O marnotrawstwie, czyli jak łódzkie ZOO od Magistratu zależy

Przy okazji regularnych ostatnio wizyt w łódzkim ZOO zwróciłem uwagę na specyficzny model finansowania tego miejsca. Ogród Zoologiczny jest utrzymywany przez Urząd Miasta, można powiedzieć, że jest miejskim zakładem. Utrzymuje się z dotacji, jakie Magistrat przeznacza dla ZOO każdego roku, uchwałą budżetową.

Jest to kwota, którą w rocznym budżecie rezerwują radni, a potem Prezydent Łodzi ma – jako władza wykonawcza – obowiązek utrzymywania swojego podmiotu. Łatwo się domyśleć, że pieniądze nie wystarczają na pokrycie wszystkich wydatków. To częsty przypadek, dana instytucja korzysta z finansowania urzędowego opiekuna, ale jej rachunek wydatków nijak się ma do otrzymywanej kwoty. Akurat ZOO radzi sobie dobrze: można w Ogrodzie zostać sponsorem wybranego zwierzaka, przeznaczać pieniądze na jego utrzymanie w zamian za tabliczkę z nazwiskiem (lub nazwą) donatora przy klatce bądź wybiegu. Ale inne, podobne „zakłady budżetowe” samorządowych opiekunów nie mają możliwości, by korzystać z opieki sponsorów. Ani rzeczywistej (nie mają czym „handlować”), ani prawnej.

Interesuje mnie jednak mechanizm innego rodzaju: czy wiecie, co dzieje się z pieniędzmi, które w kasie Ogrodu zostawiają zwiedzający? Otóż, Szanowni Czytelnicy, trafiają one nie do ogrodowej księgowości, tylko do Urzędu Miasta. Dokładnie – dochód ze sprzedaży biletów przejmuje Magistrat, konretnie Wydział Ochrony Środowiska, pieniądze służą następnie na pokrycie bliżej niesprecyzowanych wydatków Urzędu. Zaś ZOO nie ma z tego tytułu żadnych dochodów, to znaczy wpływy z kasy oddaje w całości, korzysta z kwoty przez radnych wyznaczonej, bez względu na ilość sprzedanych biletów.

Konkluzja jest precyzyjna: w utrzymaniu tak dużej instytucji jak Ogród Zoologiczny rachunek ekonomiczny nie ma żadnego znaczenia! Obowiązują czysto komunistyczne zasady podziału budżetowego tortu na poszczególne, urzędowo wyznaczone kawałki – a takie subtelności, jak przedsiębiorczość, marketing, starania o lepszą frekwencję w ogóle nie są w tym systemie brane pod uwagę.

Po co o tym mówię? Bo obserwujemy w ZOO mały przykład, jak w naszym kraju działa to, co nie jest prywatne. Strat i zysków przedsięwzięcia (jak zrobiłby każdy właściciel prywatnej firmy) nikt nie liczy, bo politycy /urzędnicy wymyślili sobie prawo, które na to pozwala. Zatem prawo to stosują, a prowadzone przez nich instytucje budżetowe produkują deficyt. Małe – jak ZOO – straty w skali lokalnej, duże – a takie utrzymuje budżet centralny, budują nam straty na poziomie krajowym.

I to jest odpowiedź, dlaczego naszym władzom ciągle brakuje pieniędzy na wydatki, potrzebne do utrzymania państwa. Po pierwsze, rozdęta biurokracja. Po drugie – procedury wydatkowania pieniędzy, które nic wspólnego nie mają z zasadami normalnej ekonomii.  Czy dziwić może w takim wypadku upadek socjalistycznej Grecji???

O pomyśle na podatek od dzieła, czyli kolejne złodziejstwo!

Dzisiejsza (19.10.2011) „Gazeta Wyborcza” daje na pierwszej stronie artykuł pt.: „Umowy mniej śmieciowe”. Mowa tam o pomyśle rządzących, a reprezentuje ich Minister Finansów Michał Boni, na obciążenie obowiązkową składką ZUS wszystkich, którzy zatrudniani są na umowę o dzieło. Według Ministra osoby te powinny płacić składki, bo za kilkanaście lat i tak wylądują na utrzymaniu państwa. Będą żyć z dopłat do emerytury minimalnej lub z opieki społecznej, pasożytując w ten sposób na polskim systemie socjalnym.

Bezczelność Pana Ministra jest tak potworna, że aż zatyka. Kolejny akt „legalnego” złodziejstwa ze stoickim spokojem zapowiada urzędnik systemu, w którym – bez żadnych konsekwencji – notuje się każdego roku 40 miliardów złotych BRAKU pieniędzy na emerytury! Przy obowiązkowej składce na ten cel!!!

Pracuję od lat na umowę o dzieło, więc zgodnie z dewizą Ministra Boniego, jestem złodziejem, oszukującym Skarb Państwa. Wprawdzie, chcąc jednak zaoszczędzić na emeryturę, odkładam sobie każdego miesiąca stosowną kwotę na prywatnych kontach. Zatem nie zamierzam w przyszłości żerować na polskim systemie socjalnym. Ale nic to, potencjalnym złodziejem i tak jestem… Lepiej więc mój złodziejski zamiar ukrócić, każąc mi płacić dodatkowy podatek. Nie łudźmy się, żadnej emerytury z tego nie będzie! Ale za to złupione ludziom pieniądze (a beneficjentów „umów śmieciowych” jest w Polsce około ośmiuset tysięcy) mogą znakomicie posłużyć na pokrycie kosztów rozdętego ponad miarę systemu biurokratycznej władzy urzędników państwowych. I corocznych strat, jakie każdego roku obciążają z tytułu biurokracji fundusz rzeczywistych wypłat emerytalnych.

Znów Rząd chce przerzucić koszta funkcjonowania państwa na nas, obywateli – w tym przypadku na część, utrzymujących się przy życiu dzięki umowom o dzieło. Światły Rząd nie ma jeszcze pomysłu, czy nowe składki ma płacić sam pracownik, czy jego pracodawca… Pięknie – ciekawe, ilu ludzi zwolnią właściciele firm, gdy dowiedzą się, że muszą ponosić dodatkowe koszta zatrudniania osób, za które dotąd nie płacili… Ciekawe, ilu ludzi radykalnie zbiednieje, jeśli ich dochody – z racji obowiązkowej składki – spadną o jakieś 20 procent! To wszystko Rządu w ogóle nie interesuje, ważne jest utrzymanie systemu, w którym lukratywne posady urzędnicze dzierżą krewni i znajomi polityków zwycięskich partii.

Tymczasem każdy pracodawca, gdy chce zatrudnić kogoś na etat w wysokości 2,5 tysiąca złotych, musi z tego tytułu płacić ZUS-owi 3,5 tys. dodatkowo! Gdyby miał płacić składkę za „śmieciówkę” tej samej wysokości – płaciłby „tylko” 2,7 tys. zł. I według Rządu wszystko jest OK, nic nie trzeba z tym robić! Właściciel firmy to przecież wredny kapitalista, kolejny złodziej, wysysający krew z „opiekuńczego” systemu socjalnego… Zobaczymy, jeśli nie daj Boże naszym władcom uda się ten podatek wprowadzić, ile firm się zwinie. Zobaczymy, jak wzrośnie bezrobocie. I przekonamy się też, jak znacząco zbiednieją ludzie. Ale to nieważne – Rząd przecież sam się wyżywi. Znów – niestety – naszym kosztem.

O dziwnościach w sporcie, czyli wiek oszustów

Sport staje się coraz mniej „sportowy”, to znaczy, ma coraz mniej wspólnego z uczciwą rywalizacją. Afery dopingowe, dziwne majstrowanie w zasadach gry (systemy rozgrywek, ale też np. kostiumy pływaków czy skoczków narciarskich), wielkie pieniądze i niejasne układy. Kolejne dyscypliny dołączają do listy podejrzanych, bo kibice – choć niby wszystko lub prawie wszystko jest legalne – widzą gołym okiem, że za rywalizacją stoi gigantyczny przekręt.

Najpierw świat bulwersował się aferami dopingowymi – kolarzy, sztangistów… Nawet dzielna Justyna Kowalczyk każdej zimy walczyć musi z naszprycowaną Norweżką, bo władze światowego związku narciarzy pozwalają Bjoergen „leczyć się na astmę”, oczywiście zupełnie przypadkowo lekiem, dzięki któremu łatwiej się biega…

Teraz obudziły się demony lekkiej atletyki, konkretnie – dwa. Jeden nazywa się Caster Semenya i biega jako kobieta w reprezentacji RPA. Kłopot w tym, że nie wiadomo, czy przypadkiem nie jest facetem. Przeprowadzono tzw. test płci zawodniczki, czyli mówiąc trywialnie ktoś zajrzał jej pod majtki. Niestety, wyniku testu nie ujawniono. Ciekawe, dlaczego. Jakieś dwa lata temu specjalna komisja międzynarodowych ekspertów przyznała, że Caster jest obojnakiem, ma wewnątrz ciała ukryte męskie jądra, wskutek czego ma też o wiele więcej testosteronu niż kobiety, z którymi rywalizuje na bieżni. Ale nikomu nie przyszło do głowy, by ją dyskryminować, zakazując startu w jednej konkurencji z kobietami.

Drugi demon to Oscar Pistorius, również reprezentujący barwy Republiki Południowej Afryki. Czterystumetrowiec stracił w dzieciństwie obie nogi, ze specjalnymi protezami startował jednak w paraolimpiadach. Od czterech lat biega również w imprezach dla pełnosprawnych zawodników, szykuje się na przyszłoroczne igrzyska w Londynie. Jest tylko mały problem: protezy z włókna węglowego, na których Oscar mknie po medale, dają mu według ekspertów dużą przewagę nad zawodnikami, walczącymi o zwycięstwa na naturalnych kończynach.

Dla kibiców na całym świecie jest jasne, że oba przypadki absolutnie przeczą zasadzie równych szans na starcie. Z pozasportowych powodów nikt z rządzących sportem nie widzi potrzeby zawieszenia Caster do chwili, gdy zdecyduje się na medyczne rozwiązanie problemu swojej męskości (jeśli chce biegać z kobietami, to niech sobie jądra usunie) – ani też zorganizowania na igrzyskach specjalnej konkurencji dla biegaczy o stalowych nogach… Czemu równych szans nie ma? Spytajcie urzędników, zajmujących się ustalaniem zasad rywalizacji różnych dyscyplin sportowych, oczywiście za pieniądze podatników w molochach, jakimi są związki sportowe w każdym państwie i na każdym poziomie, również międzynarodowym. Dopóki sportem kierować będą urzędnicze koterie, podatne na finansowe wpływy ze strony m.in. podejrzanych środowisk, zajmujących się dystrybucją nie do końca jawnych pieniędzy, sport czysty nie będzie.

Podzielam zdanie osób, które głosują za legalizacją dopingu: jeśli tak ciężko zwalczać doping, jeśli z wielkimi oporami idzie zorganizowanie jakiegokolwiek systemu, wykluczającego stosowanie w sporcie „dopalających” substancji – zalegalizujmy wszelki doping! I tak wiadomo, że szprycują się zawodnicy każdej dyscypliny, niech więc robią to legalnie. Że narażają w ten sposób swoje zdrowie – a, to już ich prywatny problem.Chcącemu nie dzieje się krzywda. Przynajmniej kibice będą świadkami uczciwej rywalizacji.

O nowych departamentach UMŁ, czyli znowu wydatki na biurokrację

Nastąpiła tzw. reorganizacja Urzędu Miasta Łodzi. Prezydent Hanna Zdanowska powołała siedmiu wysokich urzędników: dyrektorów nowych departamentów. Nie likwiduje się żadnego wydziału (to dla uspokojenia kadr pracowniczych Magistratu), niektórym komórkom organizacyjnym zmienia się tylko nazwy.  To znaczy, że za pieniądze podatników znów zwiększa się wydatki na biurokrację. Wszystko w czasie, gdy media całego kraju trąbią o rosnącym kryzysie i jego skutkach…

Siedmiu dyrektorów z wysoką pensją, każdy (lub każda, bo są też panie) będzie miał sekretarkę, pewnie zaraz powołają asystentów… Komu się chce, niech policzy, ile to będzie miesięcznie kosztowało łódzkiego podatnika. Wszystko w imię zatrudnienia na lukratywnych etatach „swoich” ludzi, którym wcześniej obiecało się nagrodę za polityczne usługi lub inne formy udanej kooperacji.

Ktoś powie, że nie ma o co kruszyć kopii w skali lokalnej. Ale każdego roku, już w skali kraju, zwiększa się liczba osób, zatrudnianych na etatach w instytucjach publicznych. Pod światłym przewodnictwem Rządu, którego Premier promuje od wielu miesięcy politykę oszczędności państwowych. Oczywiście w teorii. Bo, ciąglę powtarzam tę smutną prawdę, od roku 1989 z każdym kolejnym aparatem władzy rosną w Polsce koszta biurokracji państwowej. Wszyscy tylko gadają, że trzeba ciąć  wydatki państwa, a w praktyce ciągle je zwiększają, oczywiście w imię własnych, politycznych interesów.

I znów oczywista prawda – państwo działa jak każda, zwykła firma. Ma przychody (nasze podatki w różnych formach) i wydatki, m.in. w postaci wszelkich instytucji budżetowych, które utrzymujemy. Właściciel firmy pilnuje wydatków, żeby ich nie przekroczyć – bo się zadłuży i w końcu zbankrutuje. Rządzący naszym krajem mają gdzieś szacunek wobec bilansu dochodów i kosztów, bo za wszystko zapłacą polscy obywatele, w przymusowych obciążeniach podatkowych oraz w podatkach ukrytych, jak np. ceny nośników energii.

Dopóki wreszcie nie zrozumiemy, że trzeba radykalnie zmienić system gospodarczy, prywatyzując wszystko, poza wojskiem, policją i sądami, będziemy żyć coraz gorzej. I będziemy coraz biedniejsi, by w końcu przeżyć  traumę w rodzaju argentyńskiej lub greckiej wersji wydarzeń. No, ale cóż, demokracja – „sami tego chcieliśmy”.

O emeryturach, czyli problem był, jest i będzie

Umilkło wokół drażliwej sprawy OFE, ale problem pozostaje. Jakikolwiek materiał prasowy (zwłaszcza bolesny efekt daje to w telewizji) poświęcony jest aktualnym tematom drożyzny, łatwo dotrzeć reporterowi do płaczących emerytów. Ronią łzy od lat, nie bez powodu. Muszą często wybierać, między zakupem leków a jedzeniem. Żyją na granicy naturalnej egzystencji, po wielu latach ciężkiej pracy dla dobra socjalistycznej ojczyzny…
…tymczasem za Odrą, w tej samej Unii Europejskiej, osoby starsze wykorzystują sute emerytury do finansowania sobie podróży zagranicznych. Dopiero wtedy mają czas na zwiedzanie świata! Zamożni, szczęśliwi, z godnością odliczają ostatnie lata życia, spędając je w komforcie i dostatku. Wygodnie.

U nas system emerytalny (jak wszystko, co w sferze wydatków publicznych) gwarantuje beneficjentom trwałą biedę. Zmieniają się rządy, partie u władzy – a po roku 1989 żadna ekipa polityczna, spośród zarządzających tym krajem, nie jest w stanie poradzić sobie z tragedią polskich emerytów. No, chyba, że są to emerytowani funkcjonariusze byłych służb bezpieki, UB i SB. Ich los materialny na stare lata wydaje się niezagrożony.

To efekt działania dwóch czynników. Po pierwsze, pozostawienia systemu emerytur w formie praktycznie niezmienionej od czasów komunistycznych. Wprowadzenie kilku filarów i słynnych OFE to atrapa, udająca zmiany systemowe. W istocie rzeczy są to te same, państwowe emerytury, tylko nazywają się inaczej. Istotą oszczędzania na emeryturę jest zgromadzenie na własnym koncie, w czasie lat wydajnej pracy, takich pieniędzy, by można było spokojnie z nich korzystać po długim okresie „pączkowania” na bankowych kontach. U nas nikt nie ma – tak naprawdę – swojego, prywatnego konta emerytalnego, by od początku pracy zawodowej zadbać samodzielnie o emerytalne oszczędności. Zabiera się nam – przymusowo! – państwową składkę, dla pozoru rozkładaną później na poziomach kilku filarów. Jest banalną prawdą, że większa część tej składki przeznaczona jest na bieżące utrzymanie urzędników. Nie zaś, jak powinno być, na wieloletne, spokojne procentowanie dzięki wybranej ofercie bankowej.

Drugi czynnik to kompletny brak politycznej woli na zmianę istniejącej sytuacji. ZUS, w swej prawie militarnej potędze, jest nienaruszalny – jak państwo w państwie. Marnotrawi ogromne pieniądze bez żadnej kontroli, stawia pałace, zatrudnia tysiące ludzi, przekładających papierki z biurka na biurko. Czemu działa bezkarnie? Chodzi oczywiście o głosy w wyborach. Żaden polityk nie tknie ZUS-u, dopóki utrzymywani przez ten zakład emeryci stanowią ważną grupę potencjalnych wyborców. Rzeczywiście – trudno wytłumaczyć seniorom, że likwidacja instytucji, zapewniającej im comiesięczne dochody, miałaby pozytywny skutek dla nich wszystkich. Wolą klepać biedę, niż popierać ryzykowne gospodarczo zmiany – to przywilej wieku i związanej z tym potrzeby bezpieczeństwa, choćby minimalnego.

Tymczasem, jak zwykle w sprawach systemowych, rozwiązanie jest banalnie proste. Należy natychmiast zlikwidować ZUS i sprzedać na wolnym rynku cały jego majątek. Spieniężyć pałace i uzyskane dochody złożyć na korzystnie oprocentowanym koncie bankowym. Otrzymalibyśmy bazę finansową, potrzebną do wypłaty bieżących emerytur. Jednocześnie, w jednym momencie, trzeba oddać pracującym obecnie ludziom ich zgromadzoną składkę – i uwolnić rynek ubezpieczeń emerytalnych, w całości. Od tego momentu wszyscy pracownicy, sami wybierając prywatnego ubezpieczyciela, zaczęliby dbać o swoje emerytalne oszczędności. Bez pośrednictwa jakichkolwiek urzędasów. I bez złodziejstwa, jakie każdego miesiąca dokonywane jest przez „opiekuńcze” państwo na własnych obywatelach.

Pracuję w zawodzie szesnasty rok, z tego około dwóch lat przepracowałem jako pracownik etatowy. Od wielu lat zarabiam w ramach umowy o dzieło. Sam odkładam pieniądze na własną emeryturę, bez pośrednictwa żadnego ZUS-u i innych urzędów. A indywidualną składkę zdrowotną odzyskuję raz do roku dzięki skarbowym przepisom. Można, choć wydaje się to niemożliwe, działać i funkcjonować z ominięciem złodziejskiego aparatu państwowego. Polecam to Wam gorąco.

O elicie, czyli kto powinien rządzić…

Mawiają demokraci, że demokracja nie jest idealnym ustrojem, ale nikt jeszcze lepszego nie wymyślił. Zwolennicy monarchii lub systemu władzy autorytarnej odpierają wtedy, za Łysiakiem: „jedzmy g…no, miliony much nie mogą się mylić” – dając w podtekście sugestię, że w demokracji każda bzdura staje się prawem, byle tylko przegłosowała ją głupawa większość, odpowiednio przekabacona siłą mediów przez znających się na socjotechnice cwaniaków, walczących o przechwycenie władzy i pieniędzy.

Niestety, nie ma gwarancji na dobre rządy nawet wówczas, gdy władzę pełni król – lub inny „pomazaniec boży”, jakikolwiek prezydent czy wódz plemienny… Historia pokazuje, że zbyt wielu było na świecie morderców, psychopatów lub po prostu nieudaczników w roli królów. Ludzie cierpieli pod rządami Kaliguli lub innego Nerona, przyjmując okrucieństwo satrapy jako nieuchronne przeznaczenie. Oczywiście, najlepszy byłby światły, dobry i mądry władca, mniej dbający o interes własnego dworu niż o dobrobyt poddanych, ale nie oszukujmy się – pojedyncze w dziejach świata przypadki takich kadencji jedynie potwierdzają regułę: dobry król to taki sam wybryk natury, jak dobry rząd, wybrany głosami demokratycznej większości.

Stan rzeczy, nie dający wyraźnej przewagi żadnej ze znanych metod sprawowania władzy jeszcze raz potwierdza tezę: nie forma rządzenia, lecz jego treść tak naprawdę ma znaczenie dla ludzi. Im mniej publicznego majątku w rękach osób, sprawujących władzę w danym państwie, tym lepiej dla ludzi owo państwo zamieszkujących.

Żyjemy jednak w demokracji i na żaden przewrót ustrojowy chwilowo się nie zanosi. To ogół narodu, stawiając krzyżyki na kartkach z nazwiskami, decyduje o wyborze grupy tych, a nie innych przedstawicieli większości społeczeństwa. Czy rzeczywiście wybór ten odbywa się na sprawiedliwych, większościowych zasadach (spór wokół ordynacji) – to zagadnienie do obszernej polemiki i materiał na oddzielny tekst… Ale chwilowo załóżmy, że faktycznie większość głosujących ma siłę, pozwalającą na klarowne wyłonienie tych, których najchętniej popieramy.

I tu zaczyna się problem: często nie wiemy, kogo poprzeć. Albo jesteśmy zmuszeni poprzeć ludzi z danej partii politycznej – bywa, że z jej programem nie zgadzamy się w pełni. Zatykamy więc nos i głosujemy na mniejsze zło, osłabiając w ten sposób satysfakcję z dokonanego wyboru. Niezbyt to demokratyczne – jeśli nie mogę oddać głosu na kogoś, kogo poparłbym bezdyskusyjnie, to albo nie idę głosować (wszyscy wiemy, jakie są w Polsce frekwencje wyborcze) albo – głosując na mniejsze zło, działam częściowo wbrew sobie, a przecież nie to powinno być ideą demokratycznego głosowania!

Mamy więc problem, rzekłbym, kadrowy. Nie tylko polityczny, bo od dawna partie, które sprzeciwiają się „poprawnemu” widzeniu świata są strarannie pomijane w socjotechnicznym procesie promocyjnym, uprawianym przez ogólnopolskie media na zlecenie utrzymujących je sitw czy układów. Jest to również problem braku elit. W wyborach wszystkich szczebli, od początku wolnej, polskiej demokracji, startują w zasadzie ci sami ludzie, zmieniający tylko partyjne szyldy w zależności od aktualnej koniunktury. Stała ekipa, przewijająca się w okienkach telewizorów w co chwilę innym zestawie barw klubowych, zniechęca wyborców do społecznej aktywności. Słyszymy – „na kogo mam głosować, przecież to ciągle ta sama banda!”

Elit w Polsce nie mamy, największa w tym zasługa Hitlera po jednej, a Stalina po drugiej stronie granic wojennej Polski. Wojna z Niemcami oraz Katyń skutecznie przetrzebiły nam arystokratyczną, najbardziej elitarną tkankę narodu. Po wojnie kształcono już według ludowego, czerwonego systemu, a wielu z tamtych profesorów do dzisiaj zajmuje etaty w polskich uczelniach… Przełom roku 89 także zrobił swoje – nawet jeśli wśród tak zwanych fachowców, mimo ideologicznego skażenia, trafiali się prawdziwi mistrzowie swojej branży, pęknięcie systemowe zmiotło ich ze sceny, krusząc odwieczny łańcuch przekazywania wiedzy i doświadczeń młodszemu pokoleniu. Znakomicie widać to w dziennikarstwie: pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków, wchodzących do zawodu na początku lat 90-tych, tak naprawdę nie miało od kogo się uczyć. Ich potencjalni mistrzowie zostani z zawodu relegowani za propagandową służbę PRL i występy w mundurach oficerskich na ekranach telewizorów w stanie wojennym. Całkiem słusznie przeprowadzono w tej grupie zawodowej lustrację (propaganda nie jest dziennikarstwem), ale za jednym zamachem odstrzelono najbardziej doświadczonych rzemieślników, którzy mogliby, w sensie warsztatowym, wychować następców. Toteż zawodowi beneficjenci nowego systemu prasowego wolnej Polski tak naprawdę uczyli się sami, a zaraz potem uczyli młodszych od siebie, samemu tak naprawdę niewiele wiedząc jeszcze o swojej robocie. Niestety, do dzisiaj widać tę historyczną kolej rzeczy w poczynaniach dziennikarzy. Oraz w grupie osób, które mediami zarządzają – znaleźć tam człowieka, który byłby dla swoich podwładnych zawodowym autorytetem, graniczy z cudem. To zresztą złożony problem, bo tak zwana polityka personalna redakcji musi opierać się na konkretnych zasadach – a tych nie znają właściciele mediów, zatrudniając przypadkowych ludzi w roli redaktorów naczelnych, ani też owi redaktorzy, dobierając sobie współpracowników na zasadzie łapanki lub koleżeńskich koneksji. Oczywiste, jakby się zdawało, kryterium fachowości, jest tu najrzadziej brane pod uwagę…

Zatem, dopóki ktoś systemu nie zmieni, jesteśmy w Polsce skazani na rządy ludzi niekoniecznie do władzy się nadających. Teraz politykiem może być dosłownie każdy a władzę dostanie, jeśli tylko otrzyma społeczne poparcie. Głosy zgromadzi, jeśli przekona tych, którzy w swej masie nie bardzo orientują się, na czym ta cała polityka naprawdę polega… Zatem, kto skuteczniej uruchomi socjotechniczną maszynerię, przejmuje Państwo z całym dobrodziejstwem dostępu do publicznej kasy – i robi co chce. „Po nas choćby potop”… I to jest właśnie najbardziej przerażające.

O waleniu głową w sufit, czyli jak wypromować przebój i zostać znanym artystą

Młode zespoły często pytają mnie, jak wypromować swoje utwory. Chcą przebić się do mediów, bo wierzą, że grają muzykę porywającą dla fanów, mogą awansować do ekstraklasy krajowych wykonawców… Jest o co walczyć. Wystarczy jedna rozpoznawalna piosenka, hicior, nadawany przez rozgłośnie w całym kraju, żeby pojeździć trochę w sezonie z koncertami. Trzeba mieć przebój, a wtedy sprawny menadżer złapie odpowiednie kontakty w terenie: wykonawca może liczyć na zaproszenia do udziału w plenerowych imprezach, dyktując oczywiście stosowną kwotę jako wynagrodzenie za występ. W czasach internetu sprzedawanie płyt, zwłaszcza debiutantów, idzie słabo. Trzeba liczyć na koncerty, jeśli chce się swoją artystyczną działalność zdyskontować w jakikolwiek sposób, a nie pozostawać jedynie w zatęchłej przestrzeni garażu lub piwnicy.
Pytają mnie zatem o radę lub proszą o pomoc wprost. Staram się pomagać, jeśli mogę, choć promocja w lokalnej stacji ma się nijak do regularnego emitowania utworu na antenie ogólnopolskiego giganta. A problem pozostaje: tak naprawdę nie wie nikt, dlaczego niektórzy mają dobrze i w momencie debiutu osiągają sukces, a inni całymi latami tułają się w poszukiwaniu choćby drobnej cząstki medialnej popularności.
Z pewnością trzeba pytać o charakter wykonywanej muzyki. Metalowcom z zasady będzie znacznie ciężej niż wykonawcom pop. Tu nikt kłócić się nie zamierza – chcesz, żeby cię w radio puszczali, zagraj lekko, łatwo i przyjemnie. Co jednak z tymi, którzy (nawet zgodnie ze swym artystycznym podejściem) grają muzykę przyswajalną, a mimo to w mediach przebić się im trudno?
Wielu moich kolegów, jeszcze z radiowych czasów, piastuje dziś odpowiedzialne funkcje szefów muzycznych ogólnopolskich stacji. Rozmawiam z nimi, pytając – jak to robisz? Masz do wypełnienia ramówkę, w tych godzinach musisz zmieścić dziesiątki utworów różnych wykonawców… Kto ma priorytet, kogo będzie więcej, czy sam lansujesz kapelę, czy twoi szefowie dają ci wytyczne? A może są inne mechanizmy wyboru? Jakie?
Trudno prowadzi się takie rozmowy, bo chodzi o to, żeby nikogo nie obrazić. Najczęściej słychać odpowiedź, że decydują sami odbiorcy – widzowie, słuchacze. Chcą danej piosenki, więc się im ją daje. Po to mamy te wszystkie głosowania, plebiscyty, listy przebojów. Interakcja, kontakt z odbiorcą. No dobrze, na nowy przebój znanej kapeli chętnie wszyscy czekamy. Szef muzyczny ryzyka nie ponosi: dostaje od wytwórni singiel z nowej płyty znanego wykonawcy „x”, musi tylko wbić go do ramówki. A co wtedy, gdy trzeba wypromować debiutanta? I nie ma argumentu o woli odbiorców? Zawsze jest taki moment, że wykonawca wydaje pierwszą płytę i pierwszy z niej singiel staje się przebojem. Kłopot w tym, że nie wszystkim debiutantom dane jest wybicie się na gwiazdę.
To jasne, że o sprzedaży każdego towaru decydują mechanizmy rynkowe. Nie trzeba wzdragać się na myśl, że muzyka jest towarem. Jak wszystko, co podlega sprzedaży, choćby i najszlachetniejsze dźwięki są w tym systemie traktowane jak każdy inny produkt handlowy. A jeśli towar jest nowy, trzeba zainwestować w jego promocję. Wytwórnie płytowe wydają gwiazdy, a w swych budżetach na pewno rezerwują środki na inwestycje w nowe twarze. To czysty biznes: wytwórnie muszą w ogólnym bilansie wyjść na swoje, więc promocja debiutanta, o ile zapadnie decyzja o jego wspieraniu, mało ma wspólnego z dywagacjami merytorycznymi. Dobry ten kawałek czy nie? Każdy powie inaczej, ale nas wydawców nic to nie obchodzi: choćby krytycy nie pozostawili na tym suchej nitki uznajemy, że to się sprzeda, podejmujemy więc inwestycyjne ryzyko. Nasze własne ryzyko – jeśli pieniądze utopimy, nasza strata. Trudno więc dziwić się, że wytwórniom zależy na intensywnym promowaniu utworu w mediach. Gdy więc pojawiają się opinie, jakoby duże stacje radiowe i telewizyjne „siedziały w kieszeni” wydawców płyt, trudno w logiczny sposób im zaprzeczyć. Choć oczywiście szefowie muzyczni twierdzą, że to potwarz, a nikt przecież nikogo za rękę nie złapał. Każdy cynicznie przekonuje, że skoro nie ma dowodów na tak wyrysowany łańcuszek korupcyjny, nikt nie ma prawa oskarżać media o podobne przekupstwo.
Tkwimy więc w świecie hipokryzji. Media nie mogą sobie pozwolić na jawne przyznanie się do układów z wytwórniami. Nikt dowodów korupcji nie zgromadził, więc nie istnieje żaden precedens. Dopóki jakiś dziennikarz śledczy nie ujawni, że oto pewna rozgłośnia radiowa przyjmuje pieniądze od wytwórni płytowych za wypuszczanie w eter wybranych utworów, wskazywać nikogo palcem nie mamy prawa. A szef muzyczny stacji jawi się początkującym zespołom niczym bóstwo, trzymające w swych dłoniach klucze do szczęścia wybranego debiutanta…
Nie potrafię wskazać jednoznacznej drogi wyjścia z sytuacji. Potrzebne są pieniądze, własne lub zamożnego mecenasa w postaci wytwórni płytowej, by z nikomu nieznanego zespoliku wyrosła gwiazda pierwszej wielkości, rozpoznawalna w kraju i na świecie. Pytanie, jak do tych pieniędzy dotrzeć jest pytaniem otwartym. Bywa, że wydawcy płyt podejmują inwestycyjne ryzyko w oparciu o wiedzę, odnośnie undergroundowej popularności wykonawcy. Tu dobry przykład, COMA, która wychowała sobie w klubach Łodzi wierną publikę, zauważoną następnie przez koncern płytowy. Proces trwał wiele lat, ale jego zwieńczeniem był sukces, artystyczny i medialny. I to chyba najlepsza podpowiedź dla każdej początkującej kapeli.