O Masie Krytycznej, czyli jak terrorystów wypędzić…

Gorąco, ponad trzydzieści stopni. Letni dzień, miasto wyludnione – ale rozkopane, więc jeździć musimy objazdami. Umówiliśmy się z dziadkiem na spotkanie, więc trzeba było Rozalkę upiąć w fotelik i podjechać te kilka przecznic autem. Nie przewidzieliśmy, że nasze osiedle (łódzka Retkinia) będzie w tym samym czasie celem akcji potężnej grupy terrorystycznej…

Kilkusetosobowa grupa rowerzystów zablokowała nam od razu wyjazd z ulicy. Tak zwaną Masę Krytyczną obstawia Policja, bo akcja jest legalna, ma wszystkie potrzebne zgody magistrackich urzędników na organizowanie happeningu. Ciągle, co jakiś czas. Nie było jak zawrócić, bo staliśmy na jednokierunkowej, choć wielopasmowej ulicy Retkińskiej: Policja skutecznie odcięła pasy skrętu, uniemożliwiając ucieczkę. Robiło się coraz goręcej…  Mojej trzyletniej córeczce po dwudziestu minutach stania skończył się soczek. Zaczęła płakać, uciekać z fotelika. Nic nie dało otwieranie okien, chłodzenie. Wziąć jej na ręce nie mogłem, obserwowany przez policjantów: siedząc za kierownicą modliłem się tylko, żeby te rowerowe bydlaki już stąd zniknęły, bo jeśli potrwa to jeszcze chwilkę, lekceważąc funkcjonariuszy wyrwę zza kółka, chwycę pierwszy lepszy kij i rzucę się z wrzaskiem w środek pedałującej ciżby…

Gdy wreszcie przejechali, z ulgą ruszyliśmy. U dziadka mała odzyskała humor, ochłodziliśmy ją, było OK. Ale wkrótce trzeba było wracać do domu. I wtedy – wyjeżdżając spod dziadkowego bloku, znów natknąłem się na funkcjonariuszy z lizakami. Masa Krytyczna pokazała się zza zakrętu, bo objeżdżali osiedle dookoła… Tym razem Rozalka zaczęła płakać po pięciu minutach. Ze wszystkich sił, niemal nadludzkim wysiłkiem powstrzymywałem się, by nie wcisnąć gazu do dechy i nie wbić się, z pełną prędkością, w rowerowy tłum. Którego poszczególni uczestnicy, specjalnie wolno i ze złośliwymi spojrzeniami, kierowanymi w stronę zgrzytających zębami kierowców, realizowali właśnie swój szczytny postulat budowania kolejnych ścieżek rowerowych w mieście…

Masa Krytyczna zbiera się regularnie, co jakiś czas – i od kilku lat ma ten sam cel: dać do zrozumienia politykom w urzędniczych mundurkach, że rowerzyści są siłą, z którą należy się liczyć. Zwłaszcza przed każdymi wyborami. I że siła ta wykorzysta wszystkie możliwe środki, by wymusić na władzy skuteczne dla rowerzystów działanie. A urzędnicy łatwo ulegają Masie. Od samego początku manifestacja rowerzystów jest działaniem legalnym – tak, jak legalna była większość blokad Leppera, przez które paraliżowane były drogi w całej Polsce. Wojna łódzkich rowerzystów z kierowcami, o tzw. zrównoważony rozwój miasta (to znaczy przywileje dla rowerzystów i komunikacji zbiorowej kosztem swobody ruchu kołowego w mieście) toczy się zatem na dwóch polach. Z jednej strony jest to nacisk na władze, z drugiej – terror drogowy wobec samych kierujących, którzy zmuszani są do długotrwałego oczekiwania na przejazd Masy Krytycznej, bez względu na to, czy na przykład w aucie nie znajduje się chore dziecko…

Z tego właśnie powodu – wymuszania na kierowcach postoju, choć postulaty skierowane są do urzędników – uważam, że Masa Krytyczna jest działaniem bandyckim, choć legalnym. Powinna być natychmiast zakazana, a w razie jakiejkolwiek próby jej zorganizowania, rozpędzana przez Policję strzałami z broni gładkolufowej. Nic bowiem nie usprawiedliwia takiego (nawet legalnego) działania jakiejś grupy interesów, które ogranicza wolność innych ludzi w przestrzeni publicznej.

Przypominam rowerzystom, a także postronnym zwolennikom Masy Krytycznej, że publiczne drogi są dla wszystkich. Nie tylko dla rowerów. Każdy z Polaków płaci podatki m.in. po to, by móc swobodnie, w każdym czasie, korzystać z publicznej drogi. Ograniczanie obywatelom takiego prawa powinno być uznawane za przestępstwo, nie zaś ochraniane przez mundurowe służby jako legalna manifestacja, raz na kwartał. Wydawanie zgody na akcje, które zawsze są  kpiną z wolności obywatelskiej ludzi nie biorących udziału w Masie, jest jawnym skandalem, nadużyciem władzy urzędników miejskich – i powinno być natychmiast zastopowane.

Znanym prawem wolnościowym jest bowiem stwierdzenie, że „wolność mojej pięści kończy się tam, gdzie zaczyna się twoja twarz”. Nikt nie broni rowerzystom walki o prawa dla siebie, własnej grupy interesu – dopóki walka ta, w jakiejkolwiek formie prowadzona, nie narusza wolności innych ludzi. Żądania łódzkich rowerzystów są bardzo słuszne: chcą oni, przede wszystkim, budowy sieci bezpiecznych dróg rowerowych w całym mieście. Znakomity pomysł! Budujmy te drogi (oczywiście nie w formie kretyńskich, zwiększających korki pasów, malowanych na asfalcie – tylko oddzielnych, bezpiecznych arterii w sąsiedztwie drogi dla aut) wszędzie, gdzie jest to możliwe. Ale nie domagajmy się swych praw formą protestów, która nie dość, że paraliżuje komunikacyjne życie miasta, to jeszcze ewidentnie zagraża bezpieczeństwu jego uczestników…

Masa Krytyczna jeździ po Łodzi od dawna. Już po pierwszych jej edycjach władze zaczęły życzliwie reagować na postulaty rowerzystów. Ścieżki rowerowe są konsekwentnie, stopniowo budowane. W oparciu o harmonogram ich rozbudowy, już dawno wymyślony, przekonsultowany i wdrażany z sukcesem. Trwa remont trasy WZ, prowadzony stuprocentowo po to, by główną osią drogową wschód-zachód jeździło się lepiej łódzkim rowerzystom i pojazdom MPK. Realizowany jest wciąż szereg rozmaitych działań, mających przybliżyć Łódź do idei „europejskich miast zrównoważonego rozwoju”. Apeluję do rowerzystów: Ludzie! Opamiętajcie się! Czego jeszcze chcecie? Mało Wam tych ułatwień, mało przywilejów, mało uległości lokalnych urzędników? Po jaką cholerę jeszcze wsiadacie na te rowery i przeszkadzacie innym żyć! Niewiele brakuje, by – jak w przypadku mojej córeczki, szczęśliwie odratowanej z tarapatów – któraś z waszych bezczelnych, butnych manifestacji zakończyła się tragedią! Ale gdy to się stanie, będzie już za późno… Możemy wszyscy: rowerzyści, kierowcy, piesi, nawet kurwa motolotniarze – działać na rzecz korzystnej przebudowy łódzkiej infrastruktury komunikacyjnej. Tylko, na wszystkich bogów, zmieńcie swoje metody! Bo terrorem zyskujecie tylko wrogość drugiej strony, zamiast starać się o jej przychylność czy współdziałanie.

O ZUS-ie na zlecenia, czyli jak PO wciąż Polaków okrada…

Stało się – Sejm, prawie jednogłośnie, przegłosował opodatkowanie umów-zleceń. Od stycznia 2016 każda umowa tego rodzaju będzie obciążona daniną na ZUS.

Jest to kolejny akt bezczelnego okradania Polaków, świadomego doprowadzania ich do ubóstwa i bezrobocia, a wskutek tego powiększania tragicznego zjawiska: masowej emigracji znad Wisły. Taką właśnie politykę: świadomego wyniszczania narodu kosztem profitów dla własnej, polityczno-urzędniczej kasty, funduje nam (kolejny rok z rzędu) zawłaszczająca władzę w kraju Platforma Obywatelska. Przy zgodnym wsparciu wszystkich ugrupowań opozycyjnych w Sejmie: przeciwko ustawie głosowało jedynie ośmiu posłów.

Czemu twierdzę, że polityka „ozusowywania” wolnych umów jest złodziejstwem? Przecież – mówią socjaliści – taki obowiązek wzmocni finanse budżetu państwa! A zatem „wszyscy zarobimy”, a dodatkowo wykonawcy zleceń, często mając w nich jedyne źródło utrzymania, zyskają świadczenie emerytalne, którego wcześniej byli pozbawieni. Lepsza choćby najmniejsza, gwarantowana emerytura, niż zostawienie tych ludzi na starość bez jakiejkolwiek pomocy.

Serdecznie dziękuję za taką „pomoc”!!!  Czemu pracodawcy zatrudniali dotąd na umowę-zlecenie lub o dzieło (jeśli, po ostatnim zaostrzeniu przepisów, zlecona praca uznana za „dzieło” może jeszcze być…)? Ano dlatego, że nie stać ich na stałe zatrudnianie podwykonawców. Za każdą kwotę wypłaconą do ręki pracownikowi, zatrudnionemu umową o pracę, trzeba oddać ZUS-owi trzy czwarte tejże kwoty, w formie obowiązkowego świadczenia. Nowe przepisy taką samą daninę nakładają na umowy-zlecenia. Zatem droga ucieczki się zamyka. Wybór będzie prosty: albo zwalniam pracownika, dotąd zatrudnianego na zlecenie, albo on godzi się na znaczne obniżenie swojej wypłaty (inaczej nie stać mnie będzie na opłacenie ZUS-u od tej umowy).

Dodatkowo każdy przedsiębiorca, bez względu na to, ile miesięcznie zarobi, musi oddać ZUS-owi tysiąc złotych ze swojego przychodu. Od przyszłego roku – tysiąc sto. Tylko że ustawodawcy jakby zapomnieli, że 80% dochodu narodowego spływa do budżetu państwa od najmniejszych firm, ledwie wiążących koniec z końcem w surowych warunkach prowadzenia własnej działalności gospodarczej. Aby w ogóle jakoś funkcjonować, małe i średnie firmy często zatrudniały ludzi na umowy dotąd nazywane „śmieciowymi”: unikały w ten sposób dobijających je kosztów pracy, a zatrudnianym pozwalały jakoś zarobić na życie. Skoro Rząd i Sejm (przy wielkim wsparciu, co również podkreślam z całą mocą, związku zawodowego NSZZ „Solidarność”) uparły się, żeby zlikwidować „śmieciówki” – zlikwidują przy okazji całe mnóstwo firm, które jakoś wychodziły na swoje dzięki tańszym dla nich umowom-zleceniom. Jeśli komuś, z powodu zbyt wysokich kosztów pracy, dalsze prowadzenie firmy nie pozwoli zarabiać na życie – to ją zwinie. A zatrudnionych dotąd na zlecenie ludzi zostawi bez pracy. W ten oto sposób nasze władze, posługując się sloganami szlachetnych („opiekuńczych”!) działań, dobijają własny naród.

Pomijam już fakt, że aby dosłużyć się w Polandzie najmniejszej ustawowej emerytury trzeba pracować kilka (bodaj pięć) lat na umowie, objętej obowiązkowym haraczem na ZUS. Ale nikt nie wie dziś, jaka będzie wysokość uprzejmie wypłacanego przez państwo świadczenia emerytalnego – ani kiedy tak naprawdę staniemy się beneficjentami opłacanej składki. Wiemy, że będzie to „jakaś”emerytura, według „jakichś” kryteriów zliczana, a wiek emerytalny dla mężczyzn i kobiet zmienia się prawie co sejmową kadencję… Żaden z nas nie ma własnego konta emerytalnego w ZUS, na którym powinny być magazynowane składki każdego pracownika. A pieniądze dziś przez system zbierane od nas w formie coraz większego haraczu, wpływają na konto ZUS-u, który przeznacza je – zamiast oszczędzać dla wpłacających – na wypłatę bieżących świadczeń. ZUS jest bowiem bankrutem, czego nie ukrywają nawet politycy: z tym bolesnym spadkiem po komunie, jak z wieloma innymi, nikt jeszcze w „wolnej” Polsce nic nie zrobił. Mówienie zatem, że „ozusowanie” umów-zleceń jest korzystne dla pracujących na nich ludzi to wierutne kłamstwo, wsparte argumentami obrzydliwej socjotechniki.

Piszący te słowa przez dwadzieścia lat pracował – niemal wyłącznie – na umowę o dzieło. Proszę sobie wyobrazić, że ważny człon tak pozornie wielkiego koncernu medialnego jak Telewizja TOYA zatrudnia większość swoich ludzi na „śmieciówki”! Inaczej nie stać by go było na zatrudnienie choćby połowy kadry, potrzebnej do obsługi niezbędnych zadań redakcyjnych… Z zarabianych na rękę pieniędzy odkładałem sobie co miesiąc jakieś (według dzisiejszych stawek) trzy stówy na obowiązkowe ubezpieczenie zdrowotne. I sam je płaciłem, bo człowiek musi jakoś zadbać o siebie w razie zdarzeń losowych. Drugie tyle przeznaczałem na składkę emerytalną, bo przecież kretynizmem byłoby nie zabezpieczyć sobie jakiejkolwiek emerytury… I co? I jakoś do tej pory żyję bez „pomocy” dzielnych polityków chcących nam wmówić, że tylko ZUS i jego przewodnia rola w systemie ubezpieczeń społecznych może dać Polakom szczęśliwą przyszłość. W biednym kraju, jakim jest Polska, nie powinno być żadnego obowiązkowego ubezpieczenia społecznego! Powinien za to istnieć normalny, wolny rynek usług ubezpieczeniowych (bez żadnych państwowych molochów, zakłócających jego mechanizm!). Na tymże rynku ludzie powinni mieć wolny wybór ubezpieczyciela – i znaleźć sobie najlepszą ofertę, świadczeń zdrowotnych i emerytalnych. I tyle. Bez żadnych bankrutujących ZUS-ów, pożerających nasze pieniądze na podtrzymanie swojego trwania. Bez żadnych socjalistycznych partii, których jedynym prawdziwym celem rządzenia jest zabezpieczenie kasy na potrzeby swojej własnej sitwy.

Ludzie, nawet ci najprostsi, w końcu zorientują się, że są bezczelnie cyckani przez system, podtrzymywany wysiłkiem kilku partii. Już zaczynają przeglądać na oczy. A przez najbliższe dwa lata, gdy zmuszeni będą uciekać do szarej strefy lub zagranicę, zrozumieją jeszcze więcej – bo dotknie to ich własnej kieszeni. I może wówczas pozwolą w głosowaniach, by szkodliwy system upadł. Do stworzenia nowej, wolnej gospodarczo rzeczywistości, wystarczy na początek ośmiu posłów.

O końcu drużyny, czyli jak wielki klub na dnie spoczywa…

„To jest koniec tej drużyny” – powiedział mój wujek, który z niejednego pieca chleb jadł, po zakończeniu w 1996 roku fazy grupowej Ligi Mistrzów. Przetrzebiony kontuzjami Widzew, bez odpowiednio długiej ławki rezerwowych, choć walczył dzielnie, poległ w rozgrywkach. Borussia Dortmund, Atletico Madryt i Steaua Bukareszt, okazały się za mocne dla zespołu, który nie mógł w ani jednym z grupowych spotkań wystawić do gry pełnego składu… Wówczas, choć pełni szacunku dla mądrego wujka, śmialiśmy się w rodzinie z czarnej przepowiedni. Sprawdziła się dubeltowo: Widzew zaklął Ligę Mistrzów, od tamtej pory żadna z polskich drużyn nie wspięła się na poziom grupowych eliminacji. A dziś – czas to stwierdzić oficjalnie, choć z wielkim smutkiem – na naszych oczach dokonuje się właśnie koniec drużyny Widzewa. Tej wielkiej, dzielnej i przez lata budującej ogromną część tradycji polskiej piłki – ale i tej mniejszej, która w minionym osiemnastoleciu próbowała jakoś nawiązywać do chwalebnej przeszłości.

Czemu tak piszesz, spytają kibice? Wprawdzie Widzew dołuje, jest wyraźny kryzys sportowy – ale trudno mówić o jakimkolwiek końcu organizacyjnym. Klub istnieje, ma funkcjonującą strukturę, władze, utrzymuje drużynę, spłaca długi… Sportowo zawsze może być lepiej, ale są jakieś perspektywy: będzie nowy stadion, a dopóki nie powstanie i tak poziom rozgrywek nie ma większego znaczenia. Przecież Widzew podczas remontu będzie musiał przenieść się z meczami na inny obiekt. Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być lepiej!

Długo myślałem podobnie, latami podtrzymywałem w sobie nadzieję. Dziś już nie mam złudzeń. Widzewa nie ma – choć właściwie jest, ale zupełnie gdzie indziej. W B klasie. TMRF Widzew 1910 wygrał właśnie szóste spotkanie i utrzymał pozycję lidera w swojej grupie. Mecz – na stadionie przy al. Piłsudskiego 138! – oglądało oficjalnie 999 kibiców. Więcej nie mogło, choć chciało. Nowe stowarzyszenie musi mieć zgodę na organizację imprez masowych, nie ma jej, więc trzeba pilnować ograniczeń. Ci, co przyszli, stworzyli profesjonalną oprawę pod krytą trybuną. Wcześniej, na meczu „dużego” Widzewa, kibiców prawie nie było, trybuny świeciły pustkami. A zespół Sylwestra Cacka znów przegrał. Jest na dnie pierwszoligowej tabeli bez większych szans na uniknięcie spadku do ligi drugiej.

Oto powód, dla którego twierdzę, że nieoficjalnie Widzew przestał istnieć: odrzucili Go kibice. Uznali, że klub sportowy, od siedmiu lat dowodzony przez Sylwestra Cacka przy al. Piłsudskiego nie jest już ICH Widzewem. Zabrali swoje flagi, transparenty, swą miłość – i przenieśli to wszystko na B-klasowe poletko. Gdy jednak „poletko” przy Piłsudskiego nagle można było, mocą umowy z MOSiR-em, nagle zaadoptować na potrzeby TMRF (stadion Widzewa jest własnością miasta, okazało się, że jest szansa go stamtąd wynajmować!), rozległ się potworny, złośliwy chichot historii… Pan prezes Cacek robi swoje, kibice swoje. Na tej samej trawie. Ale nic już nigdy nie będzie jak dawniej: drogi działaczy i kibiców rozeszły się, trudno wierzyć, że jeszcze kiedyś zejdą się ponownie. W każdym razie dziś nic na to nie wskazuje.

Ponieważ klub piłkarski bez kibiców sensu większego nie ma, nad Panacackowym interesem zebrały się nagle czarne chmury. Albo nie, powiem inaczej – być może właśnie zdarzyło się coś, co wreszcie da Sylwestrowi Cackowi ostateczny argument do ogłoszenia całkowitej upadłości Widzewa. By wreszcie zwinąć żagle, pogodzić się ze stratą wpompowanych w klub (okazało się, że całkowicie bezsensownie) sześćdziesięciu milionów złotych. Nie brak głosów, że od pewnego czasu pan Sylwester Cacek na taki pretekst czekał z utęsknieniem. Gdy tylko okazało się, że szansa na odzyskanie zainwestowanych w Widzew środków bardzo się oddala (przypomnę, z tematem rozbudowy stadionu klub przepychał się z Magistratem parę lat) może biznesmen z Piaseczna nabrał przekonania, że tylko ucieczka „z twarzą” pozwoli mu na pozbycie się uciążliwego balastu. A może prawda jest dokładnie odwrotna? Może Sylwester Cacek, podbudowany wreszcie zawartą z Ratuszem umową, postanowił przeczekać – na przykład w drugiej lidze – na stadion, wybudowany przez Miasto, na miejskim przecież terenie… Jakoś przebiedujemy te dwa, trzy lata, mógł pomyśleć prezes Widzewa zakładając, że koszty utrzymania drużyny na tym poziomie są do przyjęcia. Po to, by później zacząć odzyskiwać utraconą kasę na zbudowanym już stadionie: mając obiekt, można uruchomić cały interes, przynoszący jakieś dochody. Market, sklepy z pamiątkami, parkingi, knajpeczki dla kibiców – tak działają zachodnie kluby, zarabiają na całym tym cyrku wokół drużyny, która sama jest z założenia produktem deficytowym. I nic w tym zdrożnego, pomyśli kibic, niech prezes-właściciel godziwie zarobi, niech się odkuje za zmarnowane w Widzewie lata. Byleby wreszcie zagwarantował nam jakiś poziom tej gry! Bo przecież serce się kraje, co te patałachy teraz wyprawiają…

Sęk w tym, że najwyraźniej kibice Widzewa stracili cierpliwość. I postanowili wziąć sprawę we własne ręce: zrobić Widzew „na swoim”. Zacząć od zera po to, by samemu do czegoś dojść. Pewną konfuzję wzbudza fakt, że na meczu TMRF Widzew 1910 z Hetmanem Łódź pojawili się dawni włodarze „dużego” klubu: np. Andrzej Pawelec czy Andrzej Wojciechowski. A także piłkarze, stanowiący kiedyś o sile Wielkiego Widzewa, starzy mistrzowie, wykuwający legendarny „Widzewski Charakter…” Ta konfuzja dotykać może (jednak nie wierzę, że jest całkiem obojętny) prezesa Sylwestra Cacka, któremu rząd dusz ewidentnie wymknął się z rąk. Czy to dla niego problem, czy raczej szczęście – przekonamy się niebawem…

Jest mi ogromnie szkoda, że Widzew ludzi Cacka się zawalił. Mniejsza o błędy, jakie przez te siedem lat zostały popełnione. Mniejsza o prawdę w sprawie obecnej polityki klubu. Chodzi o to, że na tamte czasy, lat temu siedem, biznesmen z Piaseczna był dla – tonącego już powoli – klubu kimś ogromnie ważnym. Prawdziwym wybawieniem. Kibice mu naprawdę uwierzyli, zaufali snom o potędze i odetchnęli z wiarą, że nastał kres ich niepokoju o los ukochanego Widzewa. Dziś, na wypełnionej trybunie meczu z Hetmanem w B klasie widać wyraźnie, jak bardzo się ci ludzie pomylili. I jak bardzo ich zaufanie zostało połamane.

 

O „sukcesach budowlanych”, czyli jak zapał wyborczy Łódź ogarnął…

Tuż przed wyborami samorządowymi trwa w Polsce twarda walka polityczna o obsadzanie stanowisk lokalnej władzy. Pewnie w każdym mieście, choć dla Łodzi będzie to elekcja szczególna: rządząca tu Platforma Obywatelska jeszcze wylizuje rany po utracie większości w Radzie Miejskiej. Łódź jest jednym z miejskich „utraconych przyczółków” PO. Trudno przewidzieć, kogo łodzianie wybiorą prezydentem, ani też jak będzie wyglądał skład nowej Rady. Najodważniejsi profeci nie wchodzą w żadne zakłady: zdarzyć się może wiele…

Ekipa prezydent Hanny Zdanowskiej nadziała się na bolesną kontrę „obozu renegatów”. Rajcy wykluczeni z szeregów PO stanęli dziś, niczym pod Grunwaldem, do walnej bitwy o  przejęcie tronu. Grupa radnych oficjalnie niezależnych stoi murem za Joanną Kopcińską, genialnym ruchem wciągniętą przez łódzki PiS do boju o fotel prezydenta miasta… Opozycja, początkowo zjednoczona, teraz rozłożyła swe siły planowo. PiS, dotąd w Łodzi personalnie słaby, będzie grał dobrymi statystykami ogólnopolskiego poparcia wzmocniony grupą radnych, zebranych wokół Kopcińskiej. Ma duże szanse na przejęcie władzy. SLD promuje swojego kandydata – Tomasza Trelę – i liczy na głosy „twardego” elektoratu, lewica w Łodzi wciąż nieźle się trzyma. Aktywny po wyborach do PE Kongres Nowej Prawicy wszedł w relację z Agnieszką Wojciechowską van Heukelom, niestrudzoną w społecznikowskim sporze z wszechwładzą spółdzielni mieszkaniowych. Mamy więc dwie blondynki, brunetkę i faceta z lewicy w realnej walce o władzę w mieście. Kandydatów będzie więcej, ale w zgodnej opinii wszystkich obserwatorów, prawdziwy bój rozegra się między czołową czwórką. I w przypadku drugiej tury, języczkiem u wagi stanie się poparcie, udzielone przez dotychczasową konkurencję jednej ze stron barykady.

Cóż ta misterna konstrukcja polityczna oznacza dla osób najbardziej zainteresowanych, czyli mieszkańców Łodzi? Otóż wielu spośród głosującego ogółu, jeśli w ewidentny sposób nie chce poprzeć Zdanowskiej i PO, będzie miało zapewne kłopot z ulokowaniem swoich wyborczych sympatii. Będzie trzeba pokierować się przy urnach jakimś sensownym kluczem, czyli konkretną argumentacją, dlaczego na Platformę Obywatelską głosować nie należy. A rządzący Łodzią obóz PO robi wszystko, by budować swój pozytywny wizerunek. Dosłownie każdy krok Hanny Zdanowskiej „sprzedawany” jest mediom jako wielki sukces pani prezydent w budowaniu nowego miasta. Hanna Zdanowska skrzętnie ukrywa fakt, że jest również przewodniczącą łódzkiej Platformy Obywatelskiej, chętnie za to podkreśla, że „chce budować Łódź” oraz – nader ochoczo – pokazuje się we wszystkich publikatorach masowych. Zwłaszcza w telewizji.

Media łódzkie są generalnie przychylne Zdanowskiej. Powód jest prozaiczny – bardzo często żyją z pieniędzy, przekazywanych przez Magistrat (jak i rządzony ręką PO Urząd Marszałkowski) na tzw. programy lub artykuły promocyjne, sławiące dokonania urzędników… W telewizjach, stacjach radiowych ale także w gazetach rzecz sprawdza się o tyle, że środki tak pozyskiwane stanowią duży procent dochodów redakcji. A o pieniądze z reklam coraz trudniej. Bywa, że najważniejsze – i decyzyjne –  stanowiska w łódzkich mediach zajmują osoby  wprost z Platformą powiązane. Efekt jest taki, że opozycji trudno jest globalnie przebić się z argumentacją, która niekoniecznie przemawiałaby na korzyść obecnej władzy. Tu opozycja wykazuje względne zjednoczenie: wszystkie jej partie muszą rywalizować z potężną dawką platformerskiej propagandy. Niełatwo im pokazać wyborcom, jakie są ich własne, indywidualne argumenty, mające skłonić ludzi do głosowania właśnie na tę opcję… Ale w krytykowaniu poszczególnych działań obecnej władzy są zgodne. Kłopot w tym, że obalanie mitów PO-wskiego sukcesu nie idzie im łatwo, właśnie z powodu braku życzliwości medialnych „przekaźników”.

Jak wobec tego opozycja sama wyjaśnia łódzkie sprawy, w publikatorach opisywane jako wielkie sukcesy Hanny Zdanowskiej i politycznego jej zaplecza? Zacznijmy od „wylewania betonu”, czyli ogromnej skali remontów, budów i rekonstrukcji miejskiej tkanki. Przypomnijmy – środki na budowę Nowego Centrum Łodzi z głównym dworcem, przebudowę Trasy W-Z i licznych dróg łódzkich, czy projektu remontowego „Mia100 kamienic” pochodzą z różnych źródeł. Ale wywalczone granty unijne trzeba zawsze wesprzeć własnym wkładem – i stąd ogromny dług, jaki rządząca łodzią PO zaciągnęła w swej kadencji pod pretekstem likwidacji cywilizacyjnych zapóźnień. Problem jest taki: czy ogromne (wielopokoleniowe!) zadłużenie jest odpowiednio uzasadnione… ? Mówi się głośno o tym, że choć zburzono stary dworzec Łódź Fabryczna – to nowy, poza wprowadzeniem pod ziemię, nadaniem pięknego wyglądu i nowoczesnej formy, w ogóle nie posłuży lepszemu kursowaniu pociągów! Mityczny tunel, łączący oba łódzkie dworce z przeznaczeniem na rozwój szybkiej kolei już dawno można włożyć między bajki. A bez tego podziemnego kanału (choć autorzy koncepcji zostawiają w pobliżu odpowiedni wylot do „ewentualnej dalszej realizacji”) nie ma co marzyć o usprawnieniu łódzkiej sieci kolejowej. Po zakończeniu bardzo długiej i kosztownej budowy dworca Łódź Fabryczna będzie on tak samo wydajny, jak przedtem. Może tylko (nie wiadomo, kiedy) pociągi do Warszawy jeździć będą trochę szybciej. W sensie praktycznym, dla pasażerów, zysk będzie znikomy. A dług zostanie.

Nowe Centrum Łodzi,  instalowana wokół dworca gigantyczna „wizytówka miasta”, jest dostrzegana przez światowych architektów jako jeden z największych współcześnie realizowanych  giga-projektów urbanistycznych. Będzie nowy układ ulic, eleganckie skwery i chodniki – a także EC1, odrestaurowana elektrownia z przeznaczeniem na centrum dydaktyczno-kulturalne. Zaczęło się jednak od wielomilionowej straty: nikt nie chce zbudować planowanego biurowca, słynnej „Bramy Miasta” według projektu Daniela Libeskinda. A niedoszłemu inwestorowi Miasto zwróciło dwanaście „dużych baniek” zaliczki pod wykup gruntu… Chodzą słuchy, że bardzo niejasny jest proces zatrudniania osób do obsługi etatów w EC1, które  ma w zamyśle konkurować z samym Centrum Nauki „Kopernik”. A skoro nie wiadomo, jak biegnie proces rekrutacyjny – rodzi się podejrzenie, że etaty są dla „swoich”.  Sprawa oddania inwestycji jest na razie zawieszona, do tematu obsadzania tam stanowisk niewątpliwie trzeba będzie kiedyś powrócić. I zapewne opozycja o tym nie zapomni.

Trasa WZ budzi gorące emocje od początku tej inwestycji. Wielomiesięczne zamknięcie głównej arterii miasta, pod pretekstem przebudowy pod usprawnienie komunikacji miejskiej i rowerów, natychmiast zrodziło irytację łódzkich kierowców. Zwłaszcza gdy wyszło na jaw, że droga po remoncie będzie węższa niż przed jego rozpoczęciem. Czyli dwuletnie prace nie wyeliminują korków – a drogę tramwaju przyspieszą, uwaga, o sześć sekund. Ponieważ inwestycja wstrząsana jest aferami, jej zamknięcie ma szansę się znacznie opóźnić…  Remont ulicy Piotrkowskiej, reprezentacyjnego deptaka Łodzi, zakończył się wprawdzie w przewidzianym terminie – ale jego sens do dziś podawany jest w wątpliwość. Skutkiem wizualnym wydania pięćdziesięciu milionów złotych jest zmiana koloru brukowej kostki z bordowego na szary. Tak samo brzydki i łatwo brudzący się, jak poprzedni. Ponoć wymieniono również przestarzałą infrastrukturę podziemną, co wszakże trudno nazwać uzasadnionym wydatkiem, skoro wcześniej w dokumentacji Inżynierii Miejskiej doniesienia o awariach w tym rejonie raczej się nie powtarzały…

Jest jeszcze kilka dużych powodów, dla których opozycja ma prawo sprzeczać się z rządzącą PO o racjonalność sprawowania władzy w Łodzi. Każdy robi to na swój sposób – i stosuje   różne metody zwiększenia dostępności własnych komunikatów. Jedno jest pewne, emocji w listopadowej elekcji brakować nie będzie. Stawką jest potężny tort urzędniczych etatów, setek dobrze opłacanych miejsc pracy dla ludzi „naszej ekipy”, walka więc dopiero się rozpoczyna. Zanim na dobre rozgorzeje, pamiętajmy, że w interesie samych mieszkańców Łodzi będzie znaczne ograniczenie wydatków miasta na biurokrację i koszta administracji. Ciekaw jestem, która z dominujących partii zgłosi ten postulat we własnym programie wyborczym.

Podyskutujmy o lotnisku w Łodzi!

Znam dobrze port lotniczy na greckiej wyspie Kos. Jest niemal identyczny, jak nasz dawny terminal „dwójka”, ten oddany z Łodzi do Radomia. Tylko bardziej zaniedbany… Od kwietnia do października odprawia kilkadziesiąt samolotów dziennie. Mimo to Grecy nie widzą potrzeby jego rozbudowy. Gdyby mieli taki teminal, jak dzisiejszy łódzki, turystom byłoby o wiele wygodniej. Tymczasem na Kos na te pół roku poza sezonem zamiera życie, nie tylko turystyczne. I to już jest dla nich powód, by nie wydawać pieniędzy na rozbudowę i modernizację portu. Czy podjęli słuszną strategię?

I czy w związku z powyższym przykładem rozbudowa Portu Lotniczego Łódź miała jakikolwiek sens???

O strategii łódzkiego PiS, czyli Joanna Kopcińska

Bardzo długo nikt nie wiedział, kogo Prawo i Sprawiedliwość wystawi do listopadowej bitwy o fotel prezydenta Łodzi. Teraz już wiemy: kandydatką będzie Joanna Kopcińska, jeszcze do niedawna przewodnicząca łódzkiej Rady Miejskiej, radna niezależnego klubu Łódź 2020. W ostatnich dniach maja PiS odsłonił karty, a prezentacja kandydatki niemal natychmiast zaowocowała tajnym głosowaniem radnych – i odwołaniem pani Joanny ze stanowiska przewodniczącej…

Obserwując sprawę z boku, trudno wyobrazić sobie lepszą kandydatkę PiS do walki z obecną prezydent Łodzi, Hanną Zdanowską, o władzę w mieście na czas najbliższej kadencji. Historia Joanny Kopcińskiej zbieżna jest bowiem z dziejami konfliktu wewnątrz Platformy Obywatelskiej. Będąc radną z tak zwanej „frakcji Kwiatkowskiego”, podobnie jak siódemka Jej klubowych kolegów, zapłaciła wydaleniem z szeregów Platformy po rozłamie w partii. Już w klubie „dwudziestek”, tworząc w Radzie Miasta nieformalną opozycję z PiS i SLD, głosami przeciwników PO wybrana została przewodniczącą. Przez kilka miesięcy jawny konflikt Kopcińskiej ze Zdanowską, tożsamy z dualną rywalizacją radnych, stał się pożywką mediów, a przez to sprawą znaną opinii publicznej. Jednoznaczne określenie się polityczne Joanny Kopcińskiej sprowokowało w łódzkim samorządzie kolejną woltę: choć odwołanie przewodniczącej było tajne, wiadomo, że do PO przyłączyli się z przeciwnymi głosami radni lewicy, rozbijając tym samym nieformalną opozycję…

Czemu jednak twierdzę, że cała ta historia potwierdza słuszność wyboru Kopcińskiej przez PiS?  Otóż los dał partii Jarosława Kaczyńskiego bardzo wyrazistą przeciwniczkę Zdanowskiej: osobę, której w Łodzi od dawna PiS-owi brakowało. Zesłany tu przymusowo Witold Waszczykowski poniósł w ostatniej elekcji sromotną klęskę. Nie jest łodzianinem, brak mu wyczucia spraw lokalnych. Nadto nie umiał skojarzyć się „swojemu” elektoratowi jako jednoznaczny wróg tutejszej Platformy i jej ludzi. Brakło konkretnych sporów, a tutaj – po kilku miesiącach zarządzania miastem – płaszczyzna konfliktu między dwoma wiodącymi partiami jest już wyraźnie zaznaczona. A Joanna Kopcińska, choć dotąd działała z „niezależnych” pozycji, stronę sporu z PO od początku w niej reprezentuje.

Niektórzy twierdzą, że Kopcińskiej może zaszkodzić „platformerska” przeszłość. Wątpię w to – pani Joanna nigdy nie była w Platformie bojowniczką pierwszej linii frontu walki z PiS-em. W ławach Rady Miejskiej nie pchała się do kamer z ostrymi, politycznymi wypowiedziami; jest politykiem umiarkowanym. Jej dzisiejsze, wytykane już gdzieniegdzie, umizgi w stronę Kościoła, nie są fałszowaniem rzeczywistości, tylko emanacją prawdziwych poglądów. Twardy elektorat PiS powinien z łatwością zaakceptować tę kandydaturę. Zwłaszcza, że wyborcy Jarosława Kaczyńskiego łatwo zgadzają się na personalne propozycje szefa partii. Zresztą, spójrzmy w odwrotną stronę: kto dziś pamięta, że obecny wiceprezydent Łodzi Krzysztof Piątkowski (zresztą od niedawna członek władz lokalnych samej PO) obejmował swoje stanowisko z przeszłością radnego PiS? Bliźniacze przypadki historii politycznych przygód Piątkowskiego i Kopcińskiej to tylko dowód na brak większego zainteresowania wyborców życiorysami kandydatów.

Czy PO ma prawo obawiać się PiS w tych wyborach? Tak, bo głosy krytyczne wobec dzisiejszego zarządzania miastem są już głośne. Wielu niezadowolonych powtarza, że Hanna Zdanowska monstrualnie zadłużyła Łódź, by wielkie inwestycje – jak Nowe Centrum czy kontrowersyjna przebudowa trasy WZ – służyły w największym stopniu otaczającej Ją samą elicie „platformerskiej” władzy, z przyległościami. Niektórzy sugerują, by bacznie przyjrzeć się procesowi zatrudniania ludzi do nowo oddawanej EC1, wielkiego centrum nauki i rozrywki, konkurującemu w myśl zamierzeń z samym „Kopernikiem”.  Inni sugerują, że sprawa remontu trasy WZ (robionego głównie pod jednoślady i tramwaje, bez rozszerzenia pasów jezdni) to kosztowny prezent dla rowerowego lobby, reprezentowanego w łódzkich władzach przez byłego już wiceprezydenta, Radosława Stępnia. Wszystko przy wciąż wysokim (13%) bezrobociu, zbyt dużym ubóstwie większości mieszkańców i stale rosnącej emigracji z Łodzi, zwłaszcza wśród młodzieży. Jest sporo argumentów, którymi PiS-owa opozycja może szermować podczas jesiennej elekcji.

Zatem – listopadowa walka o fotel prezydenta Łodzi zapowiada się fascynująco, bo Zdanowska ma przeciwniczkę, która ewidentnie ma szansę odebrać Jej władzę. Nie należy przy tym zapominać o SLD, który wystawia Tomasza Trelę i wciąż może liczyć w mieście na głosy wiernych wyborców. Jeśli więc Zdanowska ma według prognoz spokojne miejsce w drugiej turze, to obok niej wejść tam ma szansę aż dwójka kandydatów. A wyniki naprawdę trudno dziś przewidzieć. Osobiście prognozuję finisz „łeb w łeb”: Zdanowska kontra Kopcińska, z minimalną przewagą na mecie kandydatki Prawa i Sprawiedliwości.

O stanowiskach, czyli sprawa prezesa Stycznia raz jeszcze

Wygląda na to, że prezes łódzkiego Technoparku Andrzej Styczeń znów może mieć kłopoty z utrzymaniem swej posady. Jak donosi wczorajszy (05.05.2014) „Dziennik Łódzki”, dotychczasowy szef spółki miejskiej Międzynarodowe Targi Łódzkie Tomasz Rychlewski opuścił swe stanowisko, by (to wiadomość nieoficjalna) wrócić do Technoparku… Wprawdzie informacja z Magistratu mówi o „rezygnacji z powodów osobistych”, ale jak widać takie wyjaśnienie dziennikarzom  nie wystarczyło. Zwłaszcza, że wokół prezesa Stycznia (związanego z Krzysztofem Kwiatkowskim i jego dawną frakcją w łódzkiej PO, dziś tworzącą trzon samorządowej opozycji jako klub radnych Łódź 2020) tli się od dłuższego już czasu. Pisałem o tej sprawie na blogu:

remigiuszmielczarek.blog.pl/2013/06/21/o-sprawie-prezesa-stycznia-czyli-jak-sie-lodzka-po-sama-w-pien-wycina/

Nie ma zatem sensu przypominać całego tła obecnych wydarzeń. Lecz, aby nie posądzano mnie o lekkomyślne wypowiedzi, budowane wyłącznie na tle niepotwierdzonych  doniesień prasowych, przytoczę fakt  łatwo sprawdzalny: oto na dzień ósmego maja, czyli od dziś za dwa dni, zaplanowano posiedzenie Rady Nadzorczej łódzkiego Technoparku. Jedynym punktem zebrania jest ocena pracy dotychczasowego prezesa spółki, Andrzeja Stycznia. Można to sprawdzić w Ratuszu.

Czy to przypadek, że ustąpienie związanego z PO Tomasza Rychlewskiego (przypomnę, wcześniej już w Technoparku pracował) zbiega się z koniecznością nagłej analizy dokonań prezesa Stycznia? Hmmm, kto chce, niech wierzy. Dla mnie sprawa jest oczywista. Platforma Obywatelska w Łodzi realizuje, wprawdzie żmudnie i niespiesznie, ale za to bardzo konsekwentnie, dawno przyjętą politykę. Chodzi o „oczyszczenie” lukratywnych stanowisk w spółkach miejskich (i innych podległych Miastu podmiotach) z ludzi, którzy z PO nie są związani, lub kiedyś byli, a teraz żyją z Platformą w konflikcie. Idą listopadowe wybory samorządowe, których wynik naprawdę trudno przewidzieć. Mogą być dla Platformy zwycięskie, ale działania zjednoczonej (póki co) opozycji, zmierzają do trwałego przekonania łódzkiego elektoratu o szkodliwości działań znajdującej się u steru miasta ekipy… Siła tej dekonstruktywnej polityki jest już przez opinię publiczną odczuwalna. A rzetelnej walce na argumenty w sprawie zarządzania finansami miasta nie pomaga żenujący spektakl polityczny, jaki na oczach wyborców rozgrywa się w Magistracie podczas ostatnich sesji Rady Miejskiej. Widać, że obie strony walczą o władzę już nie na noże, a chyba na topory – i zaciekłość  tej rywalizacji przykrywa politykom bieżące sprawy Łodzi i jej mieszkańców. PO ma oczywiście czego bronić: w razie ewentualnej klęski wyborczej potężna grupa jej członków i sympatyków zostanie bez dobrze płatnej pracy. Dlatego w interesie rządzącej partii jest przechwycenie jak największej ilości stanowisk teraz, jeszcze przed wyborami. Są odprawy, można iść na półroczne zwolnienie… Żeby trochę usprawiedliwić rządzącą ekipę trzeba przypomnieć, że identyczna strategia („teraz k…wa my”) była właściwa dla dosłownie każdej poprzedniej, z nadania wyborców sprawującej władzę w miastach czy kraju. W żadnym przypadku nie oznaczało to jednak rzetelnej oceny kwalifikacji osób, sprawujących ważne stanowiska w miejskich podmiotach. Taki mamy ustrój, o co postarały się jeszcze (wspólnie) wszystkie strony Okrągłego Stołu…

Zwalnianie ludzi anty-platformerskich w Łodzi jest faktem: wystarczy przypomnieć sprawę radnego Sebastiana Tylmana (oczywiście z klubu „dwudziestek”), nagle strąconego z fotela wiceprezesa Atlas Areny. Wprawdzie ekipa prezydent Hanny Zdanowskiej zarzeka się, że miała poważne argumenty merytoryczne, by Tylmana wyrzucić – ale zainteresowany i jego obrońcy zaprzeczają stanowczo. Czy takie same, poważne i merytoryczne argumenty „znajdą się” na prezesa Stycznia? Jeśli polityczna decyzja już zapadła, pewnie jakiś kij się znajdzie, zawsze można go znaleźć. Najistotniejsze pytanie brzmi, czy PO ma jeszcze interes, by Andrzeja Stycznia oszczędzić. Wcześniej mogła to być obawa przed publicznymi oskarżeniami o nepotyzm i bezczelne, cyniczne politykierstwo. Obawiam się, że dziś obóz władzy już takiej obawy nie przejawia.

O jednym procencie, czyli – pomóżmy dzieciakom!

Monika Kuszyńska z wizytą u dzieciaków w Szpitalu im. Konopnickiej w Łodzi. Foto: Grzegorz Gałasiński
Monika Kuszyńska z wizytą u dzieciaków w Szpitalu im. Konopnickiej w Łodzi. Foto: Grzegorz Gałasiński

Ktokolwiek przeszedł traumę stopniowego odchodzenia najbliższej osoby, wszystko rozumie. Innym trudno to sobie wyobrazić. A nie ma chyba na świecie większej niesprawiedliwości, niż śmiertelna choroba dziecka… Każdy rodzic aż wzdraga się na myśl, że jego pociecha mogłaby TAK chorować. Są wśród nas rodzice, którzy z tym potwornym ciężarem, rozpaczą, jakiej nikt inny doświadczyć nie może, żyją na co dzień. I walczą.

Nie ma innej drogi, trzeba podjąć walkę, bo nadzieja istnieje zawsze, do ostatniej sekundy. Dzięki tej nadziei i podjętej walce wielu zwycięża – to jest jedyne pocieszenie. Są tacy, którzy wychodzą z choroby i dają świadectwo. Podtrzymują na duchu inne dzieciaki, których życie zamyka się w okresach „od terapii do terapii” i rodziców, skrycie łykających łzy, gdy maluch poszedł już spać… Pokazują, że pomoc zewnętrznego świata jest bardzo ważna. Nie przepędzi rozpaczy, którą trzeba przepłakać w sobie, ale da wiarę w ludzi. Istnieje na szczęście wielu gotowych podać rękę. Często sami przeszli własną Golgotę choroby, ale zwykle chcą po prostu pomóc. Ofiarować nadzieję.

Każda ciężka choroba jest kosztowna, a jej leczenie – droższe, niż w lekkich przypadkach. Są tacy, których nie stać na przedłużenie nadziei. Tym trzeba pomóc najbardziej. Teraz, jeszcze przez tydzień, mamy na to szansę. Każdy „jeden procent” ma ogromne znaczenie… Ja już zrobiłem odpis.

Fundacja dla Dzieci z Chorobami Nowotworowymi „Krwinka”

KRS: 0000165702   

 

 

O zwycięstwie Widzewa, czyli tli się jeszcze nadzieja…

Nie można było tak przez cały sezon? – chciało się krzyczeć, oglądając mecz Widzewa z Wisłą… Albo chociaż od początku rundy! Łodzianie rozegrali kapitalne spotkanie w stylu, jaki powinien od dawna w ich poczynaniach dominować. Szybka, ambitna, agresywna gra, w ciągłym naporze na bramkę przeciwnika. Obrona i atak całym zespołem, pressing do ostatniej minuty, mnóstwo sytuacji, strzały, gole, wreszcie – upragnione zwycięstwo, tak bardzo przy Alei Piłsudskiego oczekiwane przez wiernych kibiców.  Już niewielu miało nadzieję na utrzymanie się Widzewa w ekstraklasie. Teraz, po takim meczu i wygranej nad faworyzowanym przeciwnikiem, nadzieje odżyły. Jeśli Łodzianie podtrzymają formę, okażą się w Szczecinie o jedną bramkę lepsi od Pogoni, to w eksperymentalnej rundzie końcowej (zwłaszcza, jeśli rywale w walce o utrzymanie przegrają za tydzień swoje mecze) mają szansę powalczyć o miejsce w ligowym peletonie.

Przeciwko Wiśle mieliśmy do czynienia z dobrą grą Widzewa, ale też pierwszą tegoroczną próbą stabilizacji składu: Łodzianie wybiegli w zestawieniu, które zaczęło poprzedni mecz z Cracovią. Trener Artur Skowronek znalazł chyba wreszcie wykonawców swojego planu, a może inaczej – wreszcie znalazł plan, według którego powinna grać ta drużyna. Poza Eduardsem Visnjakovsem są w niej, patrząc na pierwszą jedenastkę, sami Polacy. Nie chodzi o narodowy szowinizm, ale może o łatwość porozumiewania się między formacjami, a także w szeregach ich samych, „poziomo”. Efekt jest dobry, a zaangażowanie w grę też jakby inne u młodych, krajowych wilczków. Szkoda, że dzieje się to bardzo późno – oby nie zbyt późno dla zespołu, który nagle zaczął objawiać potencjał godny ekstraklasy, o który wszak drużynę znawcy tematu od dawna podejrzewali. Pewnie jest tak, że w sporcie nic nie dzieje się z dnia na dzień. Trener objął rządy w zespole, mając do dyspozycji czas zimowych przygotowań oraz kilka wzmocnień personalnych.  Dopiero teraz sprowadzeni zawodnicy okazują swą przydatność dla drużyny, może potrzebowali aklimatyzacji, a może należało ich od dawna inaczej ustawiać lub przydzielać im bardziej czytelne zadania… Coś nie zagrało, jakby brakło koncepcji, odwagi, może trenerowi podcięła skrzydła pierwsza porażka w Bielsku-Białej? Teraz jednak nie ma co rozpaczać. Jest cień szansy, więc należy rzucić do walki wszystkie siły. Mecz z Wisłą pokazuje, że piłkarze Widzewa wreszcie zrozumieli: bez maksymalnej determinacji utrzymać tej ekstraklasy się nie da. Gdy jakimś cudem cel zostanie osiągnięty, a boiskowemu zaangażowaniu towarzyszyć będą kolejne zdobywane punkty, kibice łatwo wybaczą zespołowi początkowy brak sukcesów. W innym przypadku na pewno „rozliczą” klub i jego pracowników, a nam będzie bardzo szkoda tej drużyny, która pokazała, że może być lepsza od krajowych potentatów. Musi tylko chcieć biegać i harować na boisku.

O starych aktorach, czyli życzenia na Dzień Teatru

W aktorstwie seniorów jest coś niezwykłego. Sędziwi mają to, o czym młode pokolenie fachowców sceny może tylko pomarzyć: życiowe doświadczenie. Ono przekłada się na budowanie „pełniejszej” postaci. Senior, grając osobę wiekową, zagra samego siebie. Będzie więc całkowicie wiarygodny – lecz w innej roli, gdy kształt postaci wypełnić należy nie samym tylko wiekiem, najlepiej uwidacznia się mistrzostwo doświadczonych aktorów. Nie wiem, na czym polega przewaga dawnej szkoły aktorstwa nad kreacjami młodych – i czy w ogóle występuje . Nie śmiem twierdzić, że mamy dziś inne metody pracy akademickiej: brak mi argumentów, tu powinien wypowiedzieć się fachowiec, nauczyciel. Ale prawdą jest – i widać to gołym okiem we współczesnym teatrze – że młodzi grają inaczej. Szukają innych środków wyrazu, innego języka… Pewnie chcą docierać do bliższego sobie pokolenia. Mają więc wiarę, posłuch i sympatię wśród widowni równej sobie wiekiem. Lecz trudniej im przekonać starszych widzów: oni, co zdarza się w nowoczesnych inscenizacjach, mają kłopot ze zrozumieniem przekazu młodych aktorów. Bywa, że opuszczają widownię.

Zdarzyło się tak podczas inscenizacji „Poczekalni.0” Teatru Polskiego z Wrocławia, w reżyserii Krystiana Lupy, na XX MFSPiN  w Łodzi. Długie, trudne przedstawienie, z bogatymi sekwencjami w wykonaniu młodych aktorów, nadto – grających postaci studentów. Kwestie aranżowane w oparciu o tekst Doroty Masłowskiej, lecz z partiami improwizowanymi w czasie pracy nad spektaklem, bywały niestrawne dla starszej części widowni. W kontraście – cudowny monolog Krzesisławy Dubielówny (ukończyła krakowską PWST w roku 1957), przerodzony w symboliczną scenę dialogu z młodym rozmówcą (w tej roli Mirosław Haniszewski), scena trzymająca za gardło każdego z widzów, bez względu na wiek… Mistrzostwo sędziwej aktorki, wyciskające łzy. A także inne przykłady: genialna forma sceniczna Irminy Babińskiej i Bolesława Abarta, w spektaklu „Uwolnić karpia” pod reżyserią Krystyny Meissner, na tymże samym festiwalu, kilka dni wcześniej. I wzbudzający huragan śmiechu bon-mot Abarta w czasie spotkania z widzami: „Panie, czy pan nie widzi, w jakim ja jestem wieku? Ja tu oswajam się z glebą!”…

Mają oni, starsi aktorzy, walor w swej pracy szczególny. Są to całe lata praktyki (dłuższej przecież, aniżeli u młodych) w autokontroli wypowiadanych słów, kwestii scenicznych. Mają, wypracowany przez długie doświadczenie, zupełnie inny niż młodzi system budowania gestów, zachowań scenicznych. Inaczej kontrolują ciało, mocniej sprzęgają je ze słowem. Są bardziej „w postaci” niż młodzi, często szukający jeszcze panowania nad tekstem, odpowiedniej relacji między własną, realną osobą a kreowanym na scenie bohaterem. Czy młody aktor jest przez to gorszym fachowcem niż ten starszy, doświadczony? Absolutnie nie! Po prostu wiek ma swoje prawa, w każdej specjalności. I wszędzie stary mistrz będzie dla młodego czeladnika wzorem. Bez względu na przyjętą metodę, filozofię pracy, młodzi powinni z szacunkiem uczyć się od starszych. Wielu spośród nich wie o tym, idąc ścieżką pokornego budowania własnego portfolio w oparciu o życzliwe rady bardziej doświadczonych kolegów. Naturalny łańcuszek zawodowych pokoleń…

„Tetryczejesz”, moglibyście powiedzieć. Może i tak jest, że z wiekiem lepiej rozumiemy jakość rzemiosła ludzi doświadczonych, dajemy się przez nich przekonać bardziej, niżbyśmy młokosów podziwiali. Z całym jednakże szacunkiem dla ludzi młodych i najmłodszych, często już prawdziwych mistrzów swego fachu, doceńmy – tak radzę – ile wart dla każdej sceny jest aktor z dużym doświadczeniem. Dla nich wszystkich, młodych i starych aktorów, dziś przesyłamy najlepsze życzenia. Mają swój dzień, wszyscy ludzie teatru. Niech trudne czasy kultury nie będą dla nich smutkiem ani rozczarowaniem. Niech czerpią wiele radości ze swych, coraz to z wiekiem lepszych, kreacji scenicznych.