną wizytówkę miasta, którą de facto być przestała w chwili uruchomienia Manufaktury. Czy remont przywróci ulicy kluczową dla promocji Łodzi funkcję – to znaczy głównego deptaka, spacerowo-handlowej arterii numer jeden?

Są tacy, którzy twierdzą, że renowacja absolutnie tego nie gwarantuje. By ożywić Piotrkowską, trzeba przede wszystkim oddać właścicielom prywatnym stojące tam kamienice – a handlowcom i restauratorom obniżyć opłaty czynszowe i dzierżawne, by zachęcić kolejnych do inwestowania w miejskiej „strefie a”. Urzędnicy miejscy oczywiście żadnego z tych poczynań nie planują. Cóż wobec tego nimi kieruje? Ano, jak zwykle, nie chodzi tu o żadną Piotrkowską ani o żadne dobro publiczne. Chodzi o to, by za publiczną kasę przygotować sobie solidny pomnik w roku wyborów samorządowych. Bo – przedziwnym trafem – zakończenie remontu Piotrkowskiej ma zbiec się w czasie z terminem następnej elekcji władz lokalnych…

Zgadzam się z politykami opozycji: Platforma chce mieć eleganckie narzędzie w walce o ponowny wybór na magistrackie stołki. Łatwo będzie pokazać wyborcom dosłowny skutek „dobrze sprawowanej władzy”: popatrzcie, jak Piotrkowska wygląda teraz, a jak wyglądała wcześniej! Jeśli w terminach prac nic się nie obsunie, a pani prezydent Zdanowska osobiście zapowiedziała ścisły nadzór robót (współczuję wykonawcom, będą NAPRAWDĘ dociskani z terminami) – PO będzie miało, w sam czas na wybory, dobry argument dla Łodzian, by drugi raz z rzędu zaufali rządzącej ekipie. I żeby przy urnach wyborczych ponownie oddali jej władzę.

Chodzi dokładnie o to – i wyłącznie o to. Żaden remont Piotrkowskiej nie jest potrzebny, te pięćdziesiąt baniek można było spokojnie przeznaczyć na ważniejsze cele.  Dobrze się stanie, jeśli za dwa lata łódzcy wyborcy będą o tym pamiętali.  A obraz pogruchotanego klombu, lubianego onegdaj przez spacerujących przechodniów, to idealny komentarz do działań władz miasta. Lepszego komentarza nie trzeba.

O stadionach, czyli kto ma za co płacić…

Niektóre polskie miasta mają piękne stadiony, bo wygrały rywalizację o narodowe stypendia przed Euro 2012. Łódź (zaniedbanie urzędników miejskich!) tę walkę przegrała, wskutek czego od wielu lat trwa u nas bolesna szarpanina między Magistratem a prywatnymi właścicielami obu klubów piłkarskich.

Właśnie z hukiem runęły dwa kolejne, zaplanowane na kilka lat skutecznego działania, zamiary budowlane. Miasto de facto wycofało się z partnerstwa publiczno-prywatnego, jakie miało rozpocząć się przy modernizacji stadionu Widzewa. A także, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ogłosiła upadłość firma Budus: podmiot, odpowiedzialny za budowę tzw. Stadionu Miejskiego przy Alei Unii, będącego w istocie stadionem ŁKS.

Nie sposób, naprawdę od lat, znaleźć metody na pogodzenie sił, jakie zwierają się w klinczującym uścisku na ringu łódzkiego futbolu. Miasto lawiruje i zwodzi wszystkich, bo zasadniczo nie ma pieniędzy na budowę dwóch nowoczesnych obiektów piłkarskich. Wciąż jednak zawiera jakieś umowy,  ogłasza kolejne etapy inwestycji, by przed kolejnymi wyborami zyskać głosy kibiców jednego i drugiego klubu. Od 1989 roku zmieniają się, od czerwonych przez czarne do różowych, kolory sztandarów władzy nad łódzkim Magistratem… lecz jedno pozostaje niezmienne, fatalny stan rozpadających się stadionów Widzewa i ŁKS. Gdy w roku 1995 Widzew, pchany w górę „tajemniczymi” pieniędzmi panów Grajewskiego i Pawelca, dostał się do elitarnej Ligi Mistrzów, cudem znalazły się pieniądze na remont rozwalających się trybun obiektu przy Piłsudskiego 138. Inaczej europejska „centrala mafijno – piłkarska UEFA” nie zezwoliłaby na rozgrywanie tam żadnego meczu o randze kontynentalnej. Ale od tamtych czasów stadion zdążył się zestarzeć, nadaje się do kapitalnej przebudowy i powiększenia. Z kolei ŁKS nie doczekał się porządnej inwestycji nawet w pamiętnym roku 1998, gdy zaskakująco wygrał krajową ligę i w boju o szlify Champions League starł się z samym Manchesterem United. Teraz władze Łodzi, ku irytacji kibiców Widzewa, postanowiły te zaszłości naprawić – a tu masz, jak na złość, wykonawca budowy zbankrutował. Wszystko wskazuje na to, że o ile inwestycja w ogóle zostanie dokończona (wykazywano jej rażące braki projektowe, m.in. brak czwartej trybuny) – to z ogromnym opóźnieniem. Biorąc pod uwagę obecny kryzys sportowy ŁKS można powiedzieć złośliwie, że broniącej się przed spadkiem z I ligi drużynie nowoczesny stadion nie będzie i tak w najbliższym czasie potrzebny – ale bądźmy poważni. Łódź, kogokolwiek w sensie klubowym Magistrat by nie poparł, nie ma stadionu na przyzwoitym poziomie, do organizacji imprez, jakie ściągałyby widzów z dalekich stron.

A to wielka szkoda! Łódź, jeśli miałaby znaczyć cokolwiek w konkurencji z innymi miastami, musi natychmiast podjąć walkę o własną atrakcyjność. Nie ma tu ani morza, ani gór, ani cudownych jezior – ktokolwiek miałby tu chcieć przyjechać i zostawić parę groszy, musi mieć WYDARZENIE. Coś się w Łodzi musi dziać, by ściągnąć przybyszów z Polski i nie tylko. Łódź, wykorzystując swą atrakcyjną pozycję geograficzną, w centrum kraju i u zbiegu autostrad, powinna być miastem eventowym, czyli takim, w którym ciągle coś się dzieje. Posiadanie odpowiednio dużego i nowoczesnego stadionu (nie tylko na mecze, także na koncerty) poważnie wzmocniłoby szansę rywalizacji z innymi miastami: o turystów i ich pieniądze. Póki takiego obiektu nie ma, szanse rozwoju aglomeracji maleją. Nie wystarcza Atlas Arena i niewielki Port Lotniczy Łódź w jej sąsiedztwie.

Mediolański San Siro – jeden z największych i najpiękniejszych stadionów świata – jest obiektem miejskim. Właścicieli obydwu szacownych klubów: Milanu (choć to przecież sam Berlusconi!) oraz bardziej ludycznego Interu nie byłoby w pojedynkę stać na wybudowanie podobnego obiektu. Zatem mediolańscy podatnicy, na co dzień spierający się o dominację „swojego” klubu w mieście, zawarli porozumienie. Obiekt stanął na gruncie neutralnym, nie związanym w żaden sposób z tradycją któregokolwiek z klubów. Część jego trybun, wymalowana na niebiesko, to stałe miejsca kibiców Interu. Drugą stronę, a to są ławki czerwone, zajmują podczas meczów „tifosi” AC Milan. Środek, po obu stronach murawy, zajmują sektory neutralne. Każda z drużyn ma swoją szatnię, wymalowaną w klubowe barwy i niedostępną dla rywali zza miedzy.  Włoski związek piłki nożnej dba o to, by oba zespoły grały mecze „u siebie” w innych terminach. Wszystko działa bez zastrzeżeń.

Czy trzeba jeszcze jakiejkolwiek podpowiedzi dla władz miasta Łodzi? Czy może być gdziekolwiek lepszy przykład dla rozwiązania problemów ze stadionem w mieście, gdzie na co dzień egzystują dwa „zwaśnione” kluby? Jeśli jest, uprzejmie proszę mi o tym powiedzieć.

 

 

O Dołęgi Marcina przypadku, czyli jak mistrz abdykował

Nie dźwignął, ani kilograma. Jeszcze dzień przed wyjściem na pomost olimpijskiego turnieju podnoszenia ciężarów w Londynie Marcin Dołęga został w Telewizji Polskiej mianowany mistrzem olimpijskim. Faworytem wagi 105 kg był murowanym zwłaszcza po tym, jak z konkursu wycofali się dwaj najgroźniejsi rywale rodem z Rosji. O Marcinie mówił dawny mistrz, Szymon Kołecki – stojąc na tle centrum Warszawy opowiadał z dumą, że rwanie Dołęga rozpocznie tam, gdzie inni skończą, niczym Chińscy ciężarowcy w Pekinie. Sam zainteresowany nie wyprowadzał rodaków z błędu. Pytany w mediach na okoliczność zbliżającego się startu rozwiewał wszelkie wątpliwości nielicznych sceptyków: będę mistrzem, nikt nie jest w stanie mi zagrozić!

Marcin Dołęga nie podniósł ani razu sztangi o wadze 190 kg, rzeczywiście rozpoczynając konkurs od najwyższego stopnia w całej stawce. Trzy próby spalił bezdyskusyjnie, choć podobno na treningach rozpoczyna rwanie sztangi od dwustu kilogramów na gryfie, na rozgrzewkę. Co się stało? Tego nie wiedzą nawet wybitni eksperci, zaproszony do studia Robert Skolimowski, olimpijczyk z Moskwy, mówił o specyfice igrzysk, o potrzebie pokonania presji i wygrania walki z sobą samym. Inne wytłumaczenie trudno było mu znaleźć.

Szczęściem kibiców, honoru biało-czerwonych barw świetnie bronił Bartłomiej Bonk, zdobywca brązowego medalu. Młody ciężarowiec miał nawet szansę na złoto, ale minimalnie spalił ostatnią próbę w podrzucie, dyktując ciężar o trzy kilo większy, niż wynosi jego aktualny rekord życiowy.  Zrobił znakomitą robotę, pokazując jednocześnie, że na sukces w igrzyskach składa się cały szereg rozmaitych czynników. I że niekoniecznie mianowanie przed rozpoczęciem zawodów może zrobić mistrza z murowanego faworyta.

Różnymi ścieżkami biegną losy olimpijskich triumfatorów: kulomiot Tomasz Majewski swój pierwszy złoty medal olimpijski zdobył w sytuacji, gdy nikt na niego nie stawiał. W Londynie potwierdził dominację, ale jest to człowiek, który ponoć z ogromnym luzem, bez napięć nerwowych, podchodzi do całego szumu, towarzyszącego olimpijskim rozgrywkom. Nie każdy umie się od tego odciąć. Z Majewskiego nikt na siłę mistrza w Londynie nie robił, zresztą on sam  powtarzał, że niczego nie musi, chociaż bardzo chce. Należy to rozumieć: odczepcie się, swoje zrobiłem, oczywiście znów powalczę, ale znam realia, może się nie udać. Akurat się udało, może właśnie ze względu na ów „luz mięśniowy”, jaki Majewski ma w sobie, gwiżdżąc na wszystko poza sumiennym wykonywaniem własnych obowiązków. I poza utworami grupy Motorhead, które ma w słuchawkach, co akurat bardzo pochwalam.

Może Dołęgę pokonała własna pycha, może nadmierne obciążenie, stworzone dzięki telewizyjnej nominacji na mistrza. Nie każdemu pracuje się łatwiej ze świadomością, że oto na pozytywny sukces twojej roboty, patrząc ci na ręce, liczy właśnie kilkadziesiąt milionów ludzi… Ale – to z kolei znowu efekt uboczny telewizyjnego przekazu – Dołęga walczyć musiał nie tylko ze sztangą, ale z ogromnym zapotrzebowaniem na sukces, wymagany zarówno przez naród, jak i grono telewizyjnych luminarzy marketingowych. Spójrzmy, jak irytująco wiele spotów reklamowych przerywa nam relacje TVP z olimpijskiego turnieju. Sponsorzy muszą dostać oglądalność! A jak wzmocnić w widzach chęć obejrzenia przed ekranem pasjonującej rozgrywki naszych o medale? Cóż, najlepiej nasączyć widza przekonaniem, że oto nasza „szansa” na medalowy sukces graniczy z pewnością, jest w zasięgu ręki! Wystarczy tylko sięgnąć –  i już będziemy wszyscy mieli kolejną okazję do biesiady w poczuciu triumfu i zadowolenia. Oczywiście wszystko dzięki przekazowi Telewizji Polskiej…

Tak działa telewizyjna socjotechnika, oczywiście zostawiając potworne skutki uboczne na psychice samych zawodników, którzy przecież nie żyją w próżni, wiedzą, o czym mówi się w mediach na ich temat. Potem natomiast dziwimy się, że – cytując jednego z dziennikarzy – „medalowe szanse Polaków topnieją jak lody w lipcowym słońcu”.  Z pewnością nie tylko presja mediów przesądza o porażce w turnieju olimpijskim, to byłoby uproszczenie, ale bez żadnych wątpliwości jest jednym z poważnych czynników, jakie należy brać pod uwagę, szukając przyczyn nieudanego występu.

Choć pewnie zdarzają się sytuacje, w których wytwarzana przez dziennikarzy presja ma się zupełnie nijak do sytuacji na sportowej arenie. Spójrzcie na klęskę doświadczonej Anny Rogowskiej, ona akurat nie ma problemu z telewizją. Jej w konkursie, by skutecznie walczyć o medale zabrakło prawdopodobnie tylko jednej rzeczy. A właściwie osoby. Moniki Pyrek.

O zdjętym „wuefie”, czyli jak się poranka nie robi

Ktokolwiek słucha muzyki w samochodzie, a nie chce ciągle nurzać się w koszmarnej, popowo – mdłej papce, jadąc do pracy wybiera między Eską Rock a stacjami, nadającymi  muzykę klasyczną.  Od dawna poranek w rockowej Esce zdominowany był przez popisy dwójki celebrytów, których trzeba było słuchać, jeśli miało się nadzieję na odrobinę ostrzejszych dźwięków, idealnych przecież do porannej przebudzanki… Nie było wyboru, ale teraz jest lepiej: panów „wuef” zdjęto z anteny. A medialny światek obiegły cytaty z porannej audycji, w której obydwaj panowie lekko przesadzili w opisie kobiet narodowości ukraińskiej.

Należałem do grupy osób, które z ogromnym niesmakiem przedzierały się każdego ranka przez Wojewódzko – Figurską paplaninę. Trudno ją generalnie ująć w teoretyczne schematy. Czy dziennikarstwo to, może jedynie kabaret? Fakty są oczywiste: swoją audycję panowie poświęcali codziennie na szyderstwa wobec wybranych osób. Dworowano sobie najczęściej z ludzi PiS, z samych Kaczyńskich, z katastrofy smoleńskiej – albo z konkurencyjnych celebrytów. Nie kpiono nigdy z aktualnie panującej ekipy Tuskowej władzy.

Nie mam najmniejszej ochoty bronić PiS, Kaczyńskich, ani ich zwolenników. Mam natomiast głęboką awersję wobec takiego rodzaju medialnych wypowiedzi, w których lizodupność dla obecnie panującej władzy, tudzież kpina i szyderstwa wobec opozycji, są zjawiskiem stałym i codziennym… Dziennikarstwo czy kabaret, wsio rawno – mieliśmy w „Porannym Wuefie” do czynienia z najobrzydliwszym przykładem dworskiej propagandy, jaki był obecny w mediach ogólnopolskich po roku 1989. Niczym nie skrywana, jawna niechęć wobec konkretnej opcji politycznej – złączona w jedno z czołobitnością wobec tych, którzy tkwią u steru, prowadząc nas w jedynie słusznym kierunku. Horror, bo dziennikarstwo na czymś zupełnie innym ma polegać – a dobry kabaret śmieje się także, jeśli nie głównie, z rządzących. Dlatego każdego ranka z bólem, po drodze do pracy, przełączałem zwykle Eskę Rock na inną stację. Choć ostre granie jest moim ulubionym.

Wreszcie panowie przegięli, bo ukraińska „szydera” (nie wiem – popełniona bardziej z głupoty, czy może z „antenowego spontanu”) wkurzyła nawet pro-tuskowe środowiska feministyczne. Po sieci krąży wulgarna odpowiedź kobitek, wydrukowana w „Przekroju” – a prezes Radia Eska Rock, Bogusław Potoniec, znalazł się nagle pod ostrzałem kilku naraz instytucji, mających siłę, by radyjko pozbawić możliwości nadawania. Śmiano się zawsze ze Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, nikt się Radą Etyki Mediów nie przejmuje – ale już bat ze strony Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, ooo, to sprawa poważniejsza. Mogą znaleźć paragraf, odebrać koncesję, skończy się granie rocka przy akompaniamencie szyderstw wobec oszołomów… Prezes Potoniec skulił ogonek pod siebie i zwinął też poranną audycję, w słusznym (i odwiecznym) przeświadczeniu, że byt znaczy o wiele więcej niż ideologiczna świadomość.

Bogusław Potoniec lat temu mniej więcej piętnaście, jako „programowy” łódzkiej Eski, w której wówczas pracowałem, starał się szkolić nas pracowników w „nowoczesnym dziennikarstwie radiowym”. Przyniósł kiedyś, wygrzebany z Zeszytów Prasoznawczych (nr 3-4, 1995 – zachowałem na pamiątkę) tekst Andrzeja Magdonia pt.: „Duch zabawy w mediach”. Jest tam generalnie mowa o powszechnym, zwłaszcza wśród elektronicznych mediów komercyjnych, zwyczaju nagminnego łamania zasad dziennikarskich – czy to warsztatowych, w zakresie genologii (gatunków dziennikarskich) czy etyki a nawet prawa, w jakim funkcjonują poszczególne systemy prasowe różnych krajów. Chodzi oczywiście o przesławny „infotainment” – czyli, z grubsza biorąc, metodę dawkowania w mediach treści informacyjnych przy pomocy rozrywkowej formy, najczęściej łamiąc zawodowe reguły. Po to, by łatwiej złapać odbiorców, przykuć ich uwagę – a przez to, oczywiście, zwiększyć poziom słuchalności (oglądalności, czytelnictwa – wszystko jedno). Czyli, zwiększając słupki odbioru, polepszyć narzędzie pozyskiwania reklamodawców. Czyli – dla kasy. „Infotainment” rozpowszechnił się na świecie, a krańcową formę zyskał w tabloidach, obrzydliwych brukowcach, typu gazetowy „Fakt” czy „Super Express” (licencjonowane w Polsce „The Sun” czy „Bild”) lub radiowy „Poranny Wuef” właśnie. Publikacje, audycje, programy, w których poziom łamania zasad dziennikarskiej przyzwoitości bywa monstrualnie przekraczany, by zyskać masowego odbiorcę.  Przestały się liczyć reguły, pojawił się klient, a wraz z nim pieniądze. Takiego dziennikarstwa chciał nas uczyć Potoniec w łódzkiej Esce.

Dziś widać gołym okiem, że preferowane zasady pan prezes Eski Rock przez kilka lat, pewnie ze sporym sukcesem, wdrażał na swoim podwórku. Znając go podejrzewam, że wprowadzenie „Wuefu” na antenę spowodowane było raczej chęcią wybicia konkurencji z rynku szokującym przekazem poranka, aniżeli polityczną wazeliną. Pewnie było tak, że zapraszając dwójkę celebrytów (za niezłą kasę) po prostu dał im wolną rękę licząc, że ich powszechnie znane głosy przyciągną słuchaczy, bez względu na treść toczonych pogawędek. Temat się kręcił, bo fama o „jeździe po bandzie” w wykonaniu duetu W-F, nakręcała niezły rozgłos wokół porannej audycji… Śmiem wątpić, czy akurat fani rocka rajcowali się tą gadaniną, ale „sztuka jest sztuka”: rozgłos, zły czy dobry, podobał się zapewne ludziom z radiowego działu reklamy. Teraz się skończy, bo w nieskończoność szerzyć podłych oszczerstw się nie da. Mam gdzieś politycznych aktywistów z KRRiTV, straszących Bogusia Potońca odebraniem koncesji. Mam też gdzieś PiS-owców i ich problemy. Ważne, że zareagowali ludzie przyzwoici, dla których nawet żałosne chronienie się „konwencją” satyry nie jest wystarczającym powodem dla bezustannego naruszania dóbr i wizerunku ciągle tych samych osób.

Apeluję do prezesa Potońca – masz, dawny kolego, niepowtarzalną okazję wreszcie wymyślić porządny radiowy poranek! Taki, w którym obrzydliwe i naruszające wszelkie zasady gadki dwóch wynajętych trefnisiów nie będą skłaniały słuchaczy do przełączania radia na inną stację.

O historycznej chwili, czyli jak autostrada Warszawę z Berlinem połączyła…

Stało się to o jakieś dwadzieścia lat za późno, ale – jest. Mamy wreszcie autostradę, łączącą dwie nader istotne w perspektywie naszego kraju stolice, nadto w bliskim sąsiedztwie mojej Łodzi… Wreszcie „Boat People”, czyli łodzianie od lat egzystujący dzięki pracy w Warszawie, mają cywilizowane warunki dojazdu. Być może niskie ceny mieszkań i lokali użytkowych spowodują w najbliższych latach, że i w drugą stronę rozwinie się tak zwany transfer biznesowy: Łódź potrzebuje gotówki, inwestorów i pracodawców.

Oto właśnie największe dobrodziejstwo EURO: drogi. Mimo wszystkich afer, opóźnień i potwornej biurokracji w ich budowie. Nie łudźmy się – stadiony jeszcze dadzą nam popalić. Może nie wszystkie, ale Narodowy na pewno. Byłem w Atenach rok po olimpiadzie. Grecy mocno głowili się wtedy, jak wykorzystać licznie podówczas zbudowane, za pieniądze rozmaitych dobrodziejów unijnych i komitetów olimpijskich, obiekty sportowe. Bo tuż po zamknięciu igrzysk pozostały one nieczynne. Oczywiście nasz stadion przyda się kilka razy w roku na różne mecze i koncerty, ale po EURO 2012 stanie się deficytowym „zakładem budżetowym”, przynoszącym regularnie duże straty.  Wprawdzie identycznie działa np. Stadion im. Happela w Wiedniu, ale różnica polega na tym, że Austriacy są bogaci – a my nie. Zatem obciążenia finansowe, związane z utrzymywaniem państwowych molochów sportowych będą dla nas tym bardziej dotkliwe. A Grecja? Cóż, chyba nie trzeba przypominać, co się tam teraz dzieje.

Zatem – dziś rano łodzianie po raz pierwszy obudzili się z przekonaniem, że mają autostradę do Warszawy. Co prawda po EURO znów będzie zamknięta na kilka miesięcy, ale nie narzekajmy. Wreszcie cywilizacyjne zapóźnienie, jedno z najbardziej bolesnych, jest w Polsce regularnie likwidowane. Jeśli spełnią się rządowe obietnice i bieżący rok zamknie się nad Wisłą chwilą posiadania „autostradowego krzyża”, wreszcie cywilizacyjne minimum transportowe zostanie tu wprowadzone. Trzeba się cieszyć.

Tymczasem już jutro mecz z Grecją i wokół widać wyraźnie objawy „Euromanii”. Jak „Małyszomania”, organizuje ów zbiorowy szał życie większości narodu… Kto za tym stoi? O tym – następnym razem. Jak również o tym, czy byłaby możliwa piłka nożna po zlikwidowaniu na świecie mafijnych organizacji nią zarządzających: FIFA, UEFA i krajowych związków sportowych.

O dwudziestu kilometrach wstydu, czyli jak odróżnić Polskę od normalności

Te dwadzieścia kilometrów autostrady A2, których nie zdążymy zrobić na Euro, wzbudza od kilku dni ferment w mediach. Głosują politycy, wykonawcy robót, wreszcie przypadkowo sondowani obywatele. Jeden głos wybrzmiewa najgłośniej: „nie oszukujmy się, autostrady do Warszawy na Euro nie będzie”.

Oczywiście, najmocniej zaciera ręce PiS-owska opozycja. Ma do dyspozycji corpus delicti – prawdziwy dowód na to, jak działają platformerskie obietnice wprowadzenia Polski  na poziom normalnej, europejskiej cywilizacji. Fakt:  niedokończenie autostrad jest prawdziwą klęską, przerażającym znakiem nieudolności naszej władzy, wstydem przed światem, kompromitacją wobec normalnych krajów. Ale czy winę za to ponoszą jedynie obecni władcy spod znaku PO?

Nie jestem wyborcą Platformy, ale – drodzy czytelnicy – bądźmy uczciwi. Od 1989 roku, czyli przez dwadzieścia trzy ostatnie lata, nie zrobiono w Polsce nic, by zbudować tu normalną, praktyczną sieć szybkiej komunikacji drogowej. Tymczasem Niemcy, gdy tylko udało im się zburzyć Mur Berliński, obwiązali całe wschodnie landy siecią autostrad w kilkanaście miesięcy.  Oczywiście mieszkańcy części zachodniej kręcili nosami, bo na rozbudowę „ossies” poszła spora część narodowego budżetu ich landów. Ale, jakby nie patrzeć: udało się, Niemcy się „odkuli”, mają autostrady i jeżdżą sobie nimi bez najmniejszych problemów, bo narzekania zgasły bardzo szybko.

A w Polsce? Zadajmy sobie proste pytanie: dlaczego w Polsce nie można zbudować dróg?

Przypominam sobie spotkanie w Strykowie za rządów Kaczyńskich, gdy ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz wraz z ministrem infrastruktury Jerzym Polaczkiem (obydwaj z PiS) szumnie zapowiadali błyskawiczną pracę nad dokończeniem A2 do stolicy. „Kaz” robił wszystko, by wylansować swą luzacką pewność siebie, przestraszony Polaczek pocił się, by nie podpaść premierowi z jednej, a Kaczyńskim z drugiej strony. Ale obydwaj, pamiętam to doskonale, zapowiadali prawie natychmiastowe zamknięcie linii autostradowej Poznań – Warszawa… Co z tego wynikło, wszyscy wiemy. Zdążyło upłynąć półtorej kadencji następnej władzy, a droga się w polu kończy… A raczej biegnie z dwóch stron do wielkiej dziury, jaką w transeuropejskiej trasie wybija wał piachu, pozostawiony przez niesolidnych Chińczyków z Covec.

Zdjąłbym więc z Cezarego Grabarczyka przynajmniej część odium, jakie spadło na niego po niesławnej rejteradzie chińskiej firmy z inwestycji. Oczywiście przetarg na wykonanie tej pracy to wielka skaza na procesie rozpaczliwego naprawiania cywilizacyjnych zaległości przez goniącą na Euro Platformę. Niemniej opóźnienia i wstyd, jakie zagwarantowali nam pospołu żółtoskórzy drogowcy i rząd PO, to tylko część prawdy o degrengoladzie, jaka od samego początku rozkłada polską infrastrukturę.

Mówiąc najprościej, powodem, dla którego nasz kraj jest największą w Europie wiochą, gdzie kończą się dobre drogi z każdej strony świata, jest BIUROKRACJA. Potworny gąszcz przepisów, pisanych przez niezliczone urzędy, jakie tworzy się nad Wisłą dla partyjnych kolesiów udając, że są potrzebne, by rozwiązywać bohatersko wielkie problemy drogowe. Tyle, że gdyby tych urzędów i przepisów nie było, wszystkie problemy by się skończyły. Wlokące się latami, bez końca, procedury i formalne procesy, łańcuszki spraw „nie do załatwienia” bez setek pieczątek, zezwoleń i konsultacji. Wreszcie – przetargi, realizowane wyłącznie  w oparciu o polityczno / urzędnicze układy. Bez należytych zabezpieczeń, gwarancji i bez żadnej skuteczności w wyciąganiu ewentualnych konsekwencji. Politykom każda decyzja musi się opłacać, dyskontować albo w interesie partii (efekt wyborczy) albo w biznesie indywidualnym, członków ugrupowania, w którego rękach spoczywa podejmowanie decyzji dla sfery publicznej. Papiery, brak jednoznacznej odpowiedzialności, długość procedur, łapownictwo: tak wygląda łańcuszek, odcinający Polskę od normalnej cywilizacji.

Niemcy są również krajem, w którym pracują urzędnicy. Prawo tamtejsze jednak wygląda inaczej – i dlatego Niemcy mają autostrady, a my nie. Bowiem tam, u nich, prawo jest tak wymyślone, żeby w rękach biurokratów (polityków, urzędników) nie zostało zbyt wiele władzy. By w istotnych sprawach publicznych przepisy działały na korzyść ogółu obywateli, a nie na rzecz interesu aktualnej „grupy trzymającej władzę”.   W Polsce od czasu upadku komuny niestety nie da się ani ograniczyć biurokracji, ani zmienić prawa tak, by pomagało – a nie przeszkadzało – obywatelom. Dopóki ten proces się nie zdarzy, nadal między Łodzią a Warszawą będzie leżała góra piachu, a wjazd do Polski od południa będzie biegł wiejskimi ścieżkami, bo jakaś lokalna banda urzędasów nie zbudowała na czas mostu w odpowiedni sposób…  Najwyższy czas zmienić system, a nie ludzi przy tym samym korycie.