O teatrze, czyli przewaga rynku nad kulturą…

Trwają gorączkowe kłótnie wokół nowej ustawy o teatrach. Chodzi głównie o sposób zatrudniania aktorów, którzy nie chcą godzić się na przedmiotowe traktowanie. Żądają za to bezterminowych umów o pracę, bez względu na swój dorobek, talent i uznanie ze strony odbiorców. A ja nie rozumiem: czemu zły lekarz, kiepski prawnik, przeciętny dziennikarz mają mieć gorzej niż byle jaki aktor?

Wszyscy wokół trąbią o potrzebie zachowania zdobyczy kultury, o misji społecznej,  jaką ma być finansowanie m.in. zespołów teatralnych. I że, ma się rozumieć, sztuki teatralnej nie można traktować jak towaru na ladzie, bo są rzeczy ważniejsze od pieniędzy. Tylko, że – jakie to smutne – forsy w publicznej kasie brakuje, trzeba więc zdecydować, komu dać mniej a komu więcej. I w ogóle, ile dać na tę nieszczęsną kulturę. Decydują o tym rzecz jasna urzędnicy, rozmaitych wydziałów i departamentów kultury na wszystkich możliwych szczeblach władzy, od urzędów gminnych po Ministerstwo Kultury. A przecież oni nie zrobią tego za darmo…

Odrzućmy na moment tę oczywistą prawdę, że biurokracja od razu pożera ogromną część pieniędzy „na kulturę”, z której teatry mogłyby zrobić merytoryczny użytek. Chodzi mi o coś innego…
…czemu mianowicie kultura nie może być traktowana jako normalny podmiot gry wolnorynkowej?

W sytuacji, gdy teatry pozbawione byłyby jakiejkolwiek dotacji publicznej wreszcie zaczęłyby się starać o jakość swoich poczynań. Jest w Polsce kilka (na palcach jednej ręki liczonych) teatrów, które nie wstydzą się za swój repertuar an bloc, czyli żadne z ich przedstawień nie schodzi poniżej określonego poziomu. Pozostałe, gdyby nie hojne subsydia publiczne, musiałyby poprawić jakość swoich działań lub zbankrutować. I bardzo dobrze by się stało! Jako widz teatralny nie mam najmniejszej ochoty chodzić na szmirę, za którą płacę z własnej kieszeni, kupując bilet – a nadto mam świadomość, że idzie na to kasa z moich podatków.

Żaden teatr nie utrzyma się z samych biletów, to fakt. Ale istnieją tysiące sposobów na pozyskiwanie bogatych sponsorów, mecenasów, opiekunów finansowych. Można sprzedawać miejsca na logo w foyer i na plakatach / biletach, można sprzedawać za cenę „VIP-owską” miejsca w specjalnych lożach, pomysłów naprawdę może być wiele… W tym systemie również widzowie zagłosowaliby nogami, przychodząc na spektakle, co z kolei zapewniłoby bieżącą gotówkę w teatralnej kasie. Jakość sztuki – naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie! – można śmiało połączyć ze skutecznym działaniem menadżerskim, w całej Polsce są tego rozliczne przykłady.

Naprawdę nie pojmuję, czemu placówki kulturalne nie miałyby podlegać zasadom wolnego rynku. W całym normalnym świecie sztuka jest towarem, jak wszystko – tyle, że elitarnym, oznaczonym symbolem wysokiej jakości. Oczywiście w Polsce nikt nie może tego zrozumieć. A sprywatyzowanie kultury dałoby korzyść wszystkim: widzom, ambitnym twórcom, mecenasom. Nie utrzymałyby się w tym systemie jedynie miernoty ani urzędasy. Ale zdaje się, że tu jest pies pogrzebany…

O biedzie (znów), czyli polska normalność głową w dół…

Radcy prawni udzielają darmowych porad, w Okręgowej Izbie kolejka, stoi kilkadziesiąt osób. Trzeba poczekać na spotkanie z prawnikiem parę godzin. Widząc kamerę, ludzie chowają się, nie chcą pokazywać twarzy. Grzecznie czekają w kolejce, bo zależy im na poradzie – ale wstydzą się, także tego, że nie mają pieniędzy na płatne usługi prawnicze… Ale niektórzy rozmawiają. Starsza, filigranowa pani nie kryje rozczarowania: „Polaków powinno być stać na pomoc prawnika!”

Ma rację, trafia w sedno. Czemu tak jest, że poziom życia najuboższych Polaków ma się nijak do komfortu podobnie żyjących osób na zachodzie Europy? Dlaczego żadna opcja polityczna nie gwarantuje najuboższym Polakom dochodów, dzięki którym można by normalnie żyć? To znaczy, żeby było stać na opłacenie usług edukacyjnych, zdrowotnych, prawnych?

U nas wszystko tłumaczy się biednym państwem, potrzebą pokrycia wydatków budżetowych, długu publicznego. Nikt z rządzących nie zaproponował jednak rozsądnego planu redukcji tych wydatków! Rozdyma się sferę administracji, tworzy kolejne (absurdalne) instytucje i urzędy, nie likwiduje się już istniejących pasożytów na składce narodowej – i nie zmienia się prawa tak, by te oszczędności stały się możliwe. Oczywiście wszystko w imię zapewnienia dobrego bytu „naszym” – członkom naszej partii, rodziny, przyjaciołom – a nie w imię tak zwanego dobra ogólnego, czyli wszystkich obywateli. „Po nas choćby potop” – ta zasada obowiązuje niezmiennie i nikt nawet nie pomyśli o innym wariancie rozwoju wypadków. Jedynie w publicznych (lub przekupionych) mediach grupa aktualnie trzymająca władzę trąbi na prawo i lewo o sukcesach w bohaterskiej walce przeciwko problemom, jakie sama władza nam stworzyła.

W interesie urzędników państwowych jest – niestety – taki stan rzeczy, w którym oni mają dobrze. Likwidacja przepisów oraz instytucji, pożerających pieniądze z narodowej składki, natychmiast obcięła by możliwość zatrudniania setek darmozjadów, na których pensje przeznaczane są pieniądze podatników. Tymczasem pogłębiają się w Polsce obszary biedy, a najuboższych nie stać na wypełnienie podstawowych potrzeb! Jeśli za dużo jest wydatków publicznych, zawsze płacimy za nie my wszyscy – nie tylko w postaci podatków jawnych, ale też ukrytych, jak ceny nośników energii, nad którymi Państwo sprawuje monopol, nazywając je „dziedzinami strategicznymi”, niby w obronie bezpieczeństwa Polski… Skutki są takie, że koszta życia dla przeciętnego obywatela uniemożliwiają w skali miesiąca zrobienie takich oszczędności, by starczyło na coś więcej niż jedzenie, czynsz i skromne ubranie. Jeśli nie „kombinujemy’, co najczęściej oznacza krypto-kradzież, albo nie jesteśmy w „klice” polityczno-urzędniczej, nadal opłaca się zwiewać z tego kraju na zachód!!!

Dlatego wciąż zwiewamy – tam, gdzie za wszystko się płaci, ale ludzie mają na to pieniądze. Gdzie w razie choroby, pensja pozwala spokojnie zapłacić lekarzowi, a w razie kłopotów z prawem, zafundować sobie poradę. Gdzie każdy, kto normalnie pracuje, może zafundować dziecku porządną szkołę, nie odejmując sobie przy tym od ust…  I gdzie emerytura pozwala zwiedzać świat, a nie żebrać na ulicy o kilka groszy na leki.

Pytam, kiedy wreszcie w Polsce będzie normalnie???

O procesie Nergala, czyli niestety znów o polityce…

Nergal znów fatygować się musi do sądu, tłumaczy, dlaczego podarł Biblię. Ledwo chłopina wyzdrowiał, a już ciągają go przed oblicze prześwietnej sprawiedliwości, choć sam poszkodowany wyznaje, że czuje się jak Józef K. z „Procesu” Kafki… Patrząc na losy literackiego bohatera nie należałoby wieszczyć Adamowi szczęśliwego zakończenia i obawiam się, że Nergal ma właściwe, choć złe, przeczucia.

To nie jest przypadek, że akurat teraz, przed wyborami, sprawa Nergala wraca na wokandę. Tak, jak nie było przypadkiem zamykanie przez Donalda Tuska polskich stadionów, gdy wściekły premier – mszcząc się za własne, oglądane na transparentach nazwisko – nabił przy okazji swojej partii słuszną porcję politycznego kapitału. To samo stara się zrobić obecnie ekipa PiS z Jarosławem Kaczyńskim, a sprawa Nergala jest im potrzebna jedynie dlatego, że jest głośna, budzi zainteresowanie mediów, toteż można wraz z nią trafić do szerszej opinii społecznej.

Adam Darski podarł Biblię na koncercie Behemotha. Przyjął założenie, iż na jego koncerty przychodzą ludzie świadomi, jaki rodzaj przekazu jego zespół od lat prezentuje. Jakiś szpieg, niczym na koncertach w łukaszenkowskiej Białorusi, łaził zapewne na te koncerty, by przyłapać kontrowersyjnego lidera na jakiejś bluźnierczej działalności, dla pieniędzy lub idei. W końcu się udało. Pewnie Nergal nie przewidział, że ktoś taki się znajdzie. To błąd, bo ludzie zdolni są do wszystkiego…

Żyjemy w kraju, gdzie ustawowo jest zagwarantowana wolność artystycznej wypowiedzi. Behemoth grał dla swoich fanów, raczej nie oczekujących na koncertach gloryfikacji chrześcijaństwa. Co innego, gdyby Nergal podarł Księgę na przykład podczas otwartego festynu miejskiego. Wówczas słuszne byłoby domniemanie, że obraził uczucia religijne przypadkowych osób, które tam znalazły się nieświadome sensu artystycznego przekazu. Koncert Behemotha był natomiast skierowany do ścisłego kręgu określonych osób. Ktoś, komu zależy na poszanowaniu chrześcijańskiej religijności, na koncerty Behemotha nie chadza.

Podstawowe pytanie – czemu, skoro podarcie Biblii na metalowym koncercie tak drażni obrońców moralności, nikt do sądu nie ciągał artystów, nurzających wcześniej krzyż w urynie lub przywalających posąg Jana Pawła II meteorytową skałą? Ano pewnie dlatego, że wcześniej żadnemu z ugrupowań politycznych nie było to potrzebne przed żadnymi wyborami. Adam ma swoistego pecha, że dziś Polska to kraj sępów, zajadle walczących o głosy swojej połowy krajowego elektoratu. I obawiam się, że PiS zrobi wszystko, aby ten pokazowy proces dał kolejny, wyborczy argument do ręki wiernemu elektoratowi.

Nikt już w Polsce nie wierzy, że tzw. aparat sprawiedliwości działa w tym kraju niezależnie od nacisków politycznych. Wystarczy, że prowadzący sprawę Nergala skład sędziowski otrzyma „delikatną sugestię” od swoich przełożonych… Obawiam się, że wyrok skazujący w tej sprawie zapaść musi, więcej, już dawno został postanowiony. Chciałbym jedynie, by jego wymiar mieścił się w zdroworozsądkowych ramach jakiegokolwiek poczucia sprawiedliwości…

Pytano mnie wielokrotnie – czy ty podarłbyś Biblię na koncercie? Odpowiadam – nie, bo nie mam pewności, czy obrażę czyjekolwiek uczucia religijne. Nergal miał pewność, że tego nie zrobi. Postąpił według własnego przekonania, zarówno na temat składu swojej widowni, jak i wobec zagadnienia wolności artystycznej. Karanie go byłoby w tym świetle zupełnie absurdalne.

O Grecji, czyli ile kosztuje socjalizm

Zgroza – gdy oglądamy obrazki z protestującej masowo Grecji, przypomina się nie tak dawny jeszcze koszmar Argentyńczyków, którym władze odebrały ciężko latami gromadzone oszczędności. A zdawać by się mogło, że Grecja, tak bardzo atrakcyjny turystycznie kraj, nie powinien mieć problemów z odnawianiem kapitału, każdego miesiąca potrzebnego na pokrycie wydatków publicznych…

Na naszych oczach, kolejny już raz, dokonuje się krach systemu, którego podstawą jest gremialne lekceważenie równowagi zysków i wydatków, nadmierne popadanie w deficyt (czyli po prostu zadłużanie się) i absolutny brak dbałości o gospodarczy czas przyszły. W imię bieżących zysków politycznych greckie władze lekkomyślnie potraktowały konieczność prowadzenia ścisłych rachunków – właśnie po to, by nie zajrzało w oczy widmo bankructwa… A Państwo jest firmą, działa na zasadach dokładnie takich samych, jak każdy podmiot gospodarczy. Jeśli zapożyczysz się nadmiernie na zakupy, wpadniesz niechybnie w spiralę zadłużenia, z której wychodzi się, jeśli w ogóle – latami. Zatem Rząd musi teraz spojrzeć w oczy maksymalnie wkurzonym greckim góralom, dla których perspektywa głosowanych właśnie w ateńskim Parlamencie ustaw oszczędnościowych oznacza dokładnie tyle, że ktoś próbuje okraść ich bez konfliktu z prawem. Absolutnie się im nie dziwię, bo wiem jak działa psychika mocno zdenerwowanego górala, wyposażonego ponadto w narzędzie, kształtem przypominające siekierę.

A zatem – czego trzeba więcej, widzimy dokładnie, jak odbywa się rozkład lewicowego myślenia ekonomicznego. To nie wolny rynek, żaden „krwiożerczy kapitalizm”, tylko lewicowa biurokracja, nie dbająca o prawidłowy rozwój gospodarczy powierzonej firmy, jaką jest Państwo, odpowiada w pełni za finansową klęskę systemu – a w konsekwencji masowe zubożenie greckich obywateli.

Natychmiast rodzi się pytanie – kto za to odpowie? Kto rozliczy nieudolną władzę za poniesione straty? Już od dawna słychać w prasie europejskiej głosy, jak to struktura Zjednoczonej Europy powinna solidarnie wspomóc greckich braci… Ku zaskoczeniu euro-entuzjastów wszyscy pokazują temu pomysłowi wielką figę, odpierając (zgodnie z logiką i zdrowym rozsądkiem), że skoro greckie władze same tego piwa nawarzyły, to niech je sobie wypiją, bez żadnej zagranicznej pomocy. W ten – nader prosty, bo poparty konkretnym doświadczeniem – sposób idea bratniej, socjalistycznej Europy wali się jak domek z kart. Tu z kolei odzywają się eurosceptycy, którzy dawno już wieszczyli rozkład tzw. europejskich więzi, opartych głównie na wzajemnym wspieraniu się partii lewicowych zjednoczonej dwunastki.

Nie wiadomo, jak się to skończy – i co jest dla Polaków lepsze (nie sądzę, by za kilka lat znów pojawiły się na naszym kontynencie odrutowane granice, choć tak naprawdę, któż to może wiedzieć…). Jedno jest pewne, w kolejce do kapitulacji czekają już ledwo dychające gospodarki Portugalii, Hiszpanii, a nawet bogatych Włoch. Zegar tyka wolniej dla „rozwijających się” gospodarek krajów postkomunistycznych, ale obserwujmy to konsekwentnie. Zobaczymy, w którą stronę pójdzie wschodnia część Unii Europejskiej. Polecam szczególnej Państwa uwadze to, co obecnie dzieje się na Węgrzech.

O tzw. dyskryminacji kobiet czyli jak brednie stają się prawem

 

Nie ma żadnej dyskryminacji kobiet. Ktokolwiek twierdzi, że kobiety mają w Polsce gorzej od mężczyzn, ulega demagogii lub powtarza zasłyszane brednie.

Wszyscy płaczą, zwłaszcza feministki, że kobiety w Polsce są źle opłacane, wymaga się od nich w pracy więcej niż od mężczyzn za mniejsze pieniądze, a gdy ktoś ma przyjąć kogoś na etat, bierze z zasady mężczyznę.

Płaczą najczęściej te panie, którym z powodu niskich kwalifikacji zawodowych nie udało się osiągnąć zamierzonego celu – lukratywnego etatu, podwyżki czy awansu. Łatwo wtedy zgonić na męski szowinizm przełożonych – zwłaszcza wtedy, gdy w wyścigu o konfitury lepszy okaże się jakiś facet… Co innego, gdy kobieta naprawdę została skrzywdzona, na przykład nie przyjęto jej do pracy, bo jest w ciąży, albo też z racji macierzyństwa dotychczasowy szef nie przedłużył jej zatrudnienia…

… ale spróbujmy zrozumieć – jest to problem szefa, który jest bydlakiem, a nie żadnej dyskryminacji kobiet! Tak, jak zgodnie z polskim prawem nie dyskryminuje się w pracy innowierców, osób innej rasy czy orientacji seksualnej. Ktokolwiek tak robi, sprzeniewierza się prawu i powinien być za to ukarany.

Nie da się jednak ukryć, że przypadki krzywdzenia w pracy kobiet, choć na pewno się zdarzają, nie są żadną obowiązująca zasadą. Rozejrzyjcie się, ile kobiet wokół świetnie radzi sobie w roli prezesów firm, na wysokich stanowiskach politycznych, urzędniczych… Ile koleżanek u Ciebie w firmie zarabia tyle samo, co Ty, a ile więcej? W ilu firmach panie obsadzone są na etatach kierowniczych wobec zespołu, w którym przeważają mężczyźni?

Gdy dokonamy takiej obserwacji okaże się, że nie ma mowy o żadnej dyskryminacji. To oczywisty mit, wywlekany przez te organizacje (najczęściej feministyczne), które w obronie rzekomo uciskanych kobiet chcą zyskać profity – oczywiście w formie publicznych subwencji „na walkę z dyskryminacją”. To samo dotyczy zresztą organizacji gejowskich, zasada jest identyczna.

Powtarzam: wszelkie formy dyskryminowania ludzi ze względu na płeć, rasę, wyznanie czy seksualizm są w Polsce karalne. I niech sądy rozpatrują pojedyncze przypadki, gdy dochodzi do złamania prawa. Uleganie psychozie, że niby kobiety w Polsce się prześladuje, uznać należy za oczywistą pomyłkę.

 

 

O wpadkach autostradowych, czyli wart Pac pałaca…

Wszyscy Polacy mamy wspólny problem – bo obiecane na Euro autostrady, które miały zagwarantować nam przeskok do lepszego świata, raczej nie będą gotowe. To miał być przebój gospodarczy, związany z Euro 2012, danym nam łaskawie przez europejskie władze futbolowe, jako szansa na zasypanie przepaści cywilizacyjnej.

Rząd PO broni się jak może, ale ewidentne opóźnienia w procesie budowy najszybszych dróg zaprzeczają propagandzie sukcesu. A wpadki ekipy rządzącej skwapliwie wykorzystuje PiS-owska opozycja, starając się z całych sił zapisać porażkę Platformy na swoje konto przedwyborcze.

Wart Pac pałaca. O budowie autostrad, które są wszak warunkiem normalnego życia we współczesnej Europie mówi u nas każda ekipa od 1989. Żadna z nich nie jest w stanie przebrnąć w Polsce przez gąszcz biurokracji oraz całkowicie blokujących wszystko przepisów prawnych. O tym, jakie pokusy korupcyjne tworzy sama zasada przetargu na publiczno – prywatną usługę budowlaną „autostrada” nie wypada mówić głośno, bo przecież Polska „jest państwem prawa”, w którym działa ponadto CBA, znakomita policja antykorupcyjna… Jak idzie rządzącym, wszelkich sztandarów i ugrupowań, działanie dla dobra obywateli również w zakresie rozwoju komunikacji, mówić już nikt nie ma siły. PO, faktycznie, otrzymała dodatkowy bodziec w postaci piłkarskiego turnieju, nadto wybory na wszystkich szczeblach obdarzyły tę partię pełnią władzy – nic, tylko działać. Wyszło jak zwykle, ale to nie znaczy, że wcześniej PiS i wszyscy przed nim nie piali populistycznych zachwytów nad koniecznością rozbudowy sieci szybkich dróg. I nie partaczyli sprawy, kolejny raz doprowadzając świadomych Polaków na skraj załamania nerwowego.

Pytanie: jak to się dzieje? Czemu w Polsce, ktokolwiek nie wziąłby się za rządzenie, jakoś nie jest w stanie spełnić tej podstawowej potrzeby mieszkających nad Wisłą ludzi – poruszać się sprawnie po własnym kraju? Spójrzmy na Niemcy: kraj pełen biurokracji i rządzony przez mniej lub bardziej socjalistyczne partie. A jednak, gdy trzeba było dołączyć Niemcy Wschodnie, sieć autostrad powstała tam natychmiast, w krótkim czasie. Znów będzie mowa o mentalności narodowej i złym charakterze Polaków, przeciwstawionym niemieckiej gospodarności?

Uważam, że jak zwykle problem tkwi nie w ludziach, tylko w systemie władzy, jaki reguluje ich zachowanie. Niemcy, choć mamy teraz system podobny do ichniejszego, zgromadzili coś, czego myśmy przez czas komuny nie byli w stanie: pieniądze. I mogą je teraz przejadać, choćby na budowę autostrad. Dlatego mówi się, że Polska jest biednym krajem, w którym system bogatych krajów zachodnich niekoniecznie musi się sprawdzić. Nasza, swojska biurokracja to byt administracyjny nałożony na biedę, głównie w sferze wydatków publicznych. A jeśli do tego przyjmiemy, że polska klasa polityczna myśli głównie o tym, by się na bieżąco wzbogacić do czasu utraty władzy, nie zaś o tym, by swe rządy poświecić działaniom dla publicznego dobra, mamy gotową odpowiedź. Jeszcze długo w Polsce nie będzie wartościowej, wygodnej sieci szybkich dróg. To, co rozgrzebane przed mistrzostwami będzie prowizorką w czasie turnieju – a niedokończone prace po turnieju jeszcze zwolnią tempo, bo imperatyw w postaci Euro przestanie działać. Nie łudźmy się, bez radykalnych zmian systemowych także i w tym zakresie lepiej w Polsce nie będzie.

O łódzkich przygodach Malkovicha, czyli dramatu ciąg dalszy

John Malkovich dotarł do Łodzi, wprawdzie z opóźnieniem, ale zdążył. W piątek spotkał się z wielbicielami jego filmowego talentu, a dzień później w Teatrze im. Jaracza, zagrał Jacka Unterwegera – seryjnego mordercę, którego prawdziwa historia posłużyła za kanwę spektaklu.

Pech prześladował aktora od początku tegorocznego tournee z „The Infernal Comedy” – a to kradzież osobistych rzeczy z hotelu w Pradze, a to odwołane samoloty, odnowienie kontuzji kolana, upał, tłok lub wieczne zainteresowanie upierdliwych dziennikarzy. Ach, no i oczywiście brak świeżej śmietanki w cukierni „Dybalski” tudzież fatalne rozwiązywanie przez łódzkie władze problemu braku miejsc parkingowych.

Dyskretne wtręty, zjadliwie komentujące wszystkie te niedogodności, zawarł wielki artysta w improwizowanych częsciach scenicznego monologu, zwracając się w pierwszych słowach inwokacji do prezydent Łodzi Hanny Zdanowskiej – a potem wplatając kąśliwe uwagi w tekst sztuki. Sprzyjali mu tłumacze, a właściwie sprzęt audiofoniczny, rozdany widzom tuż przed spektaklem. W słuchawkach rozlegało się donośne biiiip, zwyczajowo towarzyszące niezbyt umiejętnemu obsługiwaniu tego sprzętu przez nieobyte osoby, nadmiernie otwierające głośność zestawu. Cóż, nie każdy ma idealny słuch, jeszcze mniej osób na polskiej widowni (jakże tego wieczora elitarnej) rozumie literacką angielszczyznę. Tym razem, zgodnie z konwencją sztuki, wyjątkowo czytelną i starannie deklamowaną – choć zniekształcaną przez aktora celowo, boć przecież ze sceny przemawiał do nas Austryjak, wykręcający angielskie sylaby niczym jakiś Schwarzenegger.

A zatem Malkovich nie miał wcale dobrze, bo nawet podczas sztuki jego skupienie mącone było przez natrętne głosy, pracujących w pocie czoła, tłumaczy symultanicznych. Pytał więc aktor złośliwie, jak sobie radzą owi pracowici translatorzy i czy widzowie są zadowoleni z ich sprawności. Szkoda, że samemu sobie nie zadał pytania, jak inne osoby radzą sobie z kaprysami wielkiego artysty.

Na konferencji prasowej Malkovich udzielał odpowiedzi półgębkiem, z łaski na uciechę. Zaplanowana kwadrans po siedemnastej próba dla mediów została odwołana – aktor tłumaczył się bólem kontuzjowanej nogi, każąc reporterom pojawić się o dwudziestej na przedstawieniu. Wszyscy zostali po to, by tuż przed ósmą usłyszeć, że mają natychmiast opuścić salę! Amerykańska gwiazda chciała stanąć w ten sposób w obronie „tych, którzy uczciwie zapłacili za bilety”, to cytat dosłowny.

Miałem uczciwy bilet, więc zostałem obejrzeć przedstawienie. A raczej żałosną chałturę, przygotowaną trzy lata temu na potrzeby zblazowanej, bufonowatej i snobistycznej wiedeńskiej socjety. Tekst monologu Malkovicha wystarczyłby na wypełnienie dwudziestu minut spektaklu, pocięto więc kwestie mówione ariami operowymi ( z partytur m.in. Glucka, Haydna i Mozarta). Towarzyszyły więc aktorowi dwie sopranistki, z których jedna miała nawet przyjemny głos. Wyższy poziom wykonawczy można czasem zauważyć nawet na łódzkiej scenie operowej… Ale cóż, jak to w Wiedniu, muzyka klasyczna musi być. I w chwili, gdy spektakl przestał być na wiedeńskim Ringu lokalną i turystyczną atrakcją, autorzy zaczęli jeździć z nim po świecie. W końcu na Malkovicha każdy chętnie parę groszy wyłoży.

Impreza kosztowała Urząd Marszałkowski pół miliona złotych, oczywiście naszych, bo za publiczne pieniądze była finansowana. Ale nie mam tym razem pretensji do marszałka Stępnia i jego kulturalnych pretorian. To Malkovich, jego ekipa i menadżerowie dali aż nadto bolesny pokaz bufonady, gwiazdorstwa, małostkowości i lekceważenia łódzkich widzów. Przyjechali tu z przymusu, zarobić pieniądze i jak najszybciej oddalić się w zacisze cywilizowanego świata. Dziękujemy, panie Malkovich, że przypomniał nam pan dosadnie, w którym miejscu współczesnej cywilizacji obecnie się znajdujemy. I wiemy też, że nie nazwał pan tego miejsca dupą jedynie przez wrodzoną grzeczność.

O nieporozumieniach netowych, czyli jak źli Czesi Malkovitcha okradli

Skandal – John Malkovitch padł ofiarą kradzieży w czeskiej Pradze. Stracił m.in. dwa telefony, laptopa, dokumenty… Wszystko w przeddzień wyjazdu do Łodzi. Spędził 3,5 godziny na czeskim posterunku Policji, wskutek czego do Polski dotrze z opóźnieniem. Organizatorzy robią wszystko, by mistrz uświetnił o 19-tej planowane spotkanie z jego udziałem w jednym z kin.

Dobrze, że nie okradli go w Łodzi – tak można by rzec, wspominając wyjątkowego pecha mojego miasta do wydarzeń o charakterze negatywnym… W ostatnich latach, jeśli Łódź w ogóle trafia na czołówki gazet, to z powodu jakichś straszliwych porażek: kryminalnych, politycznych, towarzyskich. Tak, jakby ogólnopolskie serwisy szczególnie dbały, by tej Łodzi zbyt mocno nie promować, jeśli już zdarzy się tutaj coś dobrego lub ciekawego.

Wizyta Malkovitcha na zakończenie sezonu kulturalnego będzie w Łodzi ciekawostką – gdybym wydawał dziennik ogólnopolski, z pewnością sięgnąłbym po taki materiał. Zobaczymy, jak zareagują wydawcy dużych telewizji, stacji radiowych, jutrzejsze gazety.

Wystarczyło natomiast, bym na FB wrzucił pierwszą, jeszcze niesprawdzoną notkę o praskiej kradzieży, już odezwały się szydercze głosy. „Spisek antypolski”, „kara za nieczyste myśli”… Niektórzy lubią żywić się kpinami. Gdy ktoś odważy się głosić poglądy inne, niż grupa bezmyślnych owiec, omotanych polityczną poprawnością – każdy pretekst dobry jest, by dać upust nienawiści. Czekamy więc na kolejne erupcje, tylko potwierdzające jakże trafną myśl, słynną dzięki Łysiakowi – „jedzmy gówno, miliony much nie mogą się mylić”…

Jaka szkoda, że w Polsce nie ma egzaminu na uzyskanie praw wyborczych.

O zwolnieniach urzędników, czyli krok w dobrą stronę, ale za późno i bez sensu

Donald Tusk ma zwalniać urzędników, około 20-tu tysięcy osób w całym kraju. Na mocy rządowego przyzwolenia, a może nakazu, pracę mają tracić urzędnicy Kancelarii Premiera, ministerstw, ZUS, KRUS i NFZ, najczęściej w wieku przedemerytalnym lub z kończącymi się umowami na czas określony. Niby to dobrze, niby o to chodzi: odchudzajmy biurokrację, tnijmy wydatki państwa, szanujmy publiczną składkę, bo mnóstwo jest potrzeb, które należy dzięki niej wypełnić…

…mimo to, zapytajmy: co w skali kraju da zwolnienie 20-tu tysięcy urzędników? Jaką moc gospodarczą, poza oczywistym działaniem przedwyborczym, ma decyzja, pozbawiająca pracy ludzi bez najmniejszej korzyści makroekonomicznej?

Zdaje się, że Premier próbuje ratować nadszarpnięty ostatnimi podwyżkami wizerunek liberała. Oczywiście, jak należało się spodziewać, mamy do czynienia wyłącznie z działaniem pozornym, nie zaś z potrzebnymi natychmiast temu krajowi zmianami systemowymi.

Zwalnianie urzędników miałoby dla Polski sens tylko wówczas, gdyby zlikwidowano całe instytucje, niszczące zamożność naszych obywateli. W tym samym momencie konieczne byłoby natychmiastowe ułatwienie życia obecnym i potencjalnym przedsiębiorcom – po to, by łatwo było w Polsce zakładać i utrzymywać prywatne firmy. Wówczas, uwolniony od państwowych restrykcji rynek zapełniłby się miejscami pracy dla osób, zwalnianych z likwidowanych urzędów.

Dziś każdy, kto chciałby rozwinąć własny biznes od zera, nie waży się stawać do walki z kilkusetzłotową opłatą ZUS każdego miesiąca (wnoszoną bez względu na wysokość osiągniętych zysków). Większość potencjalnych przedsiębiorców odpada po żmudnej walce z urzędnikami w gęstwinie formalności, przepisów, koncesji i innych utrudnień. Gdyby nie administracyjna biurokracja, firm byłoby znacznie więcej: zapytajcie jakiegokolwiek Polaka, który pracował w Irlandii i założył tam firmę. Likwidując biurokrację, zdejmujemy za jednym zamachem koszta i przeszkody, a nowe firmy załatwiają sprawę obawy przed bezrobociem. Proste? Tak – ale wówczas politycy i ich znajomi, zatrudniani na urzędniczych etatach, straciliby szansę żywienia się naszym kosztem.

Dlatego decyzje personalne Tuska nie przyniosą nikomu żadnej korzyści: polskiego budżetu nie uratują przed nadmiernym zadłużeniem, a rodzinom dwudziestu tysięcy osób stworzą dramat egzystencjalny, powiększając przy tym armię polskich bezrobotnych.  Pamiętajmy o tym przed jesiennymi wyborami.

O emeryturach, czyli problem był, jest i będzie

Umilkło wokół drażliwej sprawy OFE, ale problem pozostaje. Jakikolwiek materiał prasowy (zwłaszcza bolesny efekt daje to w telewizji) poświęcony jest aktualnym tematom drożyzny, łatwo dotrzeć reporterowi do płaczących emerytów. Ronią łzy od lat, nie bez powodu. Muszą często wybierać, między zakupem leków a jedzeniem. Żyją na granicy naturalnej egzystencji, po wielu latach ciężkiej pracy dla dobra socjalistycznej ojczyzny…
…tymczasem za Odrą, w tej samej Unii Europejskiej, osoby starsze wykorzystują sute emerytury do finansowania sobie podróży zagranicznych. Dopiero wtedy mają czas na zwiedzanie świata! Zamożni, szczęśliwi, z godnością odliczają ostatnie lata życia, spędając je w komforcie i dostatku. Wygodnie.

U nas system emerytalny (jak wszystko, co w sferze wydatków publicznych) gwarantuje beneficjentom trwałą biedę. Zmieniają się rządy, partie u władzy – a po roku 1989 żadna ekipa polityczna, spośród zarządzających tym krajem, nie jest w stanie poradzić sobie z tragedią polskich emerytów. No, chyba, że są to emerytowani funkcjonariusze byłych służb bezpieki, UB i SB. Ich los materialny na stare lata wydaje się niezagrożony.

To efekt działania dwóch czynników. Po pierwsze, pozostawienia systemu emerytur w formie praktycznie niezmienionej od czasów komunistycznych. Wprowadzenie kilku filarów i słynnych OFE to atrapa, udająca zmiany systemowe. W istocie rzeczy są to te same, państwowe emerytury, tylko nazywają się inaczej. Istotą oszczędzania na emeryturę jest zgromadzenie na własnym koncie, w czasie lat wydajnej pracy, takich pieniędzy, by można było spokojnie z nich korzystać po długim okresie „pączkowania” na bankowych kontach. U nas nikt nie ma – tak naprawdę – swojego, prywatnego konta emerytalnego, by od początku pracy zawodowej zadbać samodzielnie o emerytalne oszczędności. Zabiera się nam – przymusowo! – państwową składkę, dla pozoru rozkładaną później na poziomach kilku filarów. Jest banalną prawdą, że większa część tej składki przeznaczona jest na bieżące utrzymanie urzędników. Nie zaś, jak powinno być, na wieloletne, spokojne procentowanie dzięki wybranej ofercie bankowej.

Drugi czynnik to kompletny brak politycznej woli na zmianę istniejącej sytuacji. ZUS, w swej prawie militarnej potędze, jest nienaruszalny – jak państwo w państwie. Marnotrawi ogromne pieniądze bez żadnej kontroli, stawia pałace, zatrudnia tysiące ludzi, przekładających papierki z biurka na biurko. Czemu działa bezkarnie? Chodzi oczywiście o głosy w wyborach. Żaden polityk nie tknie ZUS-u, dopóki utrzymywani przez ten zakład emeryci stanowią ważną grupę potencjalnych wyborców. Rzeczywiście – trudno wytłumaczyć seniorom, że likwidacja instytucji, zapewniającej im comiesięczne dochody, miałaby pozytywny skutek dla nich wszystkich. Wolą klepać biedę, niż popierać ryzykowne gospodarczo zmiany – to przywilej wieku i związanej z tym potrzeby bezpieczeństwa, choćby minimalnego.

Tymczasem, jak zwykle w sprawach systemowych, rozwiązanie jest banalnie proste. Należy natychmiast zlikwidować ZUS i sprzedać na wolnym rynku cały jego majątek. Spieniężyć pałace i uzyskane dochody złożyć na korzystnie oprocentowanym koncie bankowym. Otrzymalibyśmy bazę finansową, potrzebną do wypłaty bieżących emerytur. Jednocześnie, w jednym momencie, trzeba oddać pracującym obecnie ludziom ich zgromadzoną składkę – i uwolnić rynek ubezpieczeń emerytalnych, w całości. Od tego momentu wszyscy pracownicy, sami wybierając prywatnego ubezpieczyciela, zaczęliby dbać o swoje emerytalne oszczędności. Bez pośrednictwa jakichkolwiek urzędasów. I bez złodziejstwa, jakie każdego miesiąca dokonywane jest przez „opiekuńcze” państwo na własnych obywatelach.

Pracuję w zawodzie szesnasty rok, z tego około dwóch lat przepracowałem jako pracownik etatowy. Od wielu lat zarabiam w ramach umowy o dzieło. Sam odkładam pieniądze na własną emeryturę, bez pośrednictwa żadnego ZUS-u i innych urzędów. A indywidualną składkę zdrowotną odzyskuję raz do roku dzięki skarbowym przepisom. Można, choć wydaje się to niemożliwe, działać i funkcjonować z ominięciem złodziejskiego aparatu państwowego. Polecam to Wam gorąco.