O dossier artystycznym, czyli kropla autopromocji :)

Tym razem pozwalam sobie na odrobinę autopromocji, przesyłając link krókiego, artystycznego dossier autora niniejszego bloga. 🙂

http://electric-chair.pl/?p=121

www.electric-chair.pl

Kolejni muzycy naszego zespołu również opublikują wkrótce swoje muzyczne życiorysy, wzbogacone o niewielką refleksję, związaną z estradowym życiem. 🙂 Przy okazji jeszcze raz zapraszamy na debiutancki koncert w Aleksandrowie Łódzkim – 3.09.2011, Amfiteatr MOSiR.

O pierwszym koncercie EC, czyli – zaczynamy!

Stało się, pierwszy koncert Electric Chair potwierdzony!

Zagramy 3.09.2011, w amfiteatrze na terenie MOSiR w Aleksandrowie Łódzkim. Jak przystało na debiutantów, będziemy w grupie kapel, poprzedzających gwiazdy imprezy. A w tej roli zagrają: KAT (ten z Romanem oczywiście), Flapjack, Corruption, Titus Tommy Gun i inni… Niespodzianki niewykluczone! Festiwal wystartuje już około południa, nas należy spodziewać się na scenie około godziny piętnastej.

Szykuje się baaaardzo fajna, plenerowa, rock’n’rollowa impreza, wymyślona przez sympatyczną ekipę aleksandrowskiego Magistratu. Burmistrz „Alexa”, Jacek Lipiński, jest fanem dobrej, rockowej muzyki. A główny organizator pleneru, pomyślanego jako „Rockowe Zakończenie Sezonu”, czyli szef tamtejszego Wydziału Promocji Tomek Barszcz, wykorzystuje życzliwe nastawienie samorządowej władzy, promując rocka jak tylko się da. Super sprawa, bardzo się cieszę, że EC dostąpiło zaszczytu zaproszenia do szacownego grona wykonawców, a sam ponadto będę miał przyjemność poprowadzić imprezę w roli konferansjera, co zawsze wypełniam z ogromną radością i satysfakcją.

A zatem, EC dostało niezłego kopa do działania! Cały czas, gdy tylko pozwalają nam obowiązki zawodowe i rodzinne, spotykamy się na próbach i szlifujemy debiutancki repertuar. Jego zapowiedzią jest już obecna w sieci „Luana”, a kolejne utwory, jeszcze dopracowywane pod kątem aranżacyjnym, wrzucać będziemy do netu stopniowo. Na koncercie, który potrwa ok. 30 min, będzie można zalążek tego repertuaru usłyszeć na żywo. Na dziś mogę powiedzieć, że szykuje się bardzo zróżnicowany materiał, obok złożonych, epickich utworów (trochę w stylu „Luany”) szykujemy typowe, koncertowe „petardy” – czyli utwory niezbyt długie, za to bardzo dynamiczne, skondensowane… Nie powinienem chyba teraz zdradzać sekretów zespołowej kuchni, więc na takim opisie repertuaru poprzestanę, zachęcając wszystkich do wyprawy na aleksandrowski plener, w pierwszy weekend września. Oczywiście impreza jest bezpłatna, oby tylko dopisała pogoda! Ktokolwiek mieszka w okolicach Łodzi może sobie w ten sposób fajnie zaplanować końcówkę muzycznego sezonu „lato 2011″… Zapraszamy!

A pierwszych, w pełni oficjalnych informacji na temat naszego debiutanckiego koncertu i planów rozwojowych zespołu spodziewajcie się wkrótce na stronie www.electric-chair.pl

O procesie Nergala, czyli niestety znów o polityce…

Nergal znów fatygować się musi do sądu, tłumaczy, dlaczego podarł Biblię. Ledwo chłopina wyzdrowiał, a już ciągają go przed oblicze prześwietnej sprawiedliwości, choć sam poszkodowany wyznaje, że czuje się jak Józef K. z „Procesu” Kafki… Patrząc na losy literackiego bohatera nie należałoby wieszczyć Adamowi szczęśliwego zakończenia i obawiam się, że Nergal ma właściwe, choć złe, przeczucia.

To nie jest przypadek, że akurat teraz, przed wyborami, sprawa Nergala wraca na wokandę. Tak, jak nie było przypadkiem zamykanie przez Donalda Tuska polskich stadionów, gdy wściekły premier – mszcząc się za własne, oglądane na transparentach nazwisko – nabił przy okazji swojej partii słuszną porcję politycznego kapitału. To samo stara się zrobić obecnie ekipa PiS z Jarosławem Kaczyńskim, a sprawa Nergala jest im potrzebna jedynie dlatego, że jest głośna, budzi zainteresowanie mediów, toteż można wraz z nią trafić do szerszej opinii społecznej.

Adam Darski podarł Biblię na koncercie Behemotha. Przyjął założenie, iż na jego koncerty przychodzą ludzie świadomi, jaki rodzaj przekazu jego zespół od lat prezentuje. Jakiś szpieg, niczym na koncertach w łukaszenkowskiej Białorusi, łaził zapewne na te koncerty, by przyłapać kontrowersyjnego lidera na jakiejś bluźnierczej działalności, dla pieniędzy lub idei. W końcu się udało. Pewnie Nergal nie przewidział, że ktoś taki się znajdzie. To błąd, bo ludzie zdolni są do wszystkiego…

Żyjemy w kraju, gdzie ustawowo jest zagwarantowana wolność artystycznej wypowiedzi. Behemoth grał dla swoich fanów, raczej nie oczekujących na koncertach gloryfikacji chrześcijaństwa. Co innego, gdyby Nergal podarł Księgę na przykład podczas otwartego festynu miejskiego. Wówczas słuszne byłoby domniemanie, że obraził uczucia religijne przypadkowych osób, które tam znalazły się nieświadome sensu artystycznego przekazu. Koncert Behemotha był natomiast skierowany do ścisłego kręgu określonych osób. Ktoś, komu zależy na poszanowaniu chrześcijańskiej religijności, na koncerty Behemotha nie chadza.

Podstawowe pytanie – czemu, skoro podarcie Biblii na metalowym koncercie tak drażni obrońców moralności, nikt do sądu nie ciągał artystów, nurzających wcześniej krzyż w urynie lub przywalających posąg Jana Pawła II meteorytową skałą? Ano pewnie dlatego, że wcześniej żadnemu z ugrupowań politycznych nie było to potrzebne przed żadnymi wyborami. Adam ma swoistego pecha, że dziś Polska to kraj sępów, zajadle walczących o głosy swojej połowy krajowego elektoratu. I obawiam się, że PiS zrobi wszystko, aby ten pokazowy proces dał kolejny, wyborczy argument do ręki wiernemu elektoratowi.

Nikt już w Polsce nie wierzy, że tzw. aparat sprawiedliwości działa w tym kraju niezależnie od nacisków politycznych. Wystarczy, że prowadzący sprawę Nergala skład sędziowski otrzyma „delikatną sugestię” od swoich przełożonych… Obawiam się, że wyrok skazujący w tej sprawie zapaść musi, więcej, już dawno został postanowiony. Chciałbym jedynie, by jego wymiar mieścił się w zdroworozsądkowych ramach jakiegokolwiek poczucia sprawiedliwości…

Pytano mnie wielokrotnie – czy ty podarłbyś Biblię na koncercie? Odpowiadam – nie, bo nie mam pewności, czy obrażę czyjekolwiek uczucia religijne. Nergal miał pewność, że tego nie zrobi. Postąpił według własnego przekonania, zarówno na temat składu swojej widowni, jak i wobec zagadnienia wolności artystycznej. Karanie go byłoby w tym świetle zupełnie absurdalne.

O tożsamości artystów, czyli jak się Steve Tucker na mnie wkurzył

Steve Tucker, sympatyczny wokal / bas z Ameryki, był przez parę lat frontmanem Morbid Angel. Ale cóż, zastąpił go wracający do kapeli David Vincent, z którym MA jeździ właśnie po świecie, promując nową płytę.

Steven nie chciał być gorszy, powołał do życia swoją formację Nader Sadek – i też wydał album, jak najdokładniej osadzony w brutalnej, amerykańskiej stylistyce death metalowej.

Niestety, prawie wszyscy internauci odbierają płytę NS przez pryzmat najnowszych dokonań Morbid Angel, nic nie da się z tym zrobić.  Nie ma ucieczki od porównań i wymiany argumentacji, który zespół lepszy, czy Tucker skutecznie odgryzł się Morbidom, a może nie dorasta im do pięt.

Ten stan rzeczy powoduje chyba rozdrażnienie sympatycznego artysty. Na facebooku z dumą obwieścił wprowadzenie albumu „In the flesh” do zasobów ITunes. Gdy wpisałem, komentując, że jeden z kawałków na tej płycie brzmi dla mnie odrobinę jak nasz Behemoth, otrzymałem w odpowiedzi stek przekleństw, na szczęście wymiana zdań szybko przeniosła się do prywatnej przestrzeni korespondencyjnej.

Tucker zwymyślał mnie, bo jego zdaniem Behemoth inspirował się m.in. jego działalnością muzyczną. Tymczasem Nergal i koledzy, jeśli w ogóle przyznają się dzisiaj do fascynacji Morbid Angel, to raczej na pewno z okresu przed – tuckerowskiego. Trudno mi się zresztą wypowiadać, trzeba by spytać Nergala, czy rzeczywiście Steven Tucker  jest dla niego źródłem jakiejkolwiek inspiracji. Ale zdumiała mnie agresywność, z jaką Steven rzucił się  do obrony swojej prawdy – tak, jakby od potwierdzenia jego pierwotnej wobec Behemoth pozycji zależała cała skuteczność całej marketingowej strategii Nader Sadek…

Oczywiście szybkośmy sobie wszystko wyjaśnili, skończyło się na przeprosinach z jego strony oraz internetowym przybiciu piątki. Mam jednak lekcję – w metalowym światku twórcy wciąż bywają nadwrażliwi, łatwo kogoś urazić i spowodować lawinę wściekłych kontrargumentów. A byłem pewien, że te czasy już minęły… Człowiek całe życie się uczy.

O rutynie i znużeniu, czyli Kasia Kowalska w Aleksandrowie

Bywa, że zarabiam na życie jako prowadzący imprezy. Bardzo sympatyczna i przyjemna praca – pod warunkiem, że wszystkie współdziałające osoby „grają do jednej bramki” a wśród artystów nie ma tzw. gwiazd, zachowujących się poniżej poziomu przyzwoitości.

Udało się w miniony weekend w Aleksandrowie Łódzkim – ciekawy zestaw wykonawców (Jelonek, K. Kowalska i inni), mili organizatorzy, bardzo przyjazna i kompetentna obsługa sceny. Żadnych skandali, obsuw czasowych, nieprzyjemnych zgrzytów. Impreza, którą warto rekomendować przyjezdnym, nawet z pobliskiej Łodzi. Zwłaszcza, że 3.09 na scenie tamtejszego Amfiteatru już zaplanowano mocno rockowe zakończenie sezonu: Kat, Flapjack, Titus Tommy Gun, Corruption, reaktywowany Gomor… Będzie wesoło.

Ale dwudniowe zjazdy, właśnie takie jak Dni Aleksandrowa, dają powód do rozmaitych, ciekawych refleksji. Oto zupełnie różne postawy. Jelonek, świeżo notujący sukcesy, coraz silniej przebijający się w rockowym światku z solowym projektem: uśmiechnięci, sympatyczni, inteligentni muzycy. Na scenie żywioł, zabawa, ogromne poczucie humoru i profesjonalizm. Zespół K. Kowalskiej: owszem, profesjonaliści. Ale widać atmosferę znużenia, rutyny, nawet pewnego rodzaju niechęci i odrabiania pańszczyzny… Choć oczywiście Kasia Kowalska zgromadziła większą widownię, ludzie zdecydowanie lepiej bawili się na kocercie Jelonka.

I bardzo dobrze. Należało się chłopakom.

 

 

 

l

 

O zmianach w zespołach, czyli praca lub zabawa, trzeba wybrać…

Fani często rozpoczynają dyskusję, gdy w ich ulubionym zespole dochodzi do zmian personalnych. Ilu ludzi, tyle zdań – często surowo oceniających politykę kierownictwa zespołu. Wiele w tym niesprawiedliwości, sporo żalu, najwięcej niewiedzy. Ostatnio zawrzało wokół VADER, bo z kapeli odeszli w jednej chwili basista Reyash i perkusista Paweł. Jak zwykle w takich wypadkach, każda strona prezentuje światu odrębną wersję wydarzeń.

Zacznijmy od tego, że sprawy personalne są wewnętrzną kwestią zespołu. Fani oczywiście mają prawo je oceniać, ale jednoznaczne ferowanie wyroków – na pewno było tak czy siak – jest z pewnością nieuczciwe. Prawda leży wewnątrz formacji, jak w każdej firmie, gdzie ktoś rządzi a ktoś inny jest zatrudniony – i tak powinno być. Gdy ktoś na forum publicznym wywleka rozmaite żale czy pretensje, nie mając żadnej wiedzy na temat procesów, zachodzących w zespole, wyrządza szkodę formacji i powinien milczeć.

A czemu w ogóle dochodzi do zmian personalnych w zespołach? Powody mogą być rozmaite.

Zasadniczo kapele rockowe można podzielić na takie, które żyją z grania oraz te, które na graniu nie zarabiają, traktując swą aktywność muzyczną jako hobby. Gdy zespół osiąga poziom popularności, pozwalający na życie z muzyki, wówczas przyjmuje wszelkie cechy przedsiębiorstwa. Firma musi działać skutecznie, by zarobić – a to wymaga oczywiście określonych działań ludzi, którzy ją tworzą. Trzeba pamiętać, że jeśli założyciel zespołu poświęcił życie zawodowe, a często i prywatne, by móc czerpać dochód ze swej muzycznej działalności, stawia na szali całą egzystencję. Najczęściej decyzyjność skupiona jest wówczas w rękach jednej osoby, lub dwóch – rzadziej trzech, które w pewnym momencie postawiły wszystko na jedną kartę… Tak jest z VADEREM. Ciężka, wieloletnia praca Petera i Mariusza Kmiołka zaowocowała wysoką pozycją zespołu na arenie międzynarodowej. Peter zostawił studia by móc cały swój czas inwestować w kapelę, jego fima to VADER, z tego żyje. Jako lider ma więc prawo decydować o składzie personalnym firmy, którą powołał do życia. Stawia też warunki ludziom, którzy ją współtworzą. Muszą oni spełniać określone kryteria zawodowe – a jeśli nie odpowiadają im warunki, jakie przedstawia pracodawca, mogą odejść. Jak w każdym normalnym przedsiębiorstwie.

VADER, BEHEMOTH… Te przykłady pokazują, że jeśli całego swojego życia nie podporządkujesz idei rozwoju zespołu, który staje się twoim miejscem pracy, efektu nie osiągniesz. Peter i Nergal korzystają więc z tego, na co zasłużyli pełną wyrzeczeń drogą do sukcesu. Mają pełne prawo decydować o warunkach dla ludzi, których dobierają jako współpracowników. Nie widzę w tym nic dziwnego.

Zupełnie inny typ zespołu tworzy się wówczas, gdy jego muzycy zarabiają gdzie indziej, a granie służy im wyłącznie do zaspokojenia  pasji. Można tak grać latami, dokładając do interesu, ale mieć za to wielką satysfakcję z samego grania, współtworzenia muzyki z przyjaciółmi. Wtedy kapela firmą w rozumieniu gospodarczym stawać się nie musi – wskutek tego dyscyplina, związana z planowaniem wszelkich działań grupy nie bywa tak oczywista. Tryb działania, w którym tworzący grupę ludzie nie muszą zapewnić sobie egzystencji dzięki poczynaniom muzycznym jest na pewno spokojniejszy. Ale też – coś za coś – nie można liczyć na kokosy, gdy kapeli nie poświęcasz całej swej energii, a jedynie tyle, na ile pozwala ci bieżący splot zobowiązań życiowych.

Tak lub tak, innej drogi nie ma. I trzeba rozumieć tych, którzy prowadząc zespoły, będące dla nich jedynym lub głównym źródłem zarabiania na życie rozważnie stawiają kroki, związane z działaniem kapeli. Nikt nie chce, żeby jego firma zbankrutowała! Dlatego wszystkim fanom, wymądrzającym się na forach w sprawie zmian personalnych w zespołach, polecam kubeł zimnej wody na rozpalone czoła.

O satysfakcji twórczej, czyli Electric Chair pracuje…

To dziwne uczucie – w wieku niespełna czterdziestu lat zacząć od nowa… Dziwne, ale bardzo przyjemne, człek młody jakiś się czuje, pełen dawno nieodczuwanej energii…

Zaczęliśmy próby z naszym Electric Chair, zespołem, który założyliśmy po odejściu z Artrosis. Dla mnie i MacKozera było to osiem lat wspomagania Artro na scenie, Migdał i Świcol również zaliczyli tam kilkuletnie epizody. Ponieważ wszyscy jesteśmy wypróbowanymi przyjaciółmi, nadto ludźmi o dość pogodnym usposobieniu, pierwsza próba nowej formacji dała nam razem mnóstwo radochy. Przede wszystkim muzycznie – zespół wzmocniła  Agata, żona Migdała, od razu stało się jasne, że ten zespół bardzo Jej pasuje, a i my wprost urzeczeni jesteśmy Jej talentem i możliwościami. Kompozycje Migdała, a jest ich sporo (część z nich była szykowana na nową płytę Artrosis) zyskują obecnie nowy kształt dzięki pomysłom Agaty. To, że są małżeństwem, bardzo sprzyja procesowi twórczemu: Migdał na bieżąco inspiruje Agatę swoimi kompozycjami, które Ona z kolei, podczas wspólnej pracy, wyposaża w przemyślane partie wokalne…

Mamy już pierwszą próbkę naszych możliwości, utwór „Luana”, z którym zapoznać się można dzięki internetowej prezentacji, na stronie electric-chair.pl lub na youtube. Trzeba jednak podkreślić, że to dopiero pierwszy sygnał stylu, w jakim będziemy podążać. Materiał będzie, z założenia ma być, dość eklektyczny, ze słyszalnymi inspiracjami z różnych stron płynącymi. Oczywiście głos Agaty będzie rodzajem formalnej klamry, spinającej całość do jednej, wspólnej koncepcji. A Migdał, uwolniony twórczo z okowów stylistycznych poprzedniego zespołu, daje swobodny upust swej pomysłowości, kreatywności i wolności muzycznej…

Praca idzie bardzo szybko, jest to w zasadzie dopisywanie partii wokalnych do już istniejących wersji, które jako instrumentalne mieliśmy od dawna „pod palcami”. Migdał pewne rzeczy modyfikuje i ulepsza, ale nie są to zmiany rewolucyjne, raczej kosmetyczne poprawki. Jesteśmy wszyscy ogromnie szczęśliwi, że możemy spotkać się na próbie i wreszcie poczuć tę specyficzną energię, jaką daje pełna zgodność wszystkich grajków, skupionych wokół muzyki, która każdego jednakowo „kręci”. To wspaniałe uczucie, o którym trochę zdążyliśmy już zapomnieć. Odświeżamy je więc z radością. Zaś ja osobiście mam znajome poczucie, że robię coś, co w stu procentach zaspokaja mnie muzycznie – jak dawniej, w Sacriversum. Z pełną satysfakcją, ze wspaniałymi ludźmi i w fantastycznej atmosferze.

A jako, że szybko zbliża się maj, w którym wraz z ukochaną Kasią chcemy powiedzieć sobie „tak”, można mnie chyba nazwać jednym z największych szczęściarzy na Ziemi… Czego i Wam życzę! 🙂

Pierwszy numer Electric Chair

Dziś zamiast tekstu pozwolę sobię na odrobinę autopromocji: oto pierwszy utwór formacji Electric Chair, którą z przyjaciółmi założyliśmy po odejściu z Artrosis. Przedstawiamy „Luanę” w sieci jako wyznacznik stylu, nad jakim pracujemy. Miłego słuchania!

O waleniu głową w sufit, czyli jak wypromować przebój i zostać znanym artystą

Młode zespoły często pytają mnie, jak wypromować swoje utwory. Chcą przebić się do mediów, bo wierzą, że grają muzykę porywającą dla fanów, mogą awansować do ekstraklasy krajowych wykonawców… Jest o co walczyć. Wystarczy jedna rozpoznawalna piosenka, hicior, nadawany przez rozgłośnie w całym kraju, żeby pojeździć trochę w sezonie z koncertami. Trzeba mieć przebój, a wtedy sprawny menadżer złapie odpowiednie kontakty w terenie: wykonawca może liczyć na zaproszenia do udziału w plenerowych imprezach, dyktując oczywiście stosowną kwotę jako wynagrodzenie za występ. W czasach internetu sprzedawanie płyt, zwłaszcza debiutantów, idzie słabo. Trzeba liczyć na koncerty, jeśli chce się swoją artystyczną działalność zdyskontować w jakikolwiek sposób, a nie pozostawać jedynie w zatęchłej przestrzeni garażu lub piwnicy.
Pytają mnie zatem o radę lub proszą o pomoc wprost. Staram się pomagać, jeśli mogę, choć promocja w lokalnej stacji ma się nijak do regularnego emitowania utworu na antenie ogólnopolskiego giganta. A problem pozostaje: tak naprawdę nie wie nikt, dlaczego niektórzy mają dobrze i w momencie debiutu osiągają sukces, a inni całymi latami tułają się w poszukiwaniu choćby drobnej cząstki medialnej popularności.
Z pewnością trzeba pytać o charakter wykonywanej muzyki. Metalowcom z zasady będzie znacznie ciężej niż wykonawcom pop. Tu nikt kłócić się nie zamierza – chcesz, żeby cię w radio puszczali, zagraj lekko, łatwo i przyjemnie. Co jednak z tymi, którzy (nawet zgodnie ze swym artystycznym podejściem) grają muzykę przyswajalną, a mimo to w mediach przebić się im trudno?
Wielu moich kolegów, jeszcze z radiowych czasów, piastuje dziś odpowiedzialne funkcje szefów muzycznych ogólnopolskich stacji. Rozmawiam z nimi, pytając – jak to robisz? Masz do wypełnienia ramówkę, w tych godzinach musisz zmieścić dziesiątki utworów różnych wykonawców… Kto ma priorytet, kogo będzie więcej, czy sam lansujesz kapelę, czy twoi szefowie dają ci wytyczne? A może są inne mechanizmy wyboru? Jakie?
Trudno prowadzi się takie rozmowy, bo chodzi o to, żeby nikogo nie obrazić. Najczęściej słychać odpowiedź, że decydują sami odbiorcy – widzowie, słuchacze. Chcą danej piosenki, więc się im ją daje. Po to mamy te wszystkie głosowania, plebiscyty, listy przebojów. Interakcja, kontakt z odbiorcą. No dobrze, na nowy przebój znanej kapeli chętnie wszyscy czekamy. Szef muzyczny ryzyka nie ponosi: dostaje od wytwórni singiel z nowej płyty znanego wykonawcy „x”, musi tylko wbić go do ramówki. A co wtedy, gdy trzeba wypromować debiutanta? I nie ma argumentu o woli odbiorców? Zawsze jest taki moment, że wykonawca wydaje pierwszą płytę i pierwszy z niej singiel staje się przebojem. Kłopot w tym, że nie wszystkim debiutantom dane jest wybicie się na gwiazdę.
To jasne, że o sprzedaży każdego towaru decydują mechanizmy rynkowe. Nie trzeba wzdragać się na myśl, że muzyka jest towarem. Jak wszystko, co podlega sprzedaży, choćby i najszlachetniejsze dźwięki są w tym systemie traktowane jak każdy inny produkt handlowy. A jeśli towar jest nowy, trzeba zainwestować w jego promocję. Wytwórnie płytowe wydają gwiazdy, a w swych budżetach na pewno rezerwują środki na inwestycje w nowe twarze. To czysty biznes: wytwórnie muszą w ogólnym bilansie wyjść na swoje, więc promocja debiutanta, o ile zapadnie decyzja o jego wspieraniu, mało ma wspólnego z dywagacjami merytorycznymi. Dobry ten kawałek czy nie? Każdy powie inaczej, ale nas wydawców nic to nie obchodzi: choćby krytycy nie pozostawili na tym suchej nitki uznajemy, że to się sprzeda, podejmujemy więc inwestycyjne ryzyko. Nasze własne ryzyko – jeśli pieniądze utopimy, nasza strata. Trudno więc dziwić się, że wytwórniom zależy na intensywnym promowaniu utworu w mediach. Gdy więc pojawiają się opinie, jakoby duże stacje radiowe i telewizyjne „siedziały w kieszeni” wydawców płyt, trudno w logiczny sposób im zaprzeczyć. Choć oczywiście szefowie muzyczni twierdzą, że to potwarz, a nikt przecież nikogo za rękę nie złapał. Każdy cynicznie przekonuje, że skoro nie ma dowodów na tak wyrysowany łańcuszek korupcyjny, nikt nie ma prawa oskarżać media o podobne przekupstwo.
Tkwimy więc w świecie hipokryzji. Media nie mogą sobie pozwolić na jawne przyznanie się do układów z wytwórniami. Nikt dowodów korupcji nie zgromadził, więc nie istnieje żaden precedens. Dopóki jakiś dziennikarz śledczy nie ujawni, że oto pewna rozgłośnia radiowa przyjmuje pieniądze od wytwórni płytowych za wypuszczanie w eter wybranych utworów, wskazywać nikogo palcem nie mamy prawa. A szef muzyczny stacji jawi się początkującym zespołom niczym bóstwo, trzymające w swych dłoniach klucze do szczęścia wybranego debiutanta…
Nie potrafię wskazać jednoznacznej drogi wyjścia z sytuacji. Potrzebne są pieniądze, własne lub zamożnego mecenasa w postaci wytwórni płytowej, by z nikomu nieznanego zespoliku wyrosła gwiazda pierwszej wielkości, rozpoznawalna w kraju i na świecie. Pytanie, jak do tych pieniędzy dotrzeć jest pytaniem otwartym. Bywa, że wydawcy płyt podejmują inwestycyjne ryzyko w oparciu o wiedzę, odnośnie undergroundowej popularności wykonawcy. Tu dobry przykład, COMA, która wychowała sobie w klubach Łodzi wierną publikę, zauważoną następnie przez koncern płytowy. Proces trwał wiele lat, ale jego zwieńczeniem był sukces, artystyczny i medialny. I to chyba najlepsza podpowiedź dla każdej początkującej kapeli.