O telewizji publicznej, czyli skończmy wreszcie z udawaniem!

Ostatnio mnożą się doniesienia w sprawie marnej kondycji TVP. Nasza telewizja publiczna, według oficjalnych danych,  zamknęła miniony rok budżetowy stratą w wysokości 88 mln zł. Przerażające są również prognozy, te najbliższe, związane z obsługą przez publicznego nadawcę tv zbliżającego się turnieju Euro 2012. Podobno, jeśli tylko uda się dopiąć negocjowane jeszcze reklamowe kontrakty, Telewizja Polska zamknie turniej – uwaga – STRATĄ, w wysokości ok. 50 mln zł. Strach pomyśleć co będzie, jeśli część z tych negocjacji zakończy się fiaskiem.

Na naszym krajowym podwóreczku dyskusje medialne, związane z upadającą TVP dotyczą najczęściej pytania, ile z telewizji ma rządząca PO (z przyległościami, czyli PSL i SLD), a ile być może chciałoby z tego PiS. Jak zwykle, gdy małostkowa debata skupia się wyłącznie na wojnie między rządzącymi a ich przeciwnikami, zapomina się o sensie sprawy… A sens jest czytelny, chodzi o pytanie, czy wynalazek pod tytułem „telewizja publiczna” jest w ogóle komukolwiek potrzebny.

Otóż jest absolutnie zbędny, nie tylko w Polsce, ale w każdym innym kraju. Bez względu na system prasowy, media (na szczęście!) są na świecie elementem normalnej, wolnorynkowej gry. Oczywiście mam na myśli tzw. cywilizowane kraje.  Z reguły nadawcy publiczni są w ową rynkową rzeczywistość wprzęgnięci, lecz nie na zasadzie uczciwej konkurencji, ale jako podmiot publicznych subsydiów. Tak jest i w Polsce: TVP otrzymuje budżetowe wsparcie poprzez abonament tv, za to ma obowiązek nie przerywać swoich programów reklamami w trakcie ich trwania. Niestety, nawet pompowanie budżetowej gotówki nie jest w stanie reanimować państwowego molocha. Dochody z abonamentu systematycznie spadają, a TVP – jakież to smutne! – nijak nie radzi sobie z pozyskiwaniem nowych klientów reklamowych.

Jest publiczna telewizja, takoż w Polsce jak i w innych krajach cywilizowanych, znakomitym narzędziem politycznej propagandy. Zawsze, jakkolwiek nie głowilibyśmy się nad wartością tzw. publicznej misji, TVP znajduje się u nas w rękach aktualnie rządzących panów. Nie chodzi tylko o posiadanie tuby o krajowym zasięgu, przez którą pompować można do głów głosującej masy wszelką dowolność politycznych treści. Chodzi też o lukratywne posady, zarówno w zarządzie TVP jak i towarzyszącej przedsiębiorstwu Radzie Nadzorczej. Osobny organ, jedynie częściowo związany z istnieniem mediów publicznych – a mianowicie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji – również (rzecz jasna, zgodnie z prawem) pełni funkcje nadzorcze wobec TVP. Jest także, co oczywiste, kolejną bazą znakomicie płatnych stanowisk z politycznego klucza, obciążonych nadto wielce korupcyjnym umocowaniem prawnym: wszak rozdawanie koncesji zawsze może znaczyć, że jednym damy, a innym nie, co tworzy ogromną pokusę łapówkarstwa. Oczywiście nikt nikogo za rękę nie złapał, więc żaden z byłych ani obecnych członków KRRiTv nie może być posądzany o branie w łapę… Co nie zmienia faktu, że nikomu, obok partii obsadzających solidarnie stołki w Krajowej Radzie, instytucja ta nikomu potrzebna nie jest, za to kosztuje polskich podatników grube pieniądze.

KRRiTv zajmuje się m.in. pilnowaniem, czy w mediach publicznych, za naszą kasę, realizowana jest wspomniana wyżej „misja”. Cóż to takiego? Ano, TVP zobowiązana jest do przekazywania „edukacyjnych”, „kulturalnych” i „społecznych” treści. Podobno ich telewizyjna produkcja jest z założenia deficytowa, dlatego publiczna telewizja dostaje swój kawałek budżetowego tortu, czyli abonament. A skoro telewizje komercyjne obowiązku krzewienia edukacji i kultury nie mają, to niech się wykrwawiają na reklamowym rynku.

Najważniejsze pytanie w tej sprawie brzmi: do kogo docierają owe szlachetne treści, publikowane w TVP, kto jest ich czynnym odbiorcą. Naród Polski? Wolne żarty, kto dzisiaj ma ochotę oglądać w TVP programy edukacyjne, poświęcone kulturze wysokiej lub (radzący sobie wśród nich najlepiej) Teatr Telewizji? Młodzież woli blanty, dyskoteki oraz „Koko – Euro spoko!”. Publikowanie „misyjnych” audycji przypomina zapędzanie na siłę, za komuny, wiejskich dzieci na spektakle teatralne…  Odsetek narodu, naprawdę zainteresowany publikacjami o szlachetnym charakterze, jest znikomy. Czy to wystarczający powód, by pieniądze publiczne wciąż wrzucane były do worka bez dna, jakim jest TVP? Dla wszystkich jest zrozumiałe, że funkcję wychowawczą ( w tym kulturotwórczą) wobec dzieci ma pełnić najpierw dom, a potem szkoła. Gdy komuś rodzice wpoją zamiłowanie do teatru, literatury, muzyki klasycznej – ten ktoś pójdzie do teatru, kina, filharmonii. Oraz, co najważniejsze, obejrzy telewizyjny kanał o takiej tematyce. Na przykład Mezzo TV. Lub włączy radio z muzyką klasyczną, choćby RMF Classic. Komercyjni nadawcy o „misyjnym” charakterze są obecni na platformach cyfrowych i radzą sobie na wolnym rynku mediów bez żadnej państwowej pomocy. Nie ma wątpliwości, klepanie o rzekomej misji TVP jest bzdurnym gadaniem, mającym szlachetnie uzasadnić istnienie deficytowego giganta, znakomicie służącego polityczno – urzędniczej kaście tego kraju.

Nie tylko zresztą w Polsce. Ostatnio angielscy przeciwnicy BBC wychodzą z demonstracjami na ulice, niosąc transparenty z napisem „Bolshevick Broadcasting Company”… Aż nie wypada wspominać, że reakcja ta dotyczy dziennikarskiego guru nadawców, wzorca wszystkich telewizji, nieskazitelnej i ultra-rzetelnej stacji/matki, dotąd nie tkniętej choćby cieniem jakiejkolwiek krytyki merytorycznej. Jak widać, cudów nie ma – tak, jak nie ma żadnej „misji telewizji publicznej”. Są tylko telewizyjne narzędzia propagandy, które – za pieniądze wszystkich podatników danego państwa – bezczelnie i cynicznie wykorzystują zwycięzcy ostatnich wyborów. A po nich kolejni, i znów… I karuzela się kręci.

Skończmy zatem z udawaniem i z okradaniem obywateli. Zlikwidujmy TVP lub chociaż zabierzmy jej abonament, włączając automatycznie w nurt normalnej, wolnorynkowej rywalizacji nadawców telewizyjnych. Zwłaszcza, że niektóre stacje komercyjne z powodzeniem emitują programy o „misyjnym” charakterze, nie korzystając przy tym z ani jednej złotówki składki publicznej.

O charakterze narodowym, czyli co by Niemcy na naszym miejscu robili?

Wraca temat charakteru narodowego, bo przed turniejem EURO 2012 coraz więcej spraw w Polsce się sypie. Nie zdążymy z autostradami, bo z jednej strony Chińczycy „się mocno nie utrzymali”, a z drugiej urzędnicy – zamiast budować most – przerzucali się dokumentami. Zapomnijmy o szybkich kolejach. Nie będzie na czas terminala lotniczego w Łodzi, bo rura nad taśmociągiem do bagaży została za nisko założona: laptop przejedzie, a walizka już nie. I tak dalej, i w kółko, i znów… Wszyscy mówią – tak, my Polacy jesteśmy beznadziejnym narodem. Niczego tu nie można zrobić dla dobra ogółu – a jak już jest pomysł, to realizacja ciągnie się latami, aż (bardzo często) do całkowitej rezygnacji z przedsięwzięcia, najczęściej z braku pieniędzy. Albo kończy się partactwem, takim jak na lotnisku w Łodzi – aż opadają ręce.

A ja ciągle powtarzam, że nie ma czegoś takiego jak narodowy charakter Polaków.  I stawiam tezę, że np. Niemcy w naszym położeniu – czyli mając 60 lat komunizmu po „wygranej” wojnie – mieliby identyczne problemy gospodarcze, jak my teraz.

Albowiem nie „charakter narodowy” decyduje o powodzeniu przedsięwzięć w sferze publicznej danego kraju, tylko system gospodarczo-prawny, jaki w tym państwie panuje. W Polsce mamy „kapitalizm dla wybranych, komunizm dla reszty”, a mówiąc poważnie: ustrój, w którym zręby wolnego rynku nałożono na komunistyczną, w wielkiej części nie zmienioną, sieć prawnych przepisów. I na biurokrację – potworną, rozrośniętą niczym wrzód, blokującą setkami papierków i  przekładanych z biurka na biurko decyzji, wszelkie działania, jakie mogłyby przynieść korzyść ogółowi.

Skierujmy znów wzrok na Niemcy – to prawda, że po upadku berlińskiego muru szybko, błyskawicznie rozciągnęli sieć autostrad na wschodnią część kraju. I wprowadzili tam normalny, zachodni dobrobyt. Ale czy „ossies” za Honeckera byli normalnym krajem? Otóż nie, żyło się tam tak samo źle, jak u nas. A to przecież także Niemcy! Tyle, że wówczas komunistyczne. Zatem nie „typowo niemiecka zaradność” decydowała tam o poziomie życia, a marksistowska gospodarka, zaszczepiona po II Wojnie Światowej przez czerwoną hordę po drugiej stronie Odry…

Odpowiedź, co zatem zrobić, by w Polsce było lepiej, wydaje się rażąco prosta: należy w Polsce natychmiast  zmienić system gospodarczy. Sprywatyzować, co się da (na uczciwych zasadach), zlikwidować biurokrację, setki niepotrzebnych urzędów – i zmienić prawo, które istnienie owych tworów dotychczas uzasadniało.  Ba, łatwo powiedzieć – trudniej zrobić. Cały czas czekamy na takie wybory, które dadzą do ręki władzę politykom – samobójcom. Czyli takim, którzy wprowadzą tutaj zasady życia dobre dla wszystkich, a nie tylko dla polityczno / urzędniczej kasty. Jeszcze się łudzę, że jest to możliwe.

O historii w szkole, czyli ktoś chyba zwariował…

Nie ma wątpliwości – większość młodych ludzi, uczących się w szkołach ponadgimnazjalnych nie wie, co się zdarzyło w Katyniu. Nie wiedzą też, co to takiego Stan Wojenny i kiedy został wprowadzony: nazwisko Jerzy Popiełuszko budzi zdumienie na ich twarzach…

…ale są i tacy, dla których niewiedza w tematach powyżej byłaby krępującym powodem do wzgardy wobec nieuka. Prawda, o historyczne wychowanie, zwłaszcza w zakresie dziejów współczesnych, dbają głównie świadomi rodzice. Ale i szkoła, zwłaszcza ta dobra, daje w lekcjach historii podstawowy zakres informacji, bez których zrozumienie otaczającej nas współczesności byłoby niezwykle trudne.

Tymczasem ktoś w sferach obecnej władzy – a sprawa wyszła z Ministerstwa Edukacji – lansuje nową teorię, jakoby lekcje historii w szkołach były zupełnie zbędne. Przedziwne myślenie… Jakby ktoś rozpoczął świadomą walkę o całkowite zatarcie w pamięci młodego pokolenia tych jeszcze strzępków historycznej wiedzy, jakie w nim pozostały. Trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z działaniem celowym i zdecydowanym.

Nawet unikając wchodzenia w politykę, trudno znaleźć racjonalne wytłumaczenie dla kwestionowania sensowności prowadzenia w szkole lekcji historii lub dla prób łączenia tego przedmiotu z innymi. Lekcje religii, które stają się świetnym tematem zastępczym dla każdego polskiego rządu, gdy tylko zaczyna wprowadzać podwyżki – to sprawa zupełnie odrębna. Przy okazji historii wchodzimy na teren bardzo niebezpiecznego zaniedbywania podstawowej dla edukacji kwestii, mianowicie pamiętania o tym, skąd się wzięliśmy i dlaczego teraz mamy to, co mamy. Z całą spuścizną tradycji i kultury – wszystko jedno, narodowej czy kontynentalnej. Nie mieści mi się w głowie, jak moglibyśmy wziąć na siebie tak dużą (i groźną) odpowiedzialność…

Być może jestem skażony. W klasie humanistycznej uczyłem się głównie polskiego i historii, kosztem matematyki, której kurs zakończyliśmy po drugim roku czteroletniego liceum. W życiu nie pomyślałbym, że pożałuję braków w rachunkowej wiedzy – do chwili, gdy kłopot z umiejętnością zaawansowanego liczenia naprawdę zaczął mi w życiu przeszkadzać. Po latach zrozumiałem więc argumenty obrońców obowiązkowej matmy na maturze. Sam oczywiście zdawałem historię. Nie każdy musi tak robić, ale – bądźmy uczciwi – historię kraju i świata każdy wykształcony człowiek powinien znać choćby w zakresie elementarnym. Jak mawia Andrzej Seweryn: „Ksiądz nie może nie wierzyć w Boga! No… nie może, po prostu!”

Rozmawiałem dziś z kilkoma licealistami. Nie byli zachwyceni programem historii w szkole, chętnie przenieśliby ciężar kursu na zdarzenia nowsze, kosztem choćby dziejów starożytnych i średniowiecza. Ale żaden z nich nie wyobrażał sobie szkoły bez historii. I polecam tę konstatację urzędnikom, bezkarnie grasującym w systemie polskiej edukacji. „Takie będą Rzeczypospolite, jakie jej młodzieży chowanie…”

O sprawie ACTA, czyli gdzie leży prawda?

Prawda wcale nie leży pośrodku, tylko leży tam, gdzie leży – mawia klasyk. Może dlatego wszyscy intensywnie starają się wytłumaczyć, zwłaszcza osobom spoza internetowego kręgu, o co chodzi z tymi demonstracjami  w sprawie ACTA.

Publicyści, socjologowie, fachowcy różnych specjalności dają nam coraz to inną wykładnię nowego ruchu społecznego. Tworzą się w pośpiechu mądre teorie o całkiem nieznanej, uśpionej dotąd grupie społecznej, którą dopiero na ulicach zauważyli politycy…   Najczęściej mowa o tym, że młodzież broni internetu jako jedynej ostoi wolności, skoro w świecie realnym brakuje szans na zawodową karierę – pracę, rozwój zawodowy i materialny. Można  więc powiedzieć, że  obrońcy sieciowej niezależności dają sygnał władzy – „odczepcie się chociaż od naszych komputerów!” (Tomasz Lis w ubiegłotygodniowym „Wprost” daje taką właśnie interpretację zdarzeń).

Pewnie coś w tym jest, ale sprawa wydaje się prostsza. Spójrzmy nieco szerzej na fakt burzliwego rozwoju technologii elektronicznej w ostatnim – powiedzmy – dwudziestoleciu. A nie jest ono wyłącznie czasem komputerów. Podobnych (wciąż doskonalszych) narzędzi rozrywki pojawiło się więcej. Są to przede wszystkim telefony komórkowe, wyposażone w szereg usprawnień: aparaty, kamery filmowe dużej rozdzielczości, w końcu zupełnie swobodne kanały dostępowe do sieci internetowej. Ludzie nauczyli się z tego korzystać, a robienie filmu telefonem ma sens dopiero wtedy, gdy możemy wrzucić swoje dzieło w sieć, by film poznali inni. Taka aktywność, powiedzmy – kulturowa, stała się bardzo popularnym działaniem całego pokolenia ludzi. Już w zasadzie uzależnionych od nowych technologi – i jest to proces nieodwracalny.

Dlatego stawiam tezę, że bitwa o wolność od ACTA jest w gruncie rzeczy walką o Youtube. Zagrożenie dla portali, w których każdy prezentować może swój dorobek, tak naprawdę promować siebie – jest niebezpieczeństwem dla całego pokolenia dzisiejszych użytkowników wirtualnego świata. Czyli miejsca, gdzie każdy jest naprawdę równy (stąd maska Anonymousa) – a dostęp  do nieograniczonego odbiorcy jest pełen, nie zarezerwowany dla polityków, gwiazd mediów czy innych celebrytów.

Walka o wolność w sieci jest więc wypełniona swoistym, zrozumiałym egalitaryzmem – ale jest też słusznym dopominaniem się o przestrzeganie w realnym systemie władzy państwowej swobód obywatelskich. Zgadzam się, że wejście w życie w ACTA zagroziłoby przede wszystkim takim portalom, jak Youtube – co przy założonej w gronie autorów paktu walce z piractwem odcięłoby milionom ludzi na świecie szansę na swobodną ekspresję samego siebie. Gdyby więc ACTA wprowadzono, byłby to klasyczny przykład wylewania dziecka z kąpielą. Lub obcinania całej ręki, gdy boli palec.

Dlatego popieram ruch przeciwko ACTA. Nie można ludziom zabierać ich świata, trzeba natomiast walczyć ze złodziejstwem, piractwem i innymi przestępstwami. W tym zakresie świat wirtualny niczym nie różni się od rzeczywistego! Jednakże istnienie internetowej przestępczości powinno być wyzwaniem dla obrońców prawa, w tym polityków – nie zaś pretekstem do wprowadzania reguł wygodnych dla nich samych, a godzących w miliony użytkowników sieci. I na skuteczną realizację tegoż wyzwania wszyscy czekamy.

O paliwie raz jeszcze, czyli coraz mniej wesoło…

Grzegorz Stróżniak wciąż – z dużymi sukcesami – prowadzi zespół Lombard.  Znakomity zespół jest w przededniu wydania kolejnej płyty, intensywnie koncertuje. Także zagranicą, ostatnio w Hamburgu. Bus, wiozący ekipę na niemiecką stronę zatrzymał się, by wlać paliwo jeszcze za nasze pieniądze, nim kapela przejedzie Odrę…   Szok – wielki sznur samochodów, kolejka na sześćdziesiąt aut. A cena ropy  już w Niemczech, na pierwszej stacji od dawnej granicy? 1.75 Euro. W przeliczeniu na złotówki około dwudziestu groszy więcej, niż za litr po polskiej stronie.

A ja przypominam, choć pewnie to zbędne, że Polacy wciąż zarabiają około czterech razy mniej, niż ich zachodni sąsiedzi.  To znaczy, że Niemiec zarabiający trzy i pół tysiąca euro płaci za litr oleju napędowego 1.75 w swojej walucie. A Polak, zarabiający trzy i pół tysiąca złotych (daj Boże każdemu „Kowalskiemu”) za litr tego samego paliwa płaci w swojej walucie  5.79. Lub więcej, to zależy od stacji.

Jeśli Wy, drodzy czytelnicy, dokonując tego prostego rachunku porównawczego uznacie, że argumenty naszego Rządu o europejskim kryzysie paliwowym są słuszne – wybaczcie, będę śmiał się Wam w oczy. Jakim bezczelnym, kłamliwym cynizmem posługuje się ekipa Tuska wmawiając nam, że za cenę paliwa w całej Europie odpowiedzialna jest cena baryłki ropy na rynkach światowych! Jak bardzo złodziejskie jest postępowanie, wykorzystujące argument o cenach światowych – przy jednoczesnym podnoszeniu akcyzy na paliwo, do poziomu już z trudnością akceptowalnego przez zwykłych zjadaczy chleba w tym kraju…

Na szczęście ludzie to rozumieją. Dziś o 18-tej w Łodzi rozpocznie się protest kierowców. Wprawdzie zamierzają oni blokować bogu ducha winne stacje benzynowe, ale coś trzeba zrobić. Skoro nie ma innej drogi, trzeba na rządzących wymusić normalną politykę – nie taką, która służy bieżącemu wyrównywaniu strat finansowych, spowodowanych socjalistycznym złodziejstwem, pieniędzmi z kieszeni zwykłych obywateli.

 

O Mediafest # 5, czyli drżyjcie dziennikarze, nadchodzą blogerzy!

Piąta edycja Mediafest, czyli szlachetnej inicjatywy dwóch pasjonatów świata mediów nowoczesnych, przeszła do historii jako jedna z bardziej udanych. Gośćmi byli znani w cyber-światku blogerzy (Krystian „MacKozer” Kozerawski, Maciej Budzich, Tomasz Skupieński), a dyskusję na tematy związane z blogowaniem poprzedziła projekcja filmu Jarka Rybusa, również obecnego na spotkaniu. Około stu osób na widowni Kina Charlie to wynik budzący szacunek – zwłaszcza, że informacje o zdarzeniu podawano niemal wyłącznie za pośrednictwem internetu.

Rozmowy o blogosferze są potrzebne, bo zjawisko jest nowe i ekspansywne: dziennikarze, jak sądzę, boją się blogerów. Autorzy niezależnych wypowiedzi internetowych łatwo gromadzą odbiorców, współtworzą odrębną kulturę, niektórzy osiągają wręcz status idoli. Mnożą się tam, wewnątrz sieci, akty uwielbienia – lub odwrotnie, szczerej pogardy… Jednak dla „tradycyjnych” pismaków blogosfera staje się powoli punktem zawodowego odniesienia, zwłaszcza od chwili, gdy goszczący w Polsce Barak Obama odesłał z kwitkiem wszystkich, proszących o wywiady. Przyjął tylko redaktora serwisu internetowego: to wprawdzie nie blog, ale czytelny sygnał o przewadze sieci nad mediami tradycyjnymi poszedł w świat, wzbudzając panikę wśród wydawców tradycyjnych tytułów.

Zatem dziennikarski światek nie ma prawa lekceważyć blogosfery. Profeci – katastrofiści wróżą rychły koniec mediów tradycyjnych, od gazet do telewizji, przyglądając się galopującemu rozwojowi  sieci internetowej. Bądźmy ostrożni, teatr również miał upaść w kontakcie z filmem, a jakoś żyje… Niemniej już dziś wydawcy prasowi, którzy lekceważą siłę internetu, popełniają wielki błąd. A naprawdę ciekawie zaczyna się robić wtedy, gdy zaczynamy przyglądać się zjawiskom w obrębie samej blogosfery.

Od tego zaczęło się spotkanie na Mediafeście, którego miałem przyjemność być moderatorem. Zarzucano mi gadulstwo – pewnie słusznie – ale z obszernej rozmowy wynikło kilka ciekawych wniosków.

Po pierwsze: w ocenie samych internautów blogosfera nie jest zjawiskiem jednorodnym. Obok ludzi świadomych, piszących w zgodzie z zasadami polszczyzny i dziennikarskiej kultury słowa, działają tam przypadkowi „literaci” – owszem, zbierający zainteresowanie dzięki atrakcyjnej dla młodzieży formie, ale niezbyt kompetentni w zakresie przekazywanych treści. Ci drudzy obniżają poziom blogosfery i są zasadniczo mniej groźni dla zawodowych dziennikarzy oraz tradycyjnej prasy. Ci pierwsi – to w znacznym stopniu sami dziennikarze, korzystający z internetowej przestrzeni dla zdobycia dodatkowej poczytności, lub politycy, szukający tą drogą wyborczych głosów. Albo – niezależni, publikujący wyłącznie w sieci, autorzy z poparciem internetowych czytelników: to oni właśnie tworzą grupę, którą można nazwać alternatywną prasą internetową.

Po drugie: samo pojęcie niezależności jest w blogosferze pojęciem względnym. Czy biorąc pieniądze od reklamodawców na blogu można traktować siebie jak uczciwego, szczerego, niezależnego blogera, piewcy krystalicznie czystej krytyki wobec poszczególnych zjawisk realnego świata? W tej części dyskusji nie otrzymaliśmy jednoznacznej odpowiedzi, bo w gronie samych blogerów, również ich czytelników, poglądy są rozmaite… Powoli tworzy się więc, jak w każdej kulturze, nurt główny (mainstreamowy) i nurty poboczne, podziemne (undergroundowe) – a podział opiera się na zagadnieniu komercjalizacji blogowych wypowiedzi.

Rozmawialiśmy, pytaliśmy – a wydaje się, że zjawisko zostało zaledwie napoczęte w tej wielominutowej dyskusji. Czas dla internetu płynie bardzo szybko, zarówno w znaczeniu rozwoju technologii, jak też samych form sieciowej aktywności. Kolejne rewolucyjne pomysły, galopujące śladem sukcesu Facebooka, są zapewne kwestią najbliższych miesięcy… A jest przecież jeszcze cały, obszerny przecież, temat aktywności mikroblogowej! Jest o czym dyskutować, a dobrze się stanie, jeśli  za bary z blogosferą wezmą się specjaliści w zakresie dziennikarstwa i komunikacji społecznej: już dziś świat blogów czeka na analizę w pracach magisterskich, rozprawach doktorskich, przewodach habilitacyjnych… W Kinie Charlie widziałem co najmniej kilkoro studentów dziennikarstwa UŁ.  Czekamy zatem na publikacje – i kolejne Mediafesty.

O strategii Miasta, czyli statystyki przeczą prawdzie

Miasto przedstawia w Magistracie swoją strategię. Według prognozy do roku 2020, Łódź jest najbardziej dynamicznie rozwijającą się metropolią europejską…

…tylko dlaczego ta „metropolia” ma największą spośród wielkich polskich miast liczbę bezrobotnych? Sto trzydzieści jeden tysięcy osób bez pracy na ogólną liczbę około siedmiuset tysięcy mieszkańców. Prawie osiemnaście procent bezrobocia w europejskiej metropolii! Pytam: jak mamy to rozumieć? Na czym polega owa propagandowa siła i potęga Łodzi, skoro ludzie tu zamieszkujący mają problem z utrzymaniem się przy życiu? Nie chodzą do pracy albo klepią biedę za śmieszne pieniądze?

Dęcie w propagandowe trąby nie jest domeną Platformy Obywatelskiej. Ktokolwiek po upadku komuny rządził tym miastem, zapowiedzi były identyczne:  zrobimy z Łodzi europejską potęgę! Za każdym razem kończy się tak samo, politycy robią z tego miasta „głupią Ewkę”, jak wyraził się kiedyś dowcipny architekt Marek Janiak, członek grupy artystycznej „Łódź Kaliska”. Zupełnie nie rozumiem, jak można oszukiwać ludzi w sposób ewidentny: pudrowanie zgniłej fasady, niczym rozwalających się kamienic na Piotrkowskiej, jest znamienne dla władz Łodzi przy każdym układzie politycznym. A bieda jak była, tak jest.  Żadne „strategie” nijak nie chcą jej przepędzić.

Prawda jest okrutna, od czasu zagłady przemysłu włókienniczego i klęski bezrobocia, jaka w konsekwencji miasto dotknęła, absolutnie nikt nie ma pomysłu, jak tę Łódź reanimować – czyli po prostu jak zapewnić jej mieszkańcom względny spokój egzystencjalny. Był moment, że dziewiarze przenieśli się z handlem do Tuszyna i Głuchowa. Zaczęli żyć, bo zza granicy wschodniej przyjeżdżali kupcy, biorąc tonami łódzkie tekstylia na handel po swojej stronie: opłacało się wszystkim, tylko nie politykom. Nasza klasa panów wzięła szybko sprawę w swoje ręce, wprowadzając utrudnienia wizowe dla obywateli państw poradzieckich. Handel ze wschodem się skończył, głód do Łodzi powrócił. I znów po równi pochyłej miasto stacza się powoli, ale nieuchronnie.  Ci, którzy mają pracę w Warszawie, czekają jak na zbawienie czasów szybkiej komunikacji: autostrada będzie za dwa lata, normalna kolej (być może) trochę później. Zanim się „nie zrobi”, trzeba wynajmować mieszkanie w stolicy albo tracić dobę na codzienne dojazdy. Ci, którzy tu zostali modlą się, by rynek pracy nie zmalał jeszcze bardziej – alternatywy znikają z roku na rok. Przybywa studentów i absolwentów, czyli następnych do wykarmienia. Większość ucieka z kraju lub z miasta wszędzie tam, gdzie jeszcze da się załapać do roboty w swoim zawodzie, bo oprócz informatyków i księgowych nikt w  Łodzi pracy znaleźć nie może. Miasto zdycha, coraz większy odsetek mieszkańców to emeryci. Eksodus ludności trwa…

Ale według magistrackich urzędników, powtarzam – wszystko jedno, z jakiej partii aktualnie pochodzą – wszystko jest w porządku. Jesteśmy metropolią i już. Pytam raz jeszcze, jak można okłamywać ludzi w tak bezczelny sposób? Nikt nie znalazł na Łódź pomysłu, który uniwersalnie (ponad własnym, partyjnym interesem grupy rządzącej) zapewniłby dobrobyt jej obywatelom.

Zawsze uważałem, że Łódź powinna być miastem „eventowym”, czyli miejscem relaksu, kultury i rozrywki dla przyjezdnych. Jedynie turyści mogą zapewnić Łodzi dopływ kapitału, ale problem w tym, że do tego miasta nie ma po co przyjeżdżać. Nie oszukujmy się, zabytków tu nie ma – próby reanimowania dziewiętnastowiecznych fabryk mogą budzić tylko smutny śmiech. Ile razy można odwiedzać Manufakturę? Nie ma też morza, jeziora, gór ani żadnych innych atrakcji geograficznych. Tu się coś musi DZIAĆ, żeby ktokolwiek zechciał nas odwiedzać i zostawiać swoje pieniądze. Czemu nie postawić na przemysł rozrywkowy, stworzyć – z zachowaniem wszelkich proporcji – „polskie Las Vegas”, dla gości z pełnymi portfelami? Czemu, w pobliżu największego skrzyżowania autostrad, nie wykreować miejsca zabawy i nocnego życia? Kiedyś, nie tak dawno, warszawiacy przyjeżdżali na Piotrkowską na tanie piwo!!! Komu to przeszkadzało?

Ano, cóż zrobić – rozwój miasta Łodzi nigdy nie był na rękę politykom. Co tragiczne nawet tym, którzy zarabiają na życie (bardzo godziwie), zajmując etaty w naszej lokalnej administracji. Korzenie wszystkich partii, każdej władzy, wyrastają z Warszawy – a stolica nie zrobi nic, by pod jej bokiem wyrosła gospodarcza konkurencja. Dowodów na blokowanie rozwoju Łodzi ze strony politycznych koterii warszawskich nie brakuje, wystarczy prześledzić historię kolejnych rządów, na czele których (lub w których) znajdowali się – o zgrozo – Łodzianie.

Dopóki zagrażać będziemy stołecznym interesom, dopóki łódzkim politykom nie będzie się opłacało tego miasta rozwijać, dopóty równia pochyła, po której Łódź zjeżdża w otchłań, nie zmieni ani o milimetr kąta nachylenia.  I w świetle tej perspektywy fundowanie nam, Łodzianom, kolejnych statystyk rozwojowych o wyłącznie propagandowym charakterze, jest zwyczajnie bezczelnym kłamstwem.

Proszę pamiętać o tym, przysłuchując się radosnym zapowiedziom prosperity, wygłaszanym przez kolejne ekipy, zasiadające w fotelach przy Piotrkowskiej 104.

O przypadku WORD, czyli jak działają instytucje państwowe

W łódzkim WORD, czyli Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego, doszło kilka lat temu do grubej afery. Egzaminatorzy brali ciężkie łapówy za zdany egzamin praktyczny, powstała mafia, w końcu uzbrojeni antyterroryści wyciągali z domów podejrzanych o korupcję urzędników.

Na skutek tej sprawy rygory egzaminacyjne w WORD-zie gwałtownie się zaostrzyły. W samochodach zainstalowano system kamer i nagrywarki, dyrekcja ośrodka zapowiedziała regularne przeglądanie filmów oraz skrupulatne przyglądanie się pracy całej kadry egzaminacyjnej.

Niemal w tym samym czasie (mówimy o sytuacji sprzed mniej więcej sześciu lat) zmieniły się polskie przepisy Kodeksu Drogowego w zakresie samego egzaminu. W Łodzi skutek był taki, że praktyczny test stał się wyjątkowo trudny do zdania – wprowadzono „ustawowe” utrudnienia, nadto przyglądano się mocno samym egzaminatorom… Zaczęły mnożyć się skargi, zażalenia i protesty – ludzie odpadali po kilkanaście razy, a każdy egzamin na prawo jazdy kosztuje do dziś ok. 130-tu złotych.  Pokrzywdzeni mieli wrażenie, że mafia egzaminatorów wcale nie została rozbita, tylko teraz kasę tłucze już po linii legalnych działań: po prostu uwala na egzaminach więcej osób, żeby do kasy WORD wpłynęło więcej pieniędzy za kolejne poprawki.

Na łódzkim podwórku wzmocniła się więc ogólnopolska tendencja, obecna we wszystkich WORD-ach: prowadzić egzaminy bardzo surowo i skrupulatnie. Wraz z wprowadzeniem nowych przepisów egzaminacyjnych wskaźniki zdawalności we wszystkich ośrodkach wojewódzkich gwałtownie się pogorszyły.  Łódź była natomiast w niechlubnej czołówce ośrodków z najniższą średnią. Przez lata liczba ta nieco się poprawiła, ale do dziś zaliczenie jazdy za pierwszym razem w łódzkim ośrodku graniczy z cudem. Informacje z innych WORD-ów wciąż potwierdzają ogólnopolską zasadę: egzamin na prawo jazdy to poważne wyzwanie dla każdego młodego kierowcy w Polsce.

Dyrekcja łódzkiego WORD-u (jak w całej Polsce, mianowana z politycznego klucza) przedstawia własną wersję wydarzeń. Według niej, szkoły jazdy fatalnie kształcą kandydatów na kierowców. Niby godzin obowiązkowej jazdy jest za mało, ludzie przychodzą na egzaminy nieprzygotowani, wysypują się podczas jazdy testowej na najprostszych zadaniach… Tymczasem do dziś mnożą się skargi na nadmierną surowość egzaminatorów, układanie tras tak, by zastawiać na zestresowanego kandydata pułapki, nie zaś po to, by faktycznie ocenić przygotowanie do jazdy. Odpadający skarżą się na przykład, że egzaminator przerwał egzamin po przekroczeniu dozwolonej prędkości o jeden kilometr.

Na te dwie strony WORD-owskiego medalu nakłada się sprawa zasady funkcjonowania tych ośrodków.  Jak działają WORD-y? Są to instytucje podległe Urzędom Marszałkowskim, zatem funkcjonują w oparciu o pieniądze z budżetu regionalnego. Podstawą ich finansowania są więc pieniądze publiczne, a WORD-y mają – ustawowo – zakres zadań, które muszą za te pieniądze wypełniać. Oprócz prowadzenia egzaminów są to m.in.: działalność profilaktyczna dla dzieci (wykłady o bezpiecznym zachowaniu się w ruchu drogowym), utrzymanie floty pojazdów egzaminacyjnych (zwykle dzieje się to na zasadzie leasingu, zatem płaci się za wynajmowanie aut oraz paliwo do nich), utrzymanie wszystkich pracowników ośrodka. Kosztuje to razem pewną kwotę pieniędzy, powiedzmy „x”. Na ten cel WORD otrzymuje z Urzędu Marszałkowskiego subwencję, również w wysokości „x”. Ale (jak udało mi się ustalić w łódzkim ośrodku) jest to subwencja ZNACZNIE NIŻSZA od kwoty wydatków, jakie WORD musi każdego miesiąca wydawać w ramach swych obowiązkowych zadań.

W czym problem, moglibyśmy powiedzieć, w końcu WORD organizuje płatne egzaminy, którymi może uzupełnić sobie brakujący budżet. Ano, właśnie problem jest duży – w istniejącym systemie każdy polski ośrodek ruchu drogowego ma WYRAŹNY INTERES w uwalaniu ludzi na egzaminach! Im więcej powtórek,tym więcej kasy wpływa na konto ośrodka, pozwalając mu na odkładanie potrzebnej gotówki. Jak chwalą się łódzcy urzędnicy z WORD-u, udało im się wypracować pokaźny zapas, nie boją się więc sytuacji, w której wydatki przerosną wpływy. Świetnie – ale co wtedy, gdy ich koledzy w Urzędzie Marszałkowskim podejmą np. decyzję o zmniejszeniu subwencji dla WORD-u? Zdrożeją egzaminy? Czy znów ich kryteria zostaną zaostrzone, by każdy zdający podchodził do próby co najmniej kilka razy? Bo inaczej ośrodek zbankrutuje lub wpędzi się w długi?

Sprawa jest bardzo trudna, bo faktycznie nikt nie chce, by WORD-y masowo wypuszczały na drogi niedouczonych kierowców. Ale na pewno nie może być tak, by w interesie samego ośrodka było uwalanie jak największej ilości zdających! I to bez względu na posądzanie egzaminatorów o tworzenie branżowej mafii.

Osobiście, to żadna niespodzianka, sprywatyzowałbym WORD-y. Wówczas ośrodki te mogłyby skupić się wyłącznie na utrzymaniu kadry ludzi i samochodowej floty – według własnych rachunków ekonomicznych. A odpadłyby wszystkie zadania, narzucane w ramach subwencji państwowej. Dzieci w szkołach mogłaby uczyć Policja, zresztą i dziś robi to z dobrym skutkiem.  Utrzymanie WORD-u stałoby się tańsze, być może do tego stopnia, że zniknęłoby powiązanie interesu ośrodka z ilością zdanych egzaminów…

A może Wy, drodzy czytelnicy, mielibyście pomysł na lepsze rozwiązanie systemowe?

O wpadkach autostradowych, czyli wart Pac pałaca…

Wszyscy Polacy mamy wspólny problem – bo obiecane na Euro autostrady, które miały zagwarantować nam przeskok do lepszego świata, raczej nie będą gotowe. To miał być przebój gospodarczy, związany z Euro 2012, danym nam łaskawie przez europejskie władze futbolowe, jako szansa na zasypanie przepaści cywilizacyjnej.

Rząd PO broni się jak może, ale ewidentne opóźnienia w procesie budowy najszybszych dróg zaprzeczają propagandzie sukcesu. A wpadki ekipy rządzącej skwapliwie wykorzystuje PiS-owska opozycja, starając się z całych sił zapisać porażkę Platformy na swoje konto przedwyborcze.

Wart Pac pałaca. O budowie autostrad, które są wszak warunkiem normalnego życia we współczesnej Europie mówi u nas każda ekipa od 1989. Żadna z nich nie jest w stanie przebrnąć w Polsce przez gąszcz biurokracji oraz całkowicie blokujących wszystko przepisów prawnych. O tym, jakie pokusy korupcyjne tworzy sama zasada przetargu na publiczno – prywatną usługę budowlaną „autostrada” nie wypada mówić głośno, bo przecież Polska „jest państwem prawa”, w którym działa ponadto CBA, znakomita policja antykorupcyjna… Jak idzie rządzącym, wszelkich sztandarów i ugrupowań, działanie dla dobra obywateli również w zakresie rozwoju komunikacji, mówić już nikt nie ma siły. PO, faktycznie, otrzymała dodatkowy bodziec w postaci piłkarskiego turnieju, nadto wybory na wszystkich szczeblach obdarzyły tę partię pełnią władzy – nic, tylko działać. Wyszło jak zwykle, ale to nie znaczy, że wcześniej PiS i wszyscy przed nim nie piali populistycznych zachwytów nad koniecznością rozbudowy sieci szybkich dróg. I nie partaczyli sprawy, kolejny raz doprowadzając świadomych Polaków na skraj załamania nerwowego.

Pytanie: jak to się dzieje? Czemu w Polsce, ktokolwiek nie wziąłby się za rządzenie, jakoś nie jest w stanie spełnić tej podstawowej potrzeby mieszkających nad Wisłą ludzi – poruszać się sprawnie po własnym kraju? Spójrzmy na Niemcy: kraj pełen biurokracji i rządzony przez mniej lub bardziej socjalistyczne partie. A jednak, gdy trzeba było dołączyć Niemcy Wschodnie, sieć autostrad powstała tam natychmiast, w krótkim czasie. Znów będzie mowa o mentalności narodowej i złym charakterze Polaków, przeciwstawionym niemieckiej gospodarności?

Uważam, że jak zwykle problem tkwi nie w ludziach, tylko w systemie władzy, jaki reguluje ich zachowanie. Niemcy, choć mamy teraz system podobny do ichniejszego, zgromadzili coś, czego myśmy przez czas komuny nie byli w stanie: pieniądze. I mogą je teraz przejadać, choćby na budowę autostrad. Dlatego mówi się, że Polska jest biednym krajem, w którym system bogatych krajów zachodnich niekoniecznie musi się sprawdzić. Nasza, swojska biurokracja to byt administracyjny nałożony na biedę, głównie w sferze wydatków publicznych. A jeśli do tego przyjmiemy, że polska klasa polityczna myśli głównie o tym, by się na bieżąco wzbogacić do czasu utraty władzy, nie zaś o tym, by swe rządy poświecić działaniom dla publicznego dobra, mamy gotową odpowiedź. Jeszcze długo w Polsce nie będzie wartościowej, wygodnej sieci szybkich dróg. To, co rozgrzebane przed mistrzostwami będzie prowizorką w czasie turnieju – a niedokończone prace po turnieju jeszcze zwolnią tempo, bo imperatyw w postaci Euro przestanie działać. Nie łudźmy się, bez radykalnych zmian systemowych także i w tym zakresie lepiej w Polsce nie będzie.