O zwężaniu dróg, czyli jak urzędnicy „lubią” kierowców

Potwierdziło się to, co już dawno kierowcy w Łodzi przewidywali: nie tylko nowa trasa WZ, ale też wszystkie remontowane drogi będą węższe, niż przed robotami. Sprawę badają media:

http://www.dzienniklodzki.pl/artykul/1052552,lodzkie-ulice-maja-byc-wezsze-bedzie-bezpieczniej,id,t.html

A przecież sami urzędnicy nie kryją, że ich zamiarem jest taka filozofia przebudowy miejskiej infrastruktury, by kierowcy nie czuli się zbyt wygodnie. Nie tylko w centrum, także na obszarze osiedli mieszkaniowych. Tak ma być: według nowoczesnej, „europejskiej” ideologii samochód jest złem. Brudzi, hałasuje, tworzy w swej masie korki, zagraża bezpieczeństwu pieszych i rowerzystów, zabierając im miejsce na drodze. Co, nie zgadzacie się? Jesteście kierowcami, chcielibyście – jak wolni obywatele – wszędzie jeździć autami bez utrudnień? Nie, nie, nie – nie macie racji. A władze, niczym Nadszyszkownik Kilkujadek w „Kingsajzie” tak was będą długo przekonywały, aż wy się w końcu przekonacie…

Wielu kierowców nie może się nadziwić, skąd w obecnej polskiej władzy (PO, zapatrzona w retorykę biurokracji unijnej) tyle niechęci dla rozwoju motoryzacji. Od rządu, jakoś niezbyt perfekcyjnego w załatwianiu Polsce obiecanej sieci autostrad, do samorządów miejskich, które zamiast walczyć z korkami rozszerzaniem dróg i parkingów, zwalczają kierowców, każąc im poprzez system utrudnień zostawiać auta w domach…    Wzorem wprawdzie najbardziej postępowych biurokracji miejskich w  Europie oraz śladem szlachetnych organizacji ekologicznych – ale w jawnej sprzeczności wobec własnego interesu gospodarczego. Kierowcy to bardzo ważny procent płatników państwowego budżetu. Każdy litr benzyny obciążony jest nadmiernym podatkiem w formie akcyzy. Za przejazd autostradami trzeba słono zapłacić… A mandaty, a wszelkie opłaty obowiązkowe, związane z zakupem i utrzymaniem auta? Wreszcie zysk dla budżetu pośredni: każda mała firma, a te przecież podtrzymują krajowy PKB, musi korzystać z transportu, cokolwiek wytwarza… Każdy towar trzeba dowieść, a zatem – najwygodniej, najszybciej i jednak wciąż najtaniej – jest zrobić to własnym autem. Jakby dobrze policzyć, to pewnie obok konsumentów alkoholu, polscy kierowcy stanowią najliczniejszą grupę, utrzymującą państwowy budżet. Jak to więc jest, że naszym politykom / urzędnikom opłaca się zarzynać kurę, znoszącą złote jajka???

Pierwsza sprawa, to wymieniona już europejska ideologia postępowa. „Zasada zrównoważonego rozwoju” transportu, każąca – w myśl eurokratycznych idei – ograniczać ruch aut, dając pierwszeństwo transportowi publicznemu, rowerzystom i pieszym, w polskiej praktyce oznacza walkę z wolnością osobistą kierowców. A nasi pro-uniści są przecież częścią biurokratycznej międzynarodówki i zasysają z jej struktur potężną mamonę… Wprawdzie w dużych europejskich miastach, jak w Kopenhadze, tworząc udogodnienia dla pieszych i rowerzystów nie zapomniano o rozbudowie dróg samochodowych (wewnątrz i na zewnątrz metropolii). Ale w Polsce, gdzie klasa polityczna stara się naśladować Europę – tylko, że bezmyślnie i bez pieniędzy – rozwój takich udogodnień idzie w parze z ograniczaniem przestrzeni dla ruchu aut. I zamiast korki w miastach rozładowywać, tworzy się następne. Oczywiście w myśl świetlanej zasady europejskiego postępu, tudzież świętego wytrycha zwiększania bezpieczeństwa ruchu drogowego… Tu na pierwszy motyw działania władzy (ideologia europejska), nakłada się drugi: pieniądze. A w zasadzie ich brak. Gdyby w Łodzi powielić dokładnie infrastrukturalne rozwiązania z uwielbianej przez postępowców Kopenhagi, trzeba by wyłożyć grubą kasę na budowę dróg odbarczeniowych. Miasto nie ma tych pieniędzy, więc tworzy hybrydę, z troską o rowerowo-pieszą część elektoratu, ale przeciwko kierowcom. Czy będzie się to władzy opłacało? Nadchodzą dwa lata wyborczego cyklu, który da na to pytanie wiążącą odpowiedź.

O kolejnym pałacu ZUS, czyli „sami tego chcieliście”…

Trzydzieści milionów złotych kosztuje nowy pałac ZUS-u, który w ciągu dwudziestu miesięcy postawiony zostanie w Łodzi. Po co komu nowe gmaszysko, wystawione za pieniądze podatników – i to w gorącym okresie kłótni wokół OFE, podsycanej wciąż nowymi wiadomościami a propos wysokości przyszłych emerytur? Ano, cóż: sami tego chcieliście! Tak zdają się wołać do nas urzędnicy, tłumacząc się w mediach na okoliczność wbicia pierwszej łopaty pod znamienną inwestycję.

Trzeba jakoś uzasadnić koszta budowy, zatem mnożą się urzędnicze argumenty. Dwie dotychczasowe siedziby łódzkich oddziałów ZUS obsługują w sumie dwa tysiące klientów dziennie, najwięcej w Polsce. A przecież sami petenci wciąż skarżą się na kolejki! W „książce skarg i wniosków” mnożą się też uwagi na temat braku parkingów wokół budynków, no i – jakżeby inaczej – na fatalne warunki obsługi. A skoro klienci się skarżą, trzeba im wyjść naprzeciw. Zbudujemy nową siedzibę, która zresztą po piętnastu latach się zwróci: na czterech piętrach zmieszczą się przecież obszerne pomieszczenia biurowe, dotąd wynajmowane za spore kwoty od właścicieli tych budynków, gdzie ZUS swoje stare oddziały dotąd prowadzi…

Nie było chyba dotąd przypadku większej bezczelności urzędników. Nie dość, że za publiczne pieniądze stawia się kolejny pomnik złodziejskiej biurokracji, to jeszcze klasa panów –  posadzona w administracyjnych pieleszach, by ludziom służyć, pilnując wspólnych rachunków – wmawia światu, że winne kolejnego wyrzucenia pieniędzy w błoto jest samo szacowne grono beneficjentów przyszłych świadczeń emerytalnych. Nie ma też słów oburzenia, jakim reagować można wobec tak chamskiej, cynicznej bezczelności. Można jedynie bezsilnie zacisnąć pięści, zęby i jeszcze raz przekonać się, dlaczego w tym państwie nic nie wygląda tak, jak powinno. I czemu tysiącom ludzi nadal bardzo chce się zwiewać stąd jak najdalej.

Emerytury dzisiaj pracujących, czynnych zawodowo obywateli będą głodowe. O ile ktoś sam nie oszczędza „do skarpety”, nie może liczyć na godziwy ekwiwalent za ciężko przepracowane życie. ZUS jest bankrutem, przekazywane sobie z budżetu pieniądze marnotrawi na bieżącą działalność biurokratyczną, zamiast odkładać je na kontach emerytalnych poszczególnych obywateli. W ten sposób urzędnicy / politycy okradają swoje własne społeczeństwo. Jest to także argument za jak najszybszą likwidacją złodziejskiego ZUS-u. W to miejsce należy natychmiast wprowadzić wolny rynek dowolnych, prywatnych usług emerytalnych, zwalniając oczywiście Polaków od obowiązku opłacania tych składek. A sprzedane pałace z ZUS-owskich latyfundiów zamienić w kapitał, który odłożony na bankowych kontach posłuży do wypłaty świadczeń bieżących. Powiecie, że to absurd, że w innych krajach funkcjonują obowiązkowe ubezpieczenia emerytalne? OK – to wytłumaczcie mi, dlaczego niemiecki emeryt, gdy osiągnie stosowny wiek, zaczyna jeździć po świecie, fundując sobie wczasy i wycieczki? A Polak, gdy tylko przechodzi na garnuszek krajowego ubezpieczyciela, nie może za swoją emeryturę wyżyć na poziomie najniższego nawet komfortu??? I głoduje, trwając w stanie permanentnej wegetacji??? Polska, kraj zmarnowanych szans cywilizacyjnych, nie dorobiła się przez dwadzieścia cztery lata wolności ani zrębu uczciwego systemu emerytalnego. Wszystko dlatego, że nikomu z rządzących polityków nie opłacało się porwać na wszechpotęgę ZUS-u. Oczywiście ze strachu przed utratą wyborczego poparcia emerytów, którym trudno wytłumaczyć jakąkolwiek zmianę, a już zwłaszcza taką, która bezpośrednio wiąże się z ich bytowaniem.

Oto internetowy wpis, jaki znalazłem na stronie TV TOYA pod newsem o nowym pałacu łódzkiego ZUS-u:

„Do ludzi w tym kraju nie dotarło jeszcze, jak bezczelnie i bezwzględnie państwo okrada obywateli. Większość utuczona na medialnej papce myśli że „tak trzeba”. Tymczasem rządzący tym krajem zdrajcy i nieudacznicy skrupułów nie mają żadnych. Emeryci i renciści, ludzie chorzy i potrzebujący żyją na granicy ubóstwa, dodatkowo upokarzani przez „socjal” i służbę zdrowia, która jest tylko służbą z nazwy. Młodzież widzi co się dzieje i dlatego panicznie zwiewa z tego śmietnika. A urzędnicza armia skorumpowanych cwaniaczków śmieje się ludziom w oczy i buduje kolejne pomniki tego chorego systemu.” (Autor – Oz, 28.11, g. 15:35)

Chyba nie trzeba mocniejszego przykładu na to, jak ludzie oceniają działanie tej podłej, zepsutej do cna przez komunistyczną biurokrację polskiej rzeczywistości.  I trzeba natychmiast odważyć się na radykalne zmiany systemowe, które sprawią wreszcie, że Polakom żyć się będzie normalnie. Oby nastąpiło to jak najszybciej!

O zwalnianiu tempa w Łodzi, czyli eurokraci w natarciu

„Tempo 30” – nowa akcja łódzkich władz ma nas wszystkich przekonać do idei ograniczania drogowej prędkości. Właśnie do trzydziestki – tam, gdzie tylko się da, poza głównymi nurtami ruchu samochodowego. A ja twierdzę, że to faszyzm, ograniczanie wolności obywateli oraz kolejny etap realizowania doktryny cykloterroru miejskiego, obficie promowanej w Polsce przez brukselskich socjalistów – biurokratów.

O co chodzi z trzydziestkami? Ba, oczywiście – o bezpieczeństwo nas wszystkich. Auto musi jechać wolniej, to i pieszego nie przejedzie i na rowerzystę nie wpadnie. Władze Łodzi prezentują z dumą kolejne skrzyżowanie: ulice Kaczeńcowa i Lniana, spora krzyżówka na przeludnionym osiedlu Teofilów.  Wprowadzono ograniczenie prędkości, zasadę skrzyżowania równorzędnego, oczywiście rowerową ścieżkę no i gumowe „łamacze resorów”: jedną szykanę w poprzek drogi plus cały szereg podłużnych,  oddzielających jezdnie od siebie…  Słowem – sielanka. Tyle, że nie dla kierowców: na naszych oczach prawie doszło do stłuczki (kierowcy mają szybko przyzwyczaić się do radykalnej zmiany organizacji ruchu), wszyscy muszą zwolnić, choć śpieszą się np. do pracy, w godzinach szczytu oczywiście tworzą się korki, a Policja już pewnie czeka za rogiem, chętna do karania mandatami za przekroczenie prędkości…

Jak zwykle w przypadku eurokracji bezpieczeństwo ludzi jest tylko pretekstem – do wprowadzania zasad zgodnych z ideologią „zrównoważonego transportu” (gdy brakuje kasy na budowę parkingów najlepiej zmusić kierowców do rezygnacji z jazdy autem, wprowadzając utrudnienia drogowe). Ideologia jest też wygodnym narzędziem do wypełniania urzędniczej kiesy: mandaty, nakładane przez Policję w miejscach „szczególnie niebezpiecznych”, dobrze mogą przysłużyć się biednej gminie. A w ramach akcji „Tempo 30” miejsc ograniczania prędkości ma być coraz więcej. Wprawdzie zmianę organizacji ruchu mają zawsze poprzedzać konsultacje społeczne, ale nie łudźmy się: urzędnicy prowadzą w tym zakresie własną politykę i zrobią tak, żeby wyjść na swoje, co zresztą już wytyka rządzącym w Łodzi samorządowa opozycja.

Zadajmy podstawowe pytanie: dlaczego władza utrudnia życie WSZYSTKIM kierowcom, zamiast wyłapywać i surowo karać tych, którzy naprawdę jeżdżą niebezpiecznie??? Ograniczenie prędkości – tak, ale wyłącznie w miejscu, gdzie jest to naprawdę uzasadnione. Obok szkoły, w zaludnionej lub gęsto zabudowanej okolicy. Ale na skrzyżowaniach osiedlowych, daleko od budynków i tuż obok rzadko zadrzewionego parku? Kierowcy z zasady jeżdżą tak, by nie narażać siebie i innych. Gdy jest niebezpiecznie, zwalniają, w swoim dobrze pojętym interesie – bez żadnych przymusów. Wypadków drogowych nie można wyeliminować, niestety, bo ich sprawcami są z reguły debile. Ludzie bez rozsądku lub wyobraźni, którym jakimś cudem dano prawo jazdy: to dla nich potrzebne są na drodze ograniczenia i restrykcje. A nie dla większości ludzi normalnych, z dobrze działającym instynktem samozachowawczym, którzy wiedzą, jak nie narażać swoją jazdą innych uczestników ruchu. Debili, gdy coś odwalą, trzeba skutecznie wyłapywać i surowo karać! To jest najlepsza prewencja, bo następny kretyn zastanowi się przynajmniej nad tym, czy warto szaleć za kółkiem, skoro innego tak surowo ukarano. System ograniczeń prędkości aż do absurdalnych trzydziestek (toż i bez tego nie da się jeździć po Łodzi wiele szybciej!), wszelkie inne utrudnienia i blokady nie służą żadnemu pożytkowi, ani kierowców, ani pieszych, ani rowerzystów. Służą świetnie urzędnikom, którzy kolejny raz chcą bohatersko udowodnić, jak są nam potrzebni w likwidowaniu problemów życiowych – których sami nam narobili.

O Wiedźminie,czyli książka, która recenzji nie potrzebuje…

W końcowym epizodzie tomu „Miecz przeznaczenia” Wiedźmin wspomina czternastkę wielkich magów, czarodziejów, którzy zginęli w bitwie, zmieniającej losy świata. Boi się, że w gronie tym jest Yennefer. Ale wspomina też poległych, między innymi rudowłosą Lyttę Neyd, zwaną Koral: mówi, że przez nią trafił onegdaj na tydzień za kraty, co jednakowoż skończyło się kolejnymi siedmioma dniami gorącego romansu… Chcecie wiedzieć, jak to było? Czemu Geralt dał się zamknąć do mamra, a zaraz potem w czułych ramionach pięknej czarodziejki? Przeczytajcie „Sezon burz”, znajdziecie odpowiedź.

Sapek nigdy nie uśmiercił Geralta – tak, jak Tolkien nigdy nie uśmiercił Bilba. Obydwaj wsiedli na pokład łodzi, oddalając się… no właśnie, dokąd? Po czterystu stronach najnowszych przygód Wiedźmina proszę nie spodziewać się odpowiedzi na żadne egzystencjalne pytania. Jest tam natomiast kolejny wycinek burzliwego życia najniezwyklejszego z wiedźminów, który – niczym szeryf – w nieustającej wędrówce przemierza zakamarki swego świata. Już to, jak szanujący się super-bohater, zjawiając się deus ex machina na ratunek dobrej duszy w wielkiej potrzebie.  Innym razem poniewierany zaskakującą plątaniną losów, z której – jak w greckiej tragedii – wyjścia dobrego nie ma… Geraltowa odyseja, wciąż podsycana globtroterską naturą wiedźmińskiego fachu, co każe bohaterowi wędrować bez końca wśród rozlicznych uwikłań i tarapatów, daje nam czytelnikom gwarancję trwałej bezsenności w zetknięciu z kolejnym tomem jego przygód.

„Sezon burz” zgrabnie łączy dynamikę narracji dwóch tomów opowiadań z precyzją świata, opisanego w pięcioksiągu. Już wiemy: świat Geralta to nie Śródziemie, choć zabawna autoironia Sapka względem miłości do tolkienowskiego ideału jak zawsze z kart Wiedźmina się przebija. Choćby wówczas, gdy Geralt otwiera pewne magicznie zamknięte drzwi rzuconym niedbale słowem „Przyjaciel”  – a Sapek od razu wyjaśnia, że ktokolwiek chciał wrota zabezpieczyć, użył „prostego, fabrycznego hasła, nie wierząc zapewne, że mocniejsze będzie potrzebne…”. Sami widzicie, zabawa jest przednia. I oczywiście na tym dowcipne analogie z tolkienowskim ideałem rzeczywistości równoległej nie kończą się: ich odnajdywanie jest wartością dodaną powieści.

Wiemy też, jak dawno temu Geralt przekonał się, że najobrzydliwszym spośród ściganych przez niego potworów jest sam człowiek. Tym razem, wśród szeroko między ziemskimi królestwami rozciągniętej sieci morderczych intryg, dowiaduje się jeszcze kilku ciekawostek. Między innymi tej, że przynajmniej niektóre spośród grasujących po lasach potworów stworzone są ludzką ręką! Niektórzy specjalnie kreują takie monstra, żeby… ooops, zapędziłem się. Nie mogę zabierać Wam frajdy poznawania tej historii. Jak zawsze z Geraltem w komitywie, Sapkowski tworzy niezwykle ciekawą opowieść, wiarygodnie i precyzyjnie miesza rozwijane wątki, sięga do znanych już fanom zakamarków, nie daje się nudzić, wzbudza chciwość dalszego ciągu. Tworzy prawdziwą, pełnokrwistą powieść fantasy bez oglądania się na marudzących oponentów, o ile ktoś taki jeszcze uchowa się po lekturze tej książki. A zdradzę tylko, że zakończenie wcale nie jest ostateczne…

Nie dziwi powrót lubianego autora do wiedźmińskich korzeni. Banałem jest powtarzanie o globalnych sukcesach gry komputerowej, co w wiadomy sposób przekłada się na „ojcowskie” tantiemy i rodzi żyłę złota, z której aż grzech nie zaczerpnąć pełną garścią. Ale chyba nikomu nie zaszkodzi, gdy za rok na rynku księgarskim ukaże się kolejna powieść o Wiedźminie. Choć zawistnicy mówią, że w Ameryce ktoś to powinien wreszcie rzetelnie sfilmować, wtedy kasowy sukces Geralta zacznie ścigać się z prawdziwymi liderami masowej popkultury, Spidermanem czy Batmanem… Odpowiadam z równą zjadliwością: najpierw ktoś musiałby narysować komiks, żeby Amerykanie na obrazkach zrozumieli, o co z tym wiedźminem chodzi. Ja tam wolę, by pan Andrzej Sapkowski, w swym mieszkaniu na Manhattanie, pisał o Geralcie kolejne powieści.

O korkach nieustająco, czyli łódzki transport niezrównoważony

„To jest nasz remont!” – syknął wściekle rowerzysta. Miał gniew w oczach, bo wielominutowa próba przekonywania frajera zawaliła się, niczym salezjańska misja w sercu dorzecza Amazonki. Staliśmy w centrum Łodzi, na środku zamkniętego przez drogowców skrzyżowania Mickiewicza / Piotrkowska. Dowiedziałem się brutalnej prawdy, o której wszak łódzkie wróble już od dawna ćwierkały. Remont trasy WZ prowadzony jest tak naprawdę dla rowerzystów, pieszych i pasażerów linii tramwajowych. To oni mają mieć lepiej. Kierowców, dziś decyzjami Magistratu uwięzionych w korkach na dwa lata, czeka przykra niespodzianka. Trasa wcale nie będzie poszerzona. Ma mieć tyle samo pasów, co dziś, za to węższych. To znaczy, że gdy wzrośnie w mieście liczba aut (a wzrośnie na pewno!!!), kierowcom ze wschodu na zachód miasta – i odwrotnie – jeździć się będzie gorzej. Ich, dziś cierpliwie szukających objazdów do pracy, sens gruntownej przebudowy ominie.

Od dwóch dni rozmawiam z kilkoma przedstawicielami tzw. łódzkiej mafii rowerowej, to znaczy aktywistami ruchu cyklistów, skupionego wokół fundacji i stowarzyszeń, promujących ideę zrównoważonego transportu. W ich mniemaniu transport zrównoważony to taki, który ogranicza w centrach miast ruch samochodów, dając szansę rozbudowy tras rowerowych, pieszych pasaży oraz ekologicznych (bo na prąd) linii tramwajowych – czy nawet szerzej, komunikacji miejskiej. Mają swoje argumenty. Głównie, że dotąd w Łodzi nikt o rowerzystach nie myślał, bo ścieżek jest zaledwie 80 kilometrów, nie ma sieci tych dróg, a potrzeb coraz więcej. Mawiają, jakoby rozszerzanie dróg samochodowych w centrach miast nic nie dawało, bo kierowcy „przyzwyczają się” (sic!) do lepszych warunków jazdy, więc za dwa lata znów będą korki. Dają w końcu przykład Holandii, gdzie bogata ludność  kupować samochody zaczęła, co poskutkowało masowym buntem rowerowego lobby i początkiem radykalnej przebudowy niderlandzkich miast, pod rowery właśnie. Widać, że terror-cykliści chcą jednego: zawłaszczenia przestrzeni publicznej na swoje potrzeby, radykalnego ograniczenia ruchu aut w łódzkim centrum – oraz takich decyzji władz miejskich, które cały transport „zrównoważony” ustawią na „właściwych torach rozwojowych” pod rowerowe potrzeby. To się w mieście już dzieje, a remont trasy WZ  jest takiej polityki przykładem: wiceprezydent Łodzi Radosław Stępień, sam radykalny rowerzysta i zwolennik polityki cykloterroru, chętnie w swych wypowiedziach powołuje się na liczne, europejskie przykłady sukcesu we wdrażaniu pro-rowerowych pomysłów.

Zacznijmy od tego, że jak chcę kupić samochód, to go kupię i będę nim jeździł – wara od tego komukolwiek, zwłaszcza urzędnikom, za moje pieniądze pasących dupska na wygodnych, politycznych stołkach. A jak kupię auto, mogę nim jeździć gdzie chcę, także w mieście. Urzędnicy, którzy w demokracji wybierani są głosami ludzi (także kierowców!) do sprawowania w ich imieniu funkcji publicznych, mają tak zarządzać wspólną przestrzenią, by wszyscy – podkreślam, wszyscy – czuli się w niej wygodnie. Za to im, urzędnikom, płacimy swoimi podatkami. Także, i to bardzo słono, w każdym litrze nadmiernie przez akcyzę wycenionej benzyny. Tej samej, drodzy urzędnicy, która napędza samochody, znienawidzoną przez niektórych z was przyczynę korków w miastach.  Władza, którą naród wam daje, zobowiązuje was – bezwarunkowo – do realizowania praw wszystkich grup społecznych, a nie tylko ulubionych lobby, które z różnych powodów promujecie. Jeśli to robicie, nadużywacie władzy, a gdy ktoś to zauważy, jego obowiązkiem jest wiedzę natychmiast upowszechnić. Dotyczy to zwłaszcza dziennikarzy. Bo jeśli władzy nadużywacie, naród w wyborach was rozliczy.

To dobrze i zdrowo gdy można sobie pojeździć w mieście rowerem. Miło, jeśli dbamy o stałe powiększanie sieci ścieżek rowerowych, która wbrew radykałom w Łodzi jednak istnieje. Ale proces ten nie może toczyć się wbrew rozwojowi sieci dróg samochodowych! Że w Holandii się to udało, co jest dla was, cykliści, powodem do dumy? Tak, bo w małym kraju rowerowe lobby okazało się wystarczająco silne, by narzucić władzy „jedynie słuszną, postępową drogę rozwoju”. Holendrzy wyjścia nie mieli. Każdy, chciał nie chciał, MUSIAŁ przesiąść się w mieście na rower, bo nowa sieć nie pozostawiła mu wolnego wyboru. O tę właśnie wolność chodzi: władza nie ma żadnego prawa do stawiania obywateli pod przymusem, do prowadzenia z ludźmi rokowań z pozycji siły! Gdy tak robi, staje się władzą totalitarną. Faszystowską. Pomijam fakt, że w Holandii znakomicie funkcjonuje sieć międzymiastowych autostrad, a ścieżki rowerowe (widziałem na własne oczy w Amsterdamie) rozbudowane zostały jedynie w ścisłych centrach metropolii, gdzie – jak w stolicy, z powodu licznych kanałów – ruch samochodowy i tak jest utrudniony. Ale, po pierwsze: w Łodzi ścisłego, historycznego centrum, nawet typowej starówki, w ogóle nie mamy. A po drugie, aktualny problem miasta dotyczy arterii przelotowej, ważnej nici komunikacyjnej, łączącej centrum z osiedlami mieszkaniowymi. Nie sądzę, by w Holandii ktokolwiek wpadł na pomysł, by taką drogę zamienić przymusem w pasaż tramwajowo-rowerowy.

Podaję przykład Niemiec. Tam rowerowe lobby jakoś nigdy nie wywalczyło sobie przewagi. Dlaczego? Ano, Niemcy nawet w miastach mają szerokie i wygodne drogi samochodowe. Nigdy nie przeszkodziły więc one, jak w Holandii, pieszym czy rowerzystom. A Berlin? – krzyczy cyklo – terrorysta… Przecież Berlin cały w korkach stoi! No stoi, bo widocznie tamtejsze władze nie zdążyły na czas z rozbudową dróg, gdy liczba ludzi i aut dramatycznie w ostatnim czasie przyrosła. Popatrz na Bremę, mówię, tam nie ma aż takiego problemu z imigracją. Miasto, jak włócznię, hanzeatyccy kupcy zbudowali wzdłuż rzeki Wezery. Przez całą długość grodu ciągnie się dziś trzypasmowa autostrada, z licznymi odnogami poprowadzonymi w różnych kierunkach. Cała Brema to właściwie trójpasmówka, z wygodnymi zjazdami wgłąb osiedli. Zewsząd blisko jest do szerokiej trasy, korków nie ma nigdzie. A ścisłe, historyczne centrum, z katedrą, ratuszem i głównym rynkiem jest – a tak! – dla ruchu aut zamknięte. Tyle, że z każdej strony przylega doń obszerna, kilkupiętrowa sieć parkingów podziemnych. Efekt? Jak chcesz tam pojechać autem, masz je gdzie zostawić i pójść na bliski spacer. Nic nie stało na przeszkodzie, by pogodzić interesy wszystkich użytkowników ruchu. Trzeba było tylko pomyśleć i dobrze zainwestować pieniądze: dokładnie odwrotnie dzieje się w Łodzi.

Kiedyś, na drodze pod Antwerpią, przypadkowy kierowca wiózł mnie autostopem wokół miasta. Popatrz, mówi, jakie korki. Widzisz? Dopiero nam rozbudowują całą sieć tras objazdowych, teraz się męczymy, są wypadki, karambole. Ma być lepiej? Ano, zobaczymy, trwają inwestycje… No właśnie! Inwestycje drogowe są niezbędne, bo taki jest świat dzisiejszy. Samochodów przybywa, święte prawo ludzi. Ale właśnie dlatego trzeba nadążać z inwestycjami drogowymi, by w miarę możliwości ruch aut kanalizować. Dlatego nie negujmy samej przebudowy WZ! Jest potrzebna – pod niezbędnym warunkiem, że ułatwi kierowcom drogę, taki powinien być jej cel nadrzędny. Stworzenie lepszej sieci tramwajowej – owszem, także. Więcej miejsca rowerzystom? OK, czemu nie. Tylko nie, na bogów, kosztem kierowców. Łódzkich. Bo już dziś mamy prawo obawiać się, że dla nich koszmarem będzie nie tylko czas najbliższych dwóch lat, ale i to co po nim nastąpi. Obym się mylił.

 

 

 

O sławetnym remoncie trasy WZ, czyli Łódź zakorkowana

Dziś wszyscy w Łodzi narzekają na korki. Kierowcy klną, całodobowe stacje TV ustawiają stand-upy, opozycyjni profeci wieszczą koniec rządzącej Łodzią prezydent Hanny Zdanowskiej. Cóż, magistracka ekipa zafundowała sobie w przeddzień wyborów spory pasztet: remont głównej arterii Wschód – Zachód ma potrwać dwa lata, jeśli nic po drodze się nie opóźni. Wmawianie kierowcom, że przez 24  miesiące mają się męczyć w korkach dla własnego dobra, jest zajęciem ryzykownym, nie tylko w Polsce. Trzeba więc przyznać Hannie Zdanowskiej i jej ludziom, że rozpoczynając tę budowę zdecydowali się na akt politycznej odwagi. Wprawdzie pani prezydent, jednocześnie szefowa łódzkiej PO, ma poważne wsparcie premiera Tuska i jego „spółdzielni”. Ale trudno uwierzyć, że przy delikatnych mechanizmach demokracji tak poważny remont drogowy nie wpłynie w żaden sposób na łódzkie słupki społecznego poparcia.

Niech o swoich wyborców, ich poparcie tudzież o kwestię pozostania przy władzy martwi się sama PO. Nas, zwykłych łodzian, obchodzi zupełnie coś innego: czy mianowicie remont trasy WZ, towarzyszący przecież w Łodzi kompleksowej przeróbce całego kwartału centrum (z budową nowego dworca głównego!) ma jakikolwiek sens – i czy faktycznie odczujemy w sprawności komunikacji wyraźną poprawę, nawet jeśli teraz przez dwa lata nasza cierpliwość wystawiona będzie na poważną próbę.  A wiadomości w tej sprawie, płynące zwłaszcza ze strony miejskiej opozycji, są dość niepokojące. Otóż przeciwnicy szeroko zakrojonych działań budowlanych w Łodzi podnoszą kwestię kluczową – czy po remoncie trasa WZ będzie szersza, bardziej przyjazna samochodom, których jak łatwo przewidzieć będzie w mieście coraz więcej. Ich zdaniem, będzie dokładnie odwrotnie: remont zakłada wprawdzie sprowadzenie ruchu tramwajowego pod ziemię, ale na powierzchni szerokość arterii, dotychczas samochodom służących, ma zostać zmniejszona! Czyli, mówiąc wprost – droga dla aut ma być po przebudowie węższa niż dzisiaj. Wszystko w ramach koncepcji „zrównoważonego rozwoju”, gdzie nowoczesnej architekturze miast polskich towarzyszyć ma dbałość o stosowną liczbę ścieżek rowerowych, oraz stwarzanie udogodnień dla tramwajów, czyli ekologicznego transportu miejskiego.

Już dziś w pierwszych wywiadach, komentując tłok w autobusach i tramwajach łódzkiego MPK, prezydent Hanna Zdanowska mówi mniej więcej tak: „to świetnie, że wraz z początkiem remontu udało nam się przekonać łodzian do korzystania z miejskiego transportu”. To „przekonywanie” wygląda wprawdzie na rokowania z pozycji siły, wielu odstawiło samochody, by – najzwyczajniej – zdążyć do pracy. Ale wypowiedź szefowej Miasta już znamionuje politykę tej władzy. I budzi grozę w kierowcach, bo wszystko wskazuje na to, że w najbliższych latach, przez takie a nie inne warunki komunikacyjne w Łodzi, poprzez wymuszanie drogową ciasnotą gorszych warunków jazdy autem, podróżowanie tym środkiem transportu stanie się koszmarem. A już dzisiaj koszmar ten obserwują przez swe okna mieszkańcy centrum…

Pytamy więc  – czy to na pewno „zrównoważony transport”? Na zdrowy rozum polityka „zrównoważenia” zakładać powinna dbałość o WSZYSTKICH użytkowników ruchu, w takim samym stopniu. A nie tylko o rowerzystów, pieszych lub pasażerów MPK… A co z tymi, którzy nie mogą lub nie chcą odstawić samochodów? Oni płacą takie same podatki, utrzymujące polityków / urzędników, jak pozostali uczestnicy ruchu drogowego – dokładając państwu sporą działkę w postaci paliwowej akcyzy. Wygląda na to, że tym akurat nikt z rządzących się nie przejmuje. Stąd trudno odrzucić założoną na wstępie tezę, że rozpoczęte dziś prace drogowe mogą mieć duży wpływ, w najbliższych wyborach samorządowych, na układ sił sfery lokalnej władzy.

EDIT: Poprawiono mnie kilkakrotnie. To ponoć samochody będą jeździły dołem, a komunikacja miejska górą – jak piesi i rowerzyści. Przepraszam za nieścisłość. Ale, sorry – wszystko jedno, co górą, co dołem. Miejsca dla ruchu samochodowego NIE BĘDZIE WIĘCEJ, a o poszerzenie jezdni powinno chodzić w każdym remoncie miejskiej drogi.

O Grabowskim w Jaraczu, czyli jak „kapliczkę.pl” postawiono

Mikołaj Grabowski nowy spektakl postawił – „kapliczka.pl”. To ważne przedstawienie, bo pierwsze dla wybitnego reżysera po odejściu z dyrekcji Starego Teatru. Zastąpienie Grabowskiego Janem Klatą niektórzy odebrali jako naturalną przemianę pokoleń, inni jako symbol zmiany wizerunku głównego nurtu wypowiedzi teatralnej w Polsce… Ale sam Grabowski był na pewno rozczarowany, odczuł relegację jako afekt. Wiem, bo rozmawiałem z nim tuż po owym przełomie. Teraz, niejako na znak scenicznego odrodzenia, reżyser pokazał się w łódzkim Teatrze im. Jaracza, w stosownej chwili – bo na jubileusz 125 lecia sceny. I wrócił, też trochę symbolicznie, do swych fascynacji staropolskim kronikarstwem.

„kapliczka.pl” to kolejna podróż Grabowskiego wgłąb „Opisu obyczajów”,  kroniki osiemnastowiecznego księdza i dziejopisa z Rzeczycy, Jędrzeja Kitowicza. Tekst, kanwę łódzkiego przedstawienia tworzący, wzbogaciły też urywki „Pamiątek Soplicy” Henryka Rzewuskiego. Owe „Pamiątki…” stawiał Grabowski z sukcesem w Łodzi lat temu trzydzieści trzy. Zresztą fragment filmowego zapisu tamtego spektaklu użyto teraz, w nowym przedstawieniu. A i sam”Opis obyczajów” brał przecież Grabowski na warsztat, w roku 1990 w Teatrze STU, przekładając tę bardzo udaną inscenizację na język teatru telewizji – a później realizując drugą jej część. Ma więc profesor z Krakowa do kronik Kitowicza stosunek szczególny, czego i dziś nie kryje, gdy mówi o powodach wystawienia w Łodzi kolejnego spektaklu z „Opisowej” serii.

Nowe przedstawienie zaczyna się wejściem aktorów na scenę wprost z widowni – znak, że będzie „o nas”, że tekst Kitowicza zawsze czytać możemy z bardzo aktualnym odniesieniem. Nie zmienia się nic, tylko techniczne wynalazki, wszędzie wokół nas brzęczące. Aktorzy, jak w tytułowej kapliczce, siadają w ławkach przed ołtarzem, plecami do publiczności. Toteż i my – widzowie czujemy się, jakbyśmy w tym specyficznym misterium dzisiejszej Polski aktywnie uczestniczyli. Natychmiast zaczyna się „polskie piekiełko”, przed wizerunek Najświętszej Panienki wywleczone: spektakl otwierają fragmenty, jakie ksiądz Kitowicz spisywał, obserwując rozprawy, toczące się za jego czasów przed piotrkowskim Trybunałem. Jak mówi sam Grabowski, działy się tam wówczas rzeczy przepotworne, co sami widzowie mogą łatwo skonstatować, wsłuchując się w sens deklamowanej na scenie opowieści. A dalej wszystko toczy się tak, jak przywykliśmy rozumieć dawną (a pewnie i dzisiejszą) Polskę, czytując Kitowicza. Pijaństwo posłów i księży, warcholstwo, zrywanie sejmów, ogólny bałagan, bezhołowie, liberum veto, a wszystko pod krzyżem i z białym orłem na piersi. Nihil novi, wszystko znamy i w poprzednich spektaklach Grabowskiego widzieliśmy.

Inscenizacyjnie też wiele nowego nie widać, choć jest w „kapliczce.pl” kilka bardzo ciekawych pomysłów scenicznych. Grabowski wzbudza salwy śmiechu, żonglując współczesną techniką filmową we fragmencie ze staropolskim pokazem mody. Jest znakomicie w planie aktorskim rozegrana scena historii pewnego świątobliwego bernardyna, co na całą okolicę z mocnej głowy słynął…  Podoba się, niezwykle precyzyjnie rozpisana dla całego zespołu scena pijaństwa ichmości posłów. Lecz generalnie – i tu niestety pojawia się zarzut wobec doświadczonego reżysera z krajowej czołówki teatralnej – mamy do czynienia ze spektaklem dość nudnym, sztampowym, którego całość ratują jedynie momenty wybitnej pracy zespołu aktorskiego, włożonej w błyskotliwy pomysł inscenizacyjny. Przez pierwszą godzinę aktorzy, jako już się tu rzekło, deklamują, siedząc na kapliczkowych ławkach. Ich kwestie są wprawdzie dość zabawnie podzielone, ale w inscenizacji dzieje się niewiele. Tak, jakby słowa oraz forma ich podawania miały budować cały spektakl… Dopiero w części drugiej, choć spektakl przerwy nie ma, pojawiają się te momenty przedstawienia, gdzie obok intrygującej opowieści ważną rolę zaczynają odgrywać – ruch sceniczny, światło i scenografia. No i rzecz jasna tworzywo aktora, zupełnie inaczej wykorzystane, gdy towarzyszy mu reżyserski pomysł.

Aktorzy w „Jaraczu” są dobrzy, bez wyjątku – teatr słynie ze znakomitego, wyrównanego zespołu. I na tę zespołową grę postawił Grabowski w „kapliczce.pl”. Kwestie są aż do bólu symetrycznie podzielone. Każda z występujących jedenastu osób ma coś do zagrania, a widać gołym okiem ogromną pracę, jaką włożyli wszyscy w dopracowanie sekwencji zbiorowych. Swoje „kilka chwil” mają – Michał Staszczak, Izabela Noszczyk, Andrzej Wichrowski, Zofia Uzelac, Mariusz Saniternik, ale pozostali z pewnością nie ograniczają się do roli drugoplanowego tła. Potwierdza się zatem, że dzięki aktorom spektakle w „Jaraczu” rzadko schodzą poniżej przyzwoitego poziomu, nawet jeśli reżyserowi przytrafi się jakiś twórczy kryzys.

Czy w przypadku Mikołaja Grabowskiego mamy prawo mówić o kryzysie, wywołanym burzliwymi przygodami z odwołaniem ze Starego, po dziesięcioletniej antrepryzie? Nie chciałbym oceniać zbyt ostro ani zbyt radykalnie, bo mam do Mistrza ogromny szacunek, a nadto lubię styl Jego scenicznej pisowni. Ale faktem jest, że dzisiejsza „kapliczka.pl” nawet nie umywa się do pierwszego „Opisu obyczajów” z Teatru STU. Potwierdzają to rozmowy z doświadczonymi widzami, którzy dawnego Grabowskiego lubią, a po „kapliczce.pl” spodziewali się o wiele więcej. Niektórzy, najmniej życzliwi, rozprowadzają teorię o tym, że Grabowski poza rodzinnym Krakowem wystawia chałturę, mało przykładając się do gościnnych realizacji. Ja przeciwstawiam się generalizowaniu, przytaczając udaną realizację „Proroka Ilji” według Tadeusza Słobodzianka, jaką wystawił Grabowski dekadę temu podczas swej dwuletniej dyrekcji w Teatrze Nowym. Chyba więc zwyczajnie, jak każdemu wybitnemu twórcy, przytrafiają się profesorowi lepsze i gorsze spektakle. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że „kapliczki.pl” Mikołaj Grabowski na półce ze swoimi największymi osiągnięciami postawić nie może. Zrobił, jak na niego, spektakl jedynie poprawny. Co nie znaczy, że nie warto go obejrzeć.

O Tusku w Łodzi, czyli emocje opadły…

Premier Donald Tusk przyjechał do Łodzi i obiecał wiele rzeczy. Kilka miliardów złotych na renowację kamienic, wsparcie rządu w organizacji wystawy EXPO 2022 (właśnie z powodu tematu: rewitalizacja miast), obwodnicę Bełchatowa, dokończenie A1 Stryków – Tuszyn, wreszcie zabezpieczenie finansowe budowy dworca Łódź – Fabryczna. Premier chciał uspokoić mieszkańców, że centralna władza o Łodzi nie zapomni. Sam zapomniał dodać, że aby spełnić obietnice, musiałby zostać przy władzy na co najmniej jedną następną kadencję.

Rządząca PO drży przed sondażami, które wskazują na rosnącą przewagę PiS w diagramach społecznego poparcia. Co dla Platformy oznaczałaby utrata władzy, w elekcyjnym cyklu nadchodzących wyborów, różnych szczebli? Ano, przede wszystkim całą armię ludzi bezrobotnych, których w ciągu minionych lat udało się powsadzać na atrakcyjnie płatne stanowiska budżetowe, niektóre specjalnie dla swoich tworzone, od najniższych w samorządach, do najwyższych, w ministerstwach. Dla Polski zmiana „przy korycie” oznaczałaby tym samym rotacje na stanowiskach biurokratycznych (Jarosław Kaczyński przejmując władzę zrobiłby masowe czystki w pierwszym miesiącu premierowania) – lecz zapewne nie likwidację tychże, sztucznie pompowanych, miejsc pracy „dla kolesi”. Wprawdzie PiS, rządząc w latach 2005-07 nadmiernie biurokracji nie rozdymało, ale też praktycznie wcale jej nie zdążyło pomniejszyć… Trudno się przeto spodziewać, że partia Kaczyńskiego, obejmując administrację publiczną w zastanym po Platformie kształcie, rozpoczęłaby rządy od masowej likwidacji biurokratycznych stanowisk – na których przecież można wygodnie umościć własnych popleczników. Nie bądźmy naiwni, zresztą PiS w swym narodowo – pobożno – socjalistycznym (czytaj: faszystowskim) programie, nie wspomina ani słowem o konieczności radykalnego ograniczania budżetowych wydatków państwa. Dla przeciętnego Polaka wybór między PO a PiS kolejny raz oznaczałby zatem wybór „między dżumą a tyfusem” – no, ale premier Tusk na pewno ma o co walczyć dla siebie i swoich ludzi. Dlatego energicznie, nawet histerycznie momentami, premier reaguje na płynące z terenu sygnały o chwiejącej się pozycji PO w strukturach lokalnej władzy.

Tak się stało w Łodzi, od większościowego klubu PO w Radzie Miejskiej odłączyła się grupa ludzi Krzysztofa Kwiatkowskiego, tworząc klub własny a niezależny: „Łódź 2020”. Ciało to nie deklaruje chwilowo żadnej przynależności partyjnej, oficjalnie też nie wspomina o koalicji samorządowej z pozostałymi klubami opozycji: PiS i SLD. Ale działania radnych, jako żywo sygnalizujące początek kampanii wyborczej przed elekcją samorządową 2014, noszą już wyraźny rys wspólnej walki opozycji o pozbawienie PO władzy w Łodzi. Cel jest jeden – zabrać rządzącym społeczne poparcie, flekując wszystkie inicjatywy, których w mieście dopuszcza się prezydent Hanna Zdanowska (jednocześnie szefowa łódzkiej Platformy) z całym podległym sobie łódzkim aparatem. W inicjatywach tych mieszczą się głównie budowy – Nowego Centrum Łodzi oraz kilku jednocześnie dużych arterii drogowych. Opozycja wykorzystuje grożący Łodzi na zimę paraliż komunikacyjny oraz zadłużenie, które w kasie miasta wzrośnie na skutek zaplanowanych, długoletnich wydatków budowlanych. Dlatego cały trzydziesty dzień września premier Donald Tusk spędził na delegacji w Łodzi, praktycznie każdą minutę spędzając na przekonywaniu wszystkich, jak hojną rękę będzie miał dla miasta, gdy tylko ono nie odwróci się od aktualnie rządzącej nim ekipy…

Wyborcy, jeśli nie kierują się ślepą miłością do politycznego znaku, a raczej ogólnym interesem Łodzi, mają teraz prawdziwą zagwozdkę. Co lepsze:  pozwolić Platformie rządzić dalej (mimo mnożących się dowodów cynicznego nepotyzmu, rosnącego zadłużenia i wciąż panującej biedy) czy powierzyć władzę jakiejś opozycji, która nie gwarantuje póki co niczego, poza zrównaniem z ziemią tego, co PO zostawia po sobie. A to znaczy m.in. rozgrzebane inwestycje drogowe, wielką dziurę w ziemi pod głównym dworcem, dopiero rozpoczętą budowę centrum miasta ze słynną „bramą” i kilka pomniejszych projektów w fazie realizacji. Logika mówi – pozwólmy dokończyć to, co zaczęto, choć skutki rozbuchanych wydatków ponosić będą jeszcze dwa następne pokolenia mieszkańców grodu. Teraz opozycja, różnych znaków, walcząc o zwycięstwo wyborcze zaklina się na wszystkie swoje świętości, że „pomysłów korzystnych dla Łodzi zmieniać nie będzie”… Niewiele osób wierzy jednak w te szlachetne zapewnienia.

Zdaje się, że na chwilę obecną Łódź idealnego wyjścia nie ma. Miasta nie zmienią żadne wybory samorządowe, dopóki porządek rzeczy na poziomie centralnym będzie – jak dzisiaj – dla kraju szkodliwy. W myśl przysłowia, że ryba psuje się od głowy. Władze lokalne, wybrane jesienią 2014, będą miały rok czasu do pierwszej elekcji szczebla centralnego. Rysująca się powolutku nowa mapa sił polskiej sceny politycznej zapowiada  ciekawe rozwiązania. Oby w ostatecznym rozrachunku korzystne dla Polski i jej zmęczonych biedą obywateli.

O wygranej Widzewa z Lechią, czyli co się właściwie stało…

Uff, zwyciężając Lechię 4:1 Widzew odbił się od dna tabeli, złapał oddech, uspokoił kibiców. Dziwny i ciekawy był to mecz: początek prawie jak w Poznaniu, karny z kapelusza, brakowało tylko czerwonej kartki dla Bartkowskiego. Ale zespół, choć na Lechu zabrakło może tego jedenastego gracza – w domu, w pełnym składzie pokazał że umie i chce zawalczyć. To nic, że w środku pola była dziura jak wykop pod Łodzią Fabryczną: dwie bramki po wreszcie dopracowanych stałych fragmentach uspokoiły drużynę, która zgodnie z intencją nowego trenera postawiła na rozwijanie ataków skrzydłami.

Nowy trener, bo wątpię, żeby teraz ktokolwiek z zarządu śmiał pozbywać się Rafała Pawlaka, ma jednak na bokach zespołu trochę problemów… Zwłaszcza po lewej stronie: jeśli w Widzewie nie ma teraz faktycznie lepszego lewego obrońcy niż Marcin Kaczmarek, to pytanie brzmi, kto ma być na tej stronie pomocnikiem nr 1. Rybicki wciąż nie zachwyca, niektórym podobał się jego występ przeciwko Lechii, ale chłopak wielkiego zagrożenia rywalom nie sprawiał. Bronią go dobrze wybijane wolne i kornery, nad dynamiką akcji popracować musi… Alex Bruno to pomocnik uniwersalny, ale chyba na lewą stronę najmniej, jest prawonożny. Wprawdzie Lechii z tego skrzydła strzelił gola, ale gdy miał miejsce, żeby przełożyć sobie piłkę na lepszą nogę. Z kolei pomysł z Batroviciem na stronie prawej również można krytykować, mając takich graczy w zespole, jak starszy „Wiśnia” czy właśnie Alex na tę pozycję. Pytanie, gdzie ma grać Velijko w systemie z dwoma napastnikami – ano, z Melunoviciem lub za nim w środku pola, gdy na ławkę posadzimy jednego z pomocników defensywnych. Kogo? Zostawiłbym Leimonasa,  bo strzela gole: czyli Nowak. To już jednak zmartwienie trenera – jakość na skrzydłach niewątpliwie trzeba wypracować, tak jak lepszą koncepcję środkowego rozegrania. Co ważne, obrona mimo początkowej nerwowości poczynań, zdaje się być coraz solidniejsza.

Złośliwi mogą mówić, że z okazji Zlotu Widzewiaków Lechia zrobiła prezent gospodarzom: zaproszeni na obchody obydwaj gdańscy stoperzy, Bieniuk i Madera (obydwaj z dużym sentymentem do Widzewskich barw) grali w tym meczu, delikatnie mówiąc, słabiutko. Po kilku groźnych strzałach Widzewskiego wychowanka Piotra Grzelczaka, Widzewiak Michał Probierz, trener rywali z zaproszeniem na pomeczową imprezę w kieszeni, zdjął z boiska swojego napastnika, zastępując go znacznie mniej widocznym Buzałą. Ale nie czepiajmy się drobiazgów, zwycięstwo w tym meczu było Widzewiakom niezbędne, udało się je odnieść w ładnym stylu, powinno to wystarczyć na przełamanie, podniesienie morale. Nawet jeśli piłkarze Lechii dobrze wiedzieli, że im ta porażka wielkiej krzywdy w tabeli nie zrobi.

Oby tylko dobry trend udało się podtrzymać do końca rundy. Kolejna przerwa na kadrę dobrze zrobi drużynie, bo nowy trener złapie bardzo potrzebny oddech. Ma czas na wypracowanie nowych wariantów taktycznych i personalnych. Obyśmy już w meczu z Zagłębiem obejrzeli pierwsze wyjazdowe zwycięstwo łódzkiej drużyny w tym sezonie.

O poprawionym Widzewie, czyli zaskakująca przemiana…

„No tak, teraz już wiemy, dlaczego obydwaj słabo grali” – powiedział redaktor Fiećko. Omawialiśmy mecz Lecha z Widzewem, o uwaga dotyczyła  formy panów Macieja Mielcarza i Princewilla Okachiego w trakcie rzeczonego pojedynku. Hmm, faktycznie: ktokolwiek dziwił się, skąd nagły spadek jakości gry dwóch najsolidniejszych chyba piłkarzy Widzewa minionego sezonu, mógł oglądając mecz przy Bułgarskiej przecierać oczy. Choć przegrany, cały Widzew wzbudził co najmniej sympatię kibiców, a to dzięki ambitnej grze, jako żywo kojarzącej się z najlepszymi latami łódzkiej drużyny, jak też i powiedzeniem o słynnym, widzewskim charakterze.

Nie przesadzajmy z komplementami, bo w końcu mecz z Lechem łodzianie przegrali – lecz grając w dziesiątkę z pewnością wstydu sobie nie przynieśli. Różnicy jednego zawodnika, doskwierającej gościom przez cały mecz, widać w zasadzie nie  było. Zabrakło szczęścia: gdyby Nowak na spółkę z Leimonasem wbili piłkę do siatki w sytuacji pod koniec spotkania, gdy mieli trzy razy pod rząd sytuacje stuprocentowe, byłby remis. Ale kibice i tak widzą światełko w tunelu, bo zmiana trenera wyraźnie zaowocowała w drużynie poprawą jakości gry.

Toteż i redaktor Fiećko miał prawo skojarzyć fakty: wyglądało tak, jakby przynajmniej niektórzy zawodnicy Widzewa celowo „wstrzymywali się” dotąd od poprawnego wykonywania swych obowiązków. Oceniliśmy z Robertem, a wyszło to z pobieżnych obliczeń, że gdyby Mielcarz w kilku sytuacjach rundy jesiennej zachował się tak, jak powinien (i jak potrafi!), to Widzew miałby na koncie spokojnie o sześć punktów więcej… Swoje dokładał Okachi, Kaczmarek i inni dotychczasowi pewniacy. Co zatem ważniejsze? Czy komfort zespołu, z jakiegoś powodu niezadowolonego ze współpracy z trenerem – czy radość kibiców, dla których piłkarze grają i dzięki temu ich zawód nabiera sensu???   Nie wolno nam stawiać jednoznacznych oskarżeń, bo nie mamy żadnych dowodów na to, że Mielcarz et consortes grali specjalnie przeciwko trenerowi Mroczkowskiemu. Wolno nam jednak stwierdzać, a fakty owe domysły potwierdzają, że drużyna (nawet tak radykalnie przebudowana, jak Widzew w połowie rundy) grała na poziomie o kilka stopni niższym od swych realnych możliwości – a potem, gdy trener był już inny, na właściwy poziom wskoczyła, lub chociaż próbowała. Ostateczna  odpowiedź tutaj się nie znajdzie, choć kibice – jak się zdaje – raczej nie dadzą się już nabrać na bajki w rodzaju „nowej miotły”.

Pewnie tak już jest, że drużyny czasami zmieniają trenerów swoją grą… Pytanie, dlaczego mają takie zamiary – i czy faktycznie trener Mroczkowski nie miał w zespole wystarczającego autorytetu, charyzmy, by piłkarze stanęli za nim murem.  Większość obecnej kadry Widzewa to ludzie młodzi, oni powinni raczej zawdzięczać Mroczkowi dobrą promocję. A nie głosować nogami za jego zwolnieniem. Gdy od początku rundy juniorzy zawodzili, klub podesłał trenerowi kilku „stranieri” (poszukiwania zagranicznych wzmocnień wciąż trwają!), co wywaliło w kosmos całą ideę przygotowań letnich z młodym zespołem, odnoszącym zresztą spore sukcesy w sparringach wakacyjnych. Gdzie leży zatem prawda? Czy młodzież nie udźwignęła odpowiedzialności w walce o ligowe punkty, a potem zaczęła jątrzyć, gdy na boisku pojawili się ich zagraniczni zmiennicy? A może to klubowa starszyzna zorientowała się, że traci wpływy na trenera, głęboko wsłuchującego się w ich głos odnośnie spraw drużyny? Przypomnijmy – zmianę w postawie starszych widać było na Lechu najwyraźniej… Nie wiemy, gdzie prawda leży, dopóki nie zajrzymy do szatni. A tam, zgodnie z tradycją, postronni wstępu nie mają.

Ważne jest, żeby teraz zadziałało. „Pawlos”, choć wychowanek „zamiedzowych”, przez lata wypracował sobie zaufanie Widzewskich kibiców. Były momenty, gdy cały stadion oglądał Rafała Pawlaka łapiącego się za głowę po zwycięskiej bramce dla naszych (w meczu Widzewa z Wisłą Płock grali – nomen omen – litewscy bracia o nazwisku Stesko, nie wtajemniczeni w sprawy drużyny). Lecz mimo zaskakujących czasami porażek, niezbyt chwalebnych występów pod wodzą tajemniczego trenera Piotra Kuszłyka z Ukrainy, „Pawlos” ma wsparcie kibicowskiego zegara. I z takim kapitałem może pracować, jeśli zespół nie będzie tracił waleczności – no i zacznie zdobywać punkty. Nie odkryjemy Ameryki twierdząc, że mecz z Lechią będzie miał w tym układzie kluczowe znaczenie. Czekamy.