O stadionach, oby po raz ostatni…

I znów afera ze stadionami – premier Donald Tusk zamknął trzy, w tym stadion Widzewa. Bez żadnej przyczyny, jedynie w ramach odwetu za wywieszanie transparentów z Jego nazwiskiem, przeciwnych rządowej polityce.

Mamy więc  jasność, nie ma żadnej walki o bezpieczeństwo na stadionach, ani przeciwko zorganizowanym grupom przestępczym w szalikach klubów piłkarskich. Jeśli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości co do prawdziwych intencji polityków odnośnie kibiców, dziś traci je bez żadnych złudzeń. Tu chodzi wyłącznie o partykularny interes polityczny, o głosy wyborcze, nic więcej. Bandytów na stadionach nikt nie ruszy, bowiem nie jest to w interesie żadnego z ugrupowań politycznych, aktualnie będących u władzy.

Jedna sprawa to tchórzostwo wobec gangsterów (lub, czego nie udowodnimy, a co jest możliwe – powiązania z nimi) a druga to bezczelna postawa władz wobec tysięcy normalnych ludzi, którzy co tydzień chodzą na stadiony. Oraz wobec właścicieli klubów, którzy tracą ogromne pieniądze na skutek decyzji politycznych. Zdaje się, że ekipa premiera Tuska zapomniała o sprawdzonej, rzymskiej maksymie: „chleba i igrzysk”… Jestem przekonany, takie działanie tylko wyborców rozjuszy, a kolejna krajowa elekcja już niedługo. Zobaczymy, jaki wynik zapisze po swojej stronie premier i jego POplecznicy.

Można powtarzać do znudzenia – wystarczy zapytać Anglików, jak się walczy ze stadionową bandyterką. I wprowadzić rozwiązania skuteczne, już przetestowane. Problem polega na tym, że trzeba naprawdę chcieć to zrobić. A wydaje się coraz bardziej jasne, że tak naprawdę nikomu na tym nie zależy.

O narkotykach, czyli szczyt światowej hipokryzji !

Narkotyki – nie biorę, żeby nikt nie miał wątpliwości. Od tego świństwa należy chronić wszystkich, zwłaszcza dzieci – prowadzą do uzależnienia i śmierci, doskonale to wiemy…
…natomiast równą oczywistością jest, że sprzedaż wszelkiego typu narkotyków, nawet najcięższych, powinna być jak najzupełniej legalna, oczywiście wyłącznie dla osób pełnoletnich – jak alkoholu czy papierosów.

Czym innym jest bowiem szkodliwość narkotyków, a czym innym wolność ich produkcji i obrotu handlowego. Jak wszystko co zakazane, narkotyki tworzą rynek podziemny, z którego znakomicie żyją mafie i gangi na całym świecie. W niektórych krajach, jak Meksyk czy Kolumbia, wojny narkotykowe przewróciły do góry nogami cały porządek społeczny. Policje naszego globu dwoją się i troją, by stawiać czoło wytwórcom, dealerom, przemytnikom, uzbrojonym bojówkom, zarabiającym krocie w światowym narkobiznesie. Wojna, co oczywiste, jest działaniem beznadziejnym i przy obecnym stanie prawnym nigdy się nie skończy. Tymczasem cały problem zostałby zlikwidowany dzięki jednej prostej zasadzie – powszechnej legalizacji narkotyków.

Albowiem narkotyków, jak zresztą żadnej używki, zakazywać nie należy. Dorosły (powtarzam – pełnoletni!) człowiek ma wolny wybór: jeśli chce, niech bierze co mu się żywnie podoba. I niech sobie to wciska w organizm wszelkimi sposobami – jego wybór, jego życie, jego problem. Wara od tego wszelkim politykom, urzędnikom i biurokratycznym bojownikom o tzw. zdrowie obywateli. Po to człowiek ma rozum i wolę, żeby o własne zdrowie zadbał sobie sam. A już marnotrawienie pieniędzy publicznych na kolejne urzędy „antynarkotykowe” (które nigdy nie zwalczą problemu narkomanii) oraz wciskanie grubych milionów w policyjne akcje przeciwko narkobiznesowi – to jawny przykład złodziejstwa, sięgającego do kieszeni podatników.

Normalny człowiek chce żyć i dba o zdrowie, taką samą troską wykazując się wobec swoich dzieci. Nikt o zdrowych zmysłach nie pozwoli swoim dzieciom zażywać narkotyków, każdy normalny rodzic dopilnuje, żeby dziecko ich nie brało. Toteż nawet gdyby dragi znalazły się w sklepach, w wolnej sprzedaży (jak wódka czy papierosy), ludzie o zdrowych zmysłach na pewno powstrzymaliby się przed ich kupowaniem. I sprawdzaliby, czy nie kupują narkotyków ich dzieciaki. Największą hipokryzją rządzących jest całkowicie wolne handlowanie alkoholem, czerpanie zysków z akcyzy – podczas gdy wódka, w chwili przedawkowania, jest znacznie bardziej niebezpieczna dla życia człowieka niż np. marihuana! Według ekspertów z zakresu medycyny sądowej nikt nie jest w stanie śmiertelnie przedawkować marihuany! Można palić blanty całą noc, a żadna dawka „marychy” nie zabije konsumenta. Co innego wódka, której jednorazowe przedawkowanie może skończyć się zgonem. Dlaczego więc obok niej na półce sklepowej nie ma amfetaminy, kokainy czy heroiny? Odpowiedź jest prosta – nie byłaby światu potrzebna potężna armia darmozjadów, za nasze pieniądze bohatersko zwalczająca „ogromny problem narkotykowy”…

Nie ma uzasadnienia dla zakazu sprzedaży narkotyków – tak, jak nikt nie zakazuje handlu wódką czy tytoniem. Uwolnienie tego rynku skutkowałoby znacznie większą ilością pozytywów, niż stan obecny – w którym giną ludzie, marnotrawione są potężne pieniądze, a ćpuni tak samo, jakby dragi były w sklepach, wciągają w siebie coraz większe dawki narkotyków. Tyle, że kupują je na czarno. Należy jak najprędzej zalegalizować wszystkie dragi, tłumacząc się wysokim interesem społecznym. Ludzie o zdrowych zmysłach z pewością nie kupowaliby tego świństwa, a inni niech martwią się o siebie za swoją własną kasę.

O prawicy, czyli bałagan pojęciowy

Tak naprawdę nie wiadomo, czym jest prawica. O ile w wypadku ugrupowań lewicowych łatwo jest dokonać klasyfikacji w miarę uniwersalnej (czyli takiej, która urodzi definicję lewicy aktualną we wszystkich państwach) – prawica w każdym zakątku świata znaczy co innego.

W Polsce, jeśli ktoś w tzw. towarzystwie przyznaje się do poglądów prawicowych może łatwo narazić się na zarzut faszyzmu. Tymczasem faszyzm – ten, który historycznie znamy z rządów Hitlera i Mussoliniego – to narodowy socjalizm, bazujący w swej genezie na problemach z bezrobociem i walce lewicujących (związkowych) ugrupowań o poprawę losu „mas pracujących”. Dołóżmy do tego tęsknotę za silnym przywódcą, który wmówi narodowi, że naród „potrzebuje więcej miejsca na realizację swych celów życiowych” i kłopot gotowy… Co to jednak ma wspólnego z prawicowością, doprawdy nie jestem w stanie zrozumieć.

Albowiem zwolennicy tłumaczenia prawicowości na sposób gospodarczy mówią wprost – chodzi o ustrój, oparty na kapitalistycznych zasadach rynkowych, będący zaprzeczeniem komunizmu i socjalizmu, także w sferze ideologicznej (światopoglądowej). Paradoks naszego kraju polega na tym, że od komunistów tak naprawdę uwolnili Polskę związkowcy, czyli działacze na całym świecie jednoznacznie powiązani z poglądami lewicowymi. Stąd też podział „Solidarnościowej” opozycji na frakcje, które zaczęły zwalczać się od zarania walki o systemowe przemiany, długo przed Okrągłym Stołem. Do dziś partie, uznawane w Polsce za prawicowe uważają pakt z komunistami za narodową zdradę – ale problem w tym, że często owa ideologiczna prawica absolutnie neguje wolny rynek, kapitalizm i liberalizm, skreślając te gospodarcze formacje we własnych programach wyborczych. W tym sensie taki na przykład PiS prawicą być uznany nie może, już bardziej do tego miana pretendowałaby PO (o której radykalni liberałowie mawiają, że jest to „łże-prawica”, posługująca się wolnorynkowymi hasłami, a w rządzeniu wdrażająca wręcz przeciwny porządek).  Stricte prawicową w rozumieniu gospodarczym partią, preferującą nadto konserwatywne zasady obyczajowe, chce być Unia Polityki Realnej. Nigdy nie sprawowała jednak władzy, więc trudno uznać, czy w demokratycznej rzeczywistości byłaby w stanie utrzymać swe prawicowe ideały. A generalnie, mamy w Polsce pomieszanie z poplątaniem: za prawicę robią nad Wisłą ugrupowania prokościelne, narodowe, wprawdzie antykomunistyczne, ale gospodarczo proponujące wyborcom czysty bolszewizm.

Dlatego w Polsce trudno odnaleźć prawicę. Ludziom przywiązanym u nas do gospodarczej definicji prawicowości, w rozumieniu np. amerykańskich republikanów, pozostaje odrzucić wolność głosowania lub wybierać tzw. mniejsze zło. Żadne z takich rozwiązań nie wydaje się szczególnie dobre – mówiąc szczerze, nie pozostawia takim osobom żadnego wyboru. Trzeba zatem powtórzyć mądrą myśl Stefana Kisielewskiego: „nie mam poglądów politycznych, mam poglądy gospodarcze”. Bowiem nie forma sprawowania władzy, a jej treść liczy się dla poziomu życia szarych obywateli.

O Ślązakach, czyli dajcie im wreszcie spokój!

Będąc w Szkocji jako student, pracowałem na jednej farmie z Czechami. Było to świeżo po rozpadzie Czechosłowacji. Pytałem ich, skąd u was ten rozłam? Czesi na to – „Oni sami tego chcieli – pytaj Słowaków”. Zapytałem, bo słowaccy studenci również na tej samej farmie zrywali maliny… Mówią – „Nie było u nas jedności, ale zwyciężyła opcja narodowa. Zobaczymy, co będzie dla nas lepsze, czy będziemy lepiej żyć…”

Lata minęły a Słowacja jest krajem samodzielnym i jakoś nie słychać, by rwała się do powrotu w obręb wspólnego z Czechami państwa. Szkoci zresztą, a także Irlandczycy, Baskowie i kilka pomniejszych nacji europejskich (np. w Belgii), mają podobną sytuację. Szkocki nacjonalista powie – na cóż nam alians z Anglikami, przecież mamy złoża naftowe na Morzu Północnym. A zwolennik opcji unionistycznej zaprzeczy – no dobrze, ale co, jeśli złoża się wyczerpią? Jak poradzimy sobie bez angielskiej ekonomii?

W Irlandii sprawa jest bardziej złożona, bo to w końcu odrębna wyspa, w pewnym momencie przez Anglików zwyczajnie najechana. Ale cały Ulster to wyraźny dowód na to, że nawet pod okupacją niektórzy Irlandczycy dobrze się czują. Gotowało się tam latami, w końcu jakoś to uspokoili – ciekawe, jaką opcję przyjmą w najbliższych latach Baskowie?

Konkluzja musi dotyczyć Śląska. Niech się sami rządzą na swoim terytorium! Pewnie niektórzy Ślązacy czują się bardziej Polakami, innym bliżej do Niemiec, kolejni postulowaliby założenie odrębnej, śląskiej państwowości. Pytam, czemu nie dać im wyboru? Niech głosują, jak Słowacy, nawet nad założeniem Państwa Śląskiego. Szkoci mają swoją stolicę, rząd, nawet parlament, mają szkockie funty, a nikt nawet przez chwilę nie pomyśli, żeby między Anglią a Szkocją budować  jakąś granicę… Stoją tylko eleganckie tabliczki z napisem „Scotland” i wymalowanym ostem (thistle), ich godłem narodowym. I nikt jakoś za karabin nie chwyta. U nas byłoby to samo, przecież nawet między Polską a Niemcami granica de facto nie istnieje!

Nie ma sensu wciągać sprawy śląskiej w jakiekolwiek polityczne gierki. Zostawmy Hanysom ich sprawy, niech decydują o nich samodzielnie. Także i na tym polega liberalizm.

O biurokracji, czyli nasz wspólny problem z urzędami

Rozczytałem się ostatnio w „Uważam Rze”. Odkąd mój ulubiony „Najwyższy Czas!” przestał pisać o sprawach wolnorynkowo-ustrojowych, nie było na rynku tytułu z półki opiniotwórczej, który mógłby nadawać się do regularnego czytania. W najnowszym „UR” (nr 8/2011) Łukasz Warzecha daje piękny tekst pt.: „Polskie drogi”, pisząc w podtytule, że to, co dzieje się na naszych drogach to dokładna alegoria stanu polskiego państwa, ze wszystkimi jego patologiami. Bezsensowne przepisy, bezmyślna ich egzekucja, łupienie ludzi, traktowanie ich z pozycji siły – „bo władza ma rację”. To wszystko, jako żywo, obraz małego modelu ustroju naszej ojczyzny, wypracowanego na drogach…

Powiadam, w „Uważam Rze” należy przebić się przez męczącą, propisowską retorykę – ale w konkurencji z innymi gazetami tego segmentu nowy tytuł wypada wręcz wzorcowo, jako jedyny odrzuca poprawność i modne lukrowanie platformerskiemu Rządowi. No i pisze (czasami) o tym, co naprawdę ważne.

W temacie zwalczania biurokracji, która jest przecież jednym z najbardziej uciążliwych elementów naszego systemu władzy, jedno wydaje się oczywiste – rozrośnięty aparat biurokratyczny ostał się nad Wisłą po komunistach w niemal identycznej formie. Zmieniły się szyldy urzędów, a pojawiła się retoryka wolnościowa, tłumacząca ich działanie. Wprawdzie lata 90-te dawały jakiś zaczyn zmian na lepsze, ale już reforma administracyjna Buzka i jego AWS-owskiej ekipy rozwiała wszelką nadzieję. Zamiast likwidować kosztowne, tak naprawdę nikomu niepotrzebne urzędy oraz instytucje publiczne, wysysające z Państwa coraz więcej naszych pieniędzy, tworzy się kolejne. Oczywiście wszystko w imię pomocy zagubionemu w gąszczu praw i przepisów obywatelowi. Praw, co trzeba przypomnieć, tworzonych dokładnie przez tych samych polityków, którzy później – mnożąc urzędy – próbują pokazać wyborcom, jak bardzo starają się pomóc im w pokonywaniu administracyjnych trudności. A zatem prawdziwe jest stwierdzenie, że politycy bohatersko zwalczają problemy, które najpierw sami wywołali.

Nie cierpię biurokracji, jest jednym z najgorszych koszmarów współczesnego życia w Polsce. Prof. Zbigniew Brzeziński powiedział mi kiedyś, że właśnie zwalczenie biurokracji będzie przepustką Polaków do rozwiniętej cywilizacji, jedynym skutecznym sposobem pokonania biedy i zapóźnienia. Tym bardziej dziwi fakt, że Polacy niezmiennie trwają w rzeczywistości, która szans rozwojowych im nie daje. Jak długo to potrwa – zobaczymy. Kolejne wybory już jesienią…

O elicie, czyli kto powinien rządzić…

Mawiają demokraci, że demokracja nie jest idealnym ustrojem, ale nikt jeszcze lepszego nie wymyślił. Zwolennicy monarchii lub systemu władzy autorytarnej odpierają wtedy, za Łysiakiem: „jedzmy g…no, miliony much nie mogą się mylić” – dając w podtekście sugestię, że w demokracji każda bzdura staje się prawem, byle tylko przegłosowała ją głupawa większość, odpowiednio przekabacona siłą mediów przez znających się na socjotechnice cwaniaków, walczących o przechwycenie władzy i pieniędzy.

Niestety, nie ma gwarancji na dobre rządy nawet wówczas, gdy władzę pełni król – lub inny „pomazaniec boży”, jakikolwiek prezydent czy wódz plemienny… Historia pokazuje, że zbyt wielu było na świecie morderców, psychopatów lub po prostu nieudaczników w roli królów. Ludzie cierpieli pod rządami Kaliguli lub innego Nerona, przyjmując okrucieństwo satrapy jako nieuchronne przeznaczenie. Oczywiście, najlepszy byłby światły, dobry i mądry władca, mniej dbający o interes własnego dworu niż o dobrobyt poddanych, ale nie oszukujmy się – pojedyncze w dziejach świata przypadki takich kadencji jedynie potwierdzają regułę: dobry król to taki sam wybryk natury, jak dobry rząd, wybrany głosami demokratycznej większości.

Stan rzeczy, nie dający wyraźnej przewagi żadnej ze znanych metod sprawowania władzy jeszcze raz potwierdza tezę: nie forma rządzenia, lecz jego treść tak naprawdę ma znaczenie dla ludzi. Im mniej publicznego majątku w rękach osób, sprawujących władzę w danym państwie, tym lepiej dla ludzi owo państwo zamieszkujących.

Żyjemy jednak w demokracji i na żaden przewrót ustrojowy chwilowo się nie zanosi. To ogół narodu, stawiając krzyżyki na kartkach z nazwiskami, decyduje o wyborze grupy tych, a nie innych przedstawicieli większości społeczeństwa. Czy rzeczywiście wybór ten odbywa się na sprawiedliwych, większościowych zasadach (spór wokół ordynacji) – to zagadnienie do obszernej polemiki i materiał na oddzielny tekst… Ale chwilowo załóżmy, że faktycznie większość głosujących ma siłę, pozwalającą na klarowne wyłonienie tych, których najchętniej popieramy.

I tu zaczyna się problem: często nie wiemy, kogo poprzeć. Albo jesteśmy zmuszeni poprzeć ludzi z danej partii politycznej – bywa, że z jej programem nie zgadzamy się w pełni. Zatykamy więc nos i głosujemy na mniejsze zło, osłabiając w ten sposób satysfakcję z dokonanego wyboru. Niezbyt to demokratyczne – jeśli nie mogę oddać głosu na kogoś, kogo poparłbym bezdyskusyjnie, to albo nie idę głosować (wszyscy wiemy, jakie są w Polsce frekwencje wyborcze) albo – głosując na mniejsze zło, działam częściowo wbrew sobie, a przecież nie to powinno być ideą demokratycznego głosowania!

Mamy więc problem, rzekłbym, kadrowy. Nie tylko polityczny, bo od dawna partie, które sprzeciwiają się „poprawnemu” widzeniu świata są strarannie pomijane w socjotechnicznym procesie promocyjnym, uprawianym przez ogólnopolskie media na zlecenie utrzymujących je sitw czy układów. Jest to również problem braku elit. W wyborach wszystkich szczebli, od początku wolnej, polskiej demokracji, startują w zasadzie ci sami ludzie, zmieniający tylko partyjne szyldy w zależności od aktualnej koniunktury. Stała ekipa, przewijająca się w okienkach telewizorów w co chwilę innym zestawie barw klubowych, zniechęca wyborców do społecznej aktywności. Słyszymy – „na kogo mam głosować, przecież to ciągle ta sama banda!”

Elit w Polsce nie mamy, największa w tym zasługa Hitlera po jednej, a Stalina po drugiej stronie granic wojennej Polski. Wojna z Niemcami oraz Katyń skutecznie przetrzebiły nam arystokratyczną, najbardziej elitarną tkankę narodu. Po wojnie kształcono już według ludowego, czerwonego systemu, a wielu z tamtych profesorów do dzisiaj zajmuje etaty w polskich uczelniach… Przełom roku 89 także zrobił swoje – nawet jeśli wśród tak zwanych fachowców, mimo ideologicznego skażenia, trafiali się prawdziwi mistrzowie swojej branży, pęknięcie systemowe zmiotło ich ze sceny, krusząc odwieczny łańcuch przekazywania wiedzy i doświadczeń młodszemu pokoleniu. Znakomicie widać to w dziennikarstwie: pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków, wchodzących do zawodu na początku lat 90-tych, tak naprawdę nie miało od kogo się uczyć. Ich potencjalni mistrzowie zostani z zawodu relegowani za propagandową służbę PRL i występy w mundurach oficerskich na ekranach telewizorów w stanie wojennym. Całkiem słusznie przeprowadzono w tej grupie zawodowej lustrację (propaganda nie jest dziennikarstwem), ale za jednym zamachem odstrzelono najbardziej doświadczonych rzemieślników, którzy mogliby, w sensie warsztatowym, wychować następców. Toteż zawodowi beneficjenci nowego systemu prasowego wolnej Polski tak naprawdę uczyli się sami, a zaraz potem uczyli młodszych od siebie, samemu tak naprawdę niewiele wiedząc jeszcze o swojej robocie. Niestety, do dzisiaj widać tę historyczną kolej rzeczy w poczynaniach dziennikarzy. Oraz w grupie osób, które mediami zarządzają – znaleźć tam człowieka, który byłby dla swoich podwładnych zawodowym autorytetem, graniczy z cudem. To zresztą złożony problem, bo tak zwana polityka personalna redakcji musi opierać się na konkretnych zasadach – a tych nie znają właściciele mediów, zatrudniając przypadkowych ludzi w roli redaktorów naczelnych, ani też owi redaktorzy, dobierając sobie współpracowników na zasadzie łapanki lub koleżeńskich koneksji. Oczywiste, jakby się zdawało, kryterium fachowości, jest tu najrzadziej brane pod uwagę…

Zatem, dopóki ktoś systemu nie zmieni, jesteśmy w Polsce skazani na rządy ludzi niekoniecznie do władzy się nadających. Teraz politykiem może być dosłownie każdy a władzę dostanie, jeśli tylko otrzyma społeczne poparcie. Głosy zgromadzi, jeśli przekona tych, którzy w swej masie nie bardzo orientują się, na czym ta cała polityka naprawdę polega… Zatem, kto skuteczniej uruchomi socjotechniczną maszynerię, przejmuje Państwo z całym dobrodziejstwem dostępu do publicznej kasy – i robi co chce. „Po nas choćby potop”… I to jest właśnie najbardziej przerażające.

O kapitalizmie, czyli jak tu zarabiać więcej…

Mój znajomy, dawniej dziennikarz a dziś polityk (niedawno startował na fotel prezydenta swojego miasta) pełnił swego czasu funkcję dyrektora Ośrodka Doradztwa Rolniczego w Zgierzu. Zdumiony, pytałem go jak tam się dostał ze swoim filologicznym wykształceniem, jest bowiem rusycystą. Zaczął się śmiać i rechocząc, odparł: „No widzisz, ktoś im musi doradzać!”

To właśnie mały, ale idealny model naszego ustroju państwowego. Oraz odpowiedź na pytanie, dlaczego przeciętny obywatel Polski nijak nie może stać się zamożniejszy.

Kapitalizm niby w Polsce jest, ale tyle już lat głosujemy za obaleniem komuny, a w kieszeni jakoś nie przybywa. Średnia krajowa rośnie, ale najubożsi rodacy nadal zarabiają znacznie poniżej poziomu godnej egzystencji. Natomiast wszyscy zarabiamy około czterech razy mniej niż nasi sąsiedzi na zachód od Odry. Czy wobec tego naprawdę ustrój Polski można nazwać kapitalistycznym?
Niestety, nie. Czysty, wolnorynkowy kapitalizm w swojej ekonomicznej definicji w ogóle na świecie nie występuje, najbliższy temu ustrojowi jest oczywiście system polityczno-gospodarczy Stanów Zjednoczonych. Chile za rządów Pinocheta miało podobny charakter, choć wprowadzenie tam kapitalizmu odbyło się metodą krwawego zamordyzmu w walce z czerwonymi przeciwnikami. U nas kapitalizmu nie ma – choć informują nas o jego istnieniu rozliczni politycy, którzy chcą, by określano ich mianem liberałów.

Jak u nas jest, wyjaśnił Rafał A. Ziemkiewicz w pierwszym felietonie z cyklu „Ziemkiewicz w Kisielu”. Znany pisarz i publicysta wystartował z autorską rubryką na łamach nowego tygodnika „Uważam Rze”, opiniotwórczej przybudówki „Rzeczpospolitej”. Bierzemy to z zadowoleniem, bo w kraju brakuje łamów, gdzie można by poczytać o interpretowaniu rzeczywistości na sposób gospodarczy – nie tylko przez pryzmat walki politycznej między aktualnie najpopularniejszymi partiami. Tygodnik jest oczywiście ewidentnie propisowski, ale Ziemkiewicz ma swoich czytelników nie tylko w gronie wyborców PiS. Otóż Rafał wyjaśnia, że to, co w Polsce przywykło się nazywać kapitalizmem jest w istocie współczesną formą feudalizmu, czyli (tu cytat dosłowny) systemu opartego na „garnięciu pod siebie, kierowaniu się dobrem swoim i swojej sitwy, a nie abstrakcyjnego ogółu”. Istnienie feudalizmu i socjalizmu, dwóch sprzecznych sobie a jednak jakoś podobnych systemów nazywa autor „głównym problemem współczesnego świata” ubolewając, że prawdziwy kapitalizm wymaga narzucenia reguł sztucznych, sprzecznych z ludzką naturą. Nie zgadzam się z ostatnim stwierdzeniem, jak też i z konkluzją, że czystego kapitalizmu w związku z tym wprowadzić się nie da. Przynajmniej dziś, na etapie współczesnego rozwoju cywilizacji.

Kapitalizm, mówiąc najprościej, to system taki, w którym obywatel ma pieniądze na wypełnienie swoich własnych potrzeb a Państwo, w sensie struktury administracyjnej, dba o zabezpieczenie potrzeb ogółu swoich obywateli. Politycy, w których interesie jest mnożenie instytucji, urzędów i wszelkiego rodzaju tworów, utrzymywanych za publiczne pieniądze wmawiają nam, że takich potrzeb ogółu jest mnóstwo – i że politycy, mocą społecznego wyboru są po to, by te potrzeby zabezpieczać. Tymczasem wystarczy się zastanowić by dojść do wniosku, że tak naprawdę Państwo musi odpowiadać za: bezpieczeństwo zewnętrzne kraju, żeby nas wrogowie nie najeżdżali (czyli za armię), oraz bezpieczeństwo wewnętrzne obywateli (czyli za Policję, żebyśmy się nie pozabijali i za Sądy, żeby strzegły sprawiedliwości). Wszystko inne obywatel może zapewnić sobie sam, pod oczywistym warunkiem, że ma na to pieniądze. Mógłby się prywatnie leczyć, płacić za wykształcenie własne i swoich dzieci, zbierać sobie na emeryturę – gdyby miał każdego miesiąca odpowiednie dochody. Innymi słowy, ideą kapitalizmu jest stan rzeczy, w którym najuboższy obywatel ma taką pensję, która wystarcza mu na pokrycie elementarnych, ludzkich potrzeb, nie tylko czynszu i jedzenia.

Tymczasem w Polsce jest dokładnie odwrotnie. Państwowi urzędnicy, pod pretekstem obowiązku dbałości o ludzkie potrzeby, zabierają nam z dochodów grubą część pieniędzy (bezpośrednio w postaci podatków i obowiązkowych składek – oraz pośrednio, w postaci regulacji cen, np. źródeł energii). Tłumaczenie jest oczywiście bardzo szlachetne, głównie takie, że najsłabsi sobie nie poradzą – a jeśli ktoś nie umie zaoszczędzić sobie na emeryturę, to nie musi się bać, bo „dobre” Państwo dochód na starość mu zapewni. Ile wynosi teraz i jaka będzie w przyszłości zusowska emerytura nikomu wyjaśniać nie trzeba, ale chodzi o wniosek znacznie szerszy: taki mianowicie, że jedynie radykalna zmiana ustroju państwowego, nie zaś pozorne lub kosmetyczne zmiany istniejącego stanu rzeczy, mogą spowodować zwiększenie zamożności Polaków.

Mówiąc krótko trzeba sprywatyzować wszystko, poza Wojskiem, Policją i sądami – a normalnemu człowiekowi zostawić pieniądze w portfelu. Wraz z likwidacją szeregu instytucji, utrzymywanych z pieniędzy podatników, zniknęłyby korzenie ziemkiewiczowskiego feudalizmu: gdy znika „koryto”, nie ma pretekstu, by ssać od ludzi pieniądze „na wspólne cele społeczne”. Mnóstwo kosztownych tworów, od urzędów lokalnych przez różne zus-y, enefzety aż do poszczególnych ministerstw i agend rządowych, zniknęłoby również jako pretekst do okradania obywateli pod szyldem dobra społecznego. Przestałoby także opłacać się być politykiem, bo odcięcie władzy od pieniędzy zakończyłoby epokę socjotechnicznej walki partii politycznych o prawo do rozdawania publicznej składki. Niektóre kłopoty, związane z ustrojową przemianą (np. co zrobić z wielotysięczną armią obecnych emerytów po likwidacji zus-u) należałoby rozwiązać za pomocą rozsądnych, wolnorynkowych pomysłów gospodarczych (np. sprzedać zusowski majątek, wielkie pałace – a zarobione pieniądze złożyć na korzystnej lokacie bankowej, z której wypłacano by bieżące emerytury). Jednocześnie należałoby właściwymi aktami prawnymi zabezpieczyć wprowadzone zmiany, dbając w ten sposób o fiskalną swobodę prywatnych firm, które stałyby się naturalnym rynkiem pracy dla setek urzędników, zwalnianych na skutek likwidacji instytucji państwowych.

Mówią – to utopia. Nigdzie na świecie tak nie ma, żeby totalnie zlikwidować sektor administracji publicznej. To prawda, nigdzie tak nie ma, bo politycy nigdzie na świecie na to nie pozwolili. Byłoby to dla nich podcinanie własnej gałęzi. Ponadto bogate kraje zachodnie po drugiej wojnie światowej miały pieniądze na to (i nadal mają), by utrzymywać  rozmaite biurokratyczne twory… Póki stać na to mieszkańców, system może trwać. My zaś mieliśmy przez sześć dekad przaśny komunizm. Polacy właśnie dlatego są biedni, że muszą utrzymywać ustrój, którego podobny typ w krajach unijnych jest utrzymywany przez bogatszych ludzi! Zresztą czasem się ta równowaga załamuje – spójrzmy na Grecję. Inna rzecz – kraje, uznawane za socjalistyczne, bo obciążające obywateli większymi podatkami, niż mamy dziś w Polsce (np. Szwecja) przeznaczają publiczną składkę na wspólne inwestycje, nie na biurokrację. W każdym szwedzkim mieście mamy jeden, a nie trzy ośrodki samorządowej władzy – Landstyrensen, a nie jak u nas Magistrat, Urząd Wojewódzki i Urząd Marszałkowski. Natomiast mieszkańcy każdego ze szwedzkich osiedli mieszkaniowych (luksusowych domków, nie ponurych blokhauzów) mają dostęp do sieci podziemnych parkingów, zbudowanych z publicznej składki – to tylko jeden przykład pożytecznego dysponowania wspólnym groszem…

Zatem czysty kapitalizm byłby możliwy, należy tylko znaleźć sposób na jego wprowadzenie. Oczywiście bezkrwawy, każdy przewrót polityczny, oparty na mordowaniu ludzi w imię lepszej idei jest niedopuszczalny. Ponieważ żyjemy w demokracji, należałoby przekonać ludzi, że radykalne odcięcie biurokratów od publicznych pieniędzy to jedyna szansa na dobrobyt owego bliżej niesprecyzowanego ogółu. Wtedy o zmianach ustrojowych zadecydowałyby głosy wyborców – na taką partię, która paradoksalnie zaproponowałaby system sprawiedliwy dla wszystkich, nie tylko dla swojej sitwy. Kto jest zainteresowany poszukiwaniem takiego ugrupowania w naszym krajobrazie politycznym, niech szuka… Wszak na tym blogu nie będzie wspierania żadnej konkretnej opcji politycznej.