O Szkocji, czyli jacy górale, taki futbol…

Szkocja to piękny kraj. Ba, cudowny! Kto nie zajrzał choć na chwilę w głąb Doliny Łez (Glencoe), nie wspiął się na mglisty Ben Nevis w paśmie Grampianów, nie pospacerował choć godzinę wybrzeżem romantycznego Loch Lommond – lub nie popłynął w rejs z Inverness do Fort William, szukając legendarnego potwora z Loch Ness, traci wiele… Wśród malowniczych, szkockich gór żyją nader sympatyczni ludzie. Choć krzywdzący stereotyp wkleja im łatkę skąpców. Nic bardziej błędnego, Szkoci umieją liczyć i oszczędzać – ale gdy będziesz w potrzebie, oddadzą ci ostatnią koszulę. I do tego poleją szklaneczkę lokalnej whisky. Życzliwi górale, pielęgnujący dumną tradycję odwiecznej walki z angielskim okupantem, na równi z dbałością o przywdziewanie co niedziela klanowego stroju z obowiązkową spódniczką (kilt), traktują troskę o wyniki swych piłkarskich drużyn.

Mała liga szkocka zawsze grała nieco w cieniu wielkiej angielskiej Premiership, opromienionej sławą historycznie pierwszej, kolebki futbolu. Ciekawe, że podróżując po Szkocji najczęściej natyka się człowiek na kibiców trzech klubów. Widać szaliki Celticu Glasgow (wiadomo, że idzie kibic-katolik), Rangersów (to dla odmiany klub protestancki, unionistyczny) oraz… pomarańczowe barwy Dundee United. W samym Edynburgu, gdzie z powodzeniem działają przecież dwa istotne dla Scottish Premier League kluby: Hearts of Middlothian i Hibernians, jest ponoć więcej kibiców drużyn z Glasgow, niż lokalnych. Nie do pomyślenia w polskich realiach! Cóż, pewnie w niewielkim kraju bardziej działa magia sukcesów i historii, choć pod tym względem dziwić może kompletny brak popularności takiego choćby Aberdeen FC… Jednak bardziej od mapy szkockich sympatii klubowych interesować nas może ogólne poczucie przywiązania tamtejszych fanów do zespołu narodowego.  Już niedawne referendum niepodległościowe, choć przegrane, ujawniło spore zaangażowanie dzisiejszych Szkotów w sprawę wzmacniania narodowej dumy i siły. Niebieskie flagi z białym krzyżem godnie powiewają nad sektorem kibiców reprezentacji Szkocji, najczęściej także wtedy ubranych w klanowe stroje, nierzadko wygrywających tradycyjne melodie na popularnych dudach (pipes)… A zwykłe wśród Szkotów oddanie narodowi, połączone z doświadczeniem lat ciężkiej walki góralskich partyzantów z angielskim najeźdźcą, jak na dłoni widoczne jest w poczynaniach ich reprezentacji na boiskowej murawie.

Piłkarze Szkocji przenoszą bowiem do gry wszystko, z czego historia ich narodu najbardziej słynie: waleczność, niezłomność, zapalczywość. Nawet ich taktyka, oparta na atletycznie usposobionej, twardej defensywie – z groźnymi wypadami w kontratakach, gdy nadarza się okazja: to wszystko kojarzy się jednoznacznie z losami niepodległościowej walki szkockich górali… Trudno przeto się dziwić, że we wczorajszej batalii o eliminacyjne punkty Polacy łatwo nie mieli. Nasza kadra, przetrzebiona kontuzjami, liżąca rany po wyczerpującym boju z Niemcami, stanąć musiała naprzeciwko twardej, choć mało finezyjnej, góralskiej ekipy. Było wiadomo, że nie będzie to spacerek: dotychczasowe wyniki drużyny z nowym trenerem, Gordonem Strachanem, stawiały Szkotów w roli jeśli nie faworyta, to na pewno równorzędnego przeciwnika naszych Orłów.

Tu jednak los skojarzył ze sobą drużyny o podobnym charakterze. Polacy, jak Szkoci, nigdy łatwo z sąsiadami nie mieli. Z niepodległością też bywało różnie: najczęściej trzeba było krwawo ją sobie wywalczyć. I boisko na Stadionie Narodowym w Warszawie znów okazało się zwierciadłem rzeczywistości: takiż, dość przecież krwawy przebieg, miało to spotkanie. I chyba remis zdaje się wynikiem sprawiedliwym, nie krzywdzącej żadnej z walecznych stron, z których żadna nie pretenduje do miana gwiazd światowego futbolu, za to obie żmudnie wycinają sobie drogę po jakikolwiek piłkarski sukces… Nam Polakom (a także im, Szkotom) wczorajszy mecz zostawia jedną najważniejszą informację: żadna z tych dwóch drużyn nie traci szans w walce o Euro-kwalifikacje. My zostajemy na pierwszym miejscu w tabeli, Szkoci są na czwartym – ale mają tylko trzy punkty straty do nas i drugiej Irlandii. Jeśli pogrążeni w kryzysie Niemcy będą nadal gubić punkty, a Polska i Szkocja pójdą drogą zwycięstw, zwłaszcza wobec Irlandii – obie awansują na turniej. I powiem szczerze, bardzo bym sobie tego życzył. 🙂

O historycznym triumfie, czyli jak Niemcy wreszcie przegrali…

Nie mieliśmy prawa tego meczu wygrać, a jednak – stało się. Oni tacy słabi czy Polacy dobrzy tacy? W historii naszej publicystyki sportowej chyba nie było wydarzenia, które zyskałoby aż tak wielki oddźwięk w komentarzach prasowych. Teraz mamy jeszcze internet, więc analizami można wręcz oddychać…

… warto jednak kilka chwil poświęcić na głębsze spojrzenie, bo ten historyczny mecz jest zadziwiającym splotem różnych zdarzeń i okoliczności, które następując, dały sensacyjny wynik.

Po pierwsze, forma i stan personalny drużyny niemieckiej. Spójrzmy: w ich składzie grało zaledwie czterech (Neuer, Hummels, Boateng i Mueller) graczy podstawowego składu drużyny mistrzowskiej z Brazylii. I trzech rezerwowych (Podolski, Gotze, Kroos), a takich każdy trener chciałby mieć na ławce. Jednakże, nawet biorąc pod uwagę świetny występ Karima Bellarabiego, który sam miał kilka okazji do zdobycia gola, nowi zawodnicy potrzebują czasu, żeby dobrze wkomponować się w drużynę. Swoje zrobiły kontuzje – z nieobecnymi w składzie zespół niemiecki miałby z pewnością o wiele większy potencjał bojowy. Wnioski są takie, że mieliśmy szczęście, bo rywal przyjechał nad Wisłę naprawdę w kiepskiej dla siebie chwili. A co ważne, Polacy to bezwzględnie wykorzystali. Trzeba pamiętać, że nie zawsze w walce z odwiecznymi rywalami udawało się nam wykorzystywać ich słabość (ile razy okładali nas „przetrzebieni kontuzjami” Anglicy?)…

Po drugie, znakomita forma kilku naszych graczy. To, że Wojtek Szczęsny lepiej gra pod ostrzałem, wiemy nie od dziś. Ale zdarzyło mu się w przeszłości kilka poważnych wpadek nawet, gdy rywale stwarzali dużą presję. Tym razem nie zawiódł, po każdej sytuacji Niemców nabierał większego luzu i pewności. Wybronił swoje, może drużyna przeciwnika nie stwarzała sobie typowych „patelni” (jedynie przy strzale Podolskiego w poprzeczkę Wojtek nie dałby rady nic zrobić, gdyby piłka poszła trochę niżej) – ale jeśli nasz bramkarz okazałby słabszą dyspozycję, byłoby krucho. Kamil Glik – dla mnie piłkarz meczu. W takiej dyspozycji biorą go do składu najlepsze drużyny globu, czyścił wszystko, wyrastał jak spod ziemi i psuł krew rywalom. Piszczek – znakomity w defensywie, no i te asysty: dostając piłkę na nos nawet Milik potrafi strzelić bramkę Neuerowi. Lewandowski, który zaskakując Niemców stał się naszym czołowym rozgrywającym… Krychowiak, ambitnie ułatwiający podejmowanie właściwych decyzji Glikowi i Szczęsnemu… Wymienieni zagrali wzorowo, inni solidnie: strzelcy bramek zaimponowali spokojem, pozostali nie popełniali rażących błędów. Jak mówią teraz komentatorzy, rodzi się wreszcie „team”, którego „spirit” jest czymś, czego wcześniej nie udało się wykrzesać – a teraz jest, przyszedł we właściwym momencie i może dać nam awans na upragnione Mistrzostwa Europy 2016.

Jaka w tym wszystkim rola trenera Nawałki? Pamiętajmy, jako szkoleniowiec Górnika Zabrze potrzebował długiego czasu na stworzenie bojowego zespołu z przeciętnego zlepku niezbyt widocznych w polskiej lidze średniaków. Ale udało mu się, ciężką pracą (ponoć jest bardzo wymagający na treningach) i konsekwentnym wpajaniem wizji strategicznej podległej sobie drużynie. Teraz mówi się, że ma taką wizję także na reprezentację. Wyniki zaczynają go bronić. Jeśli dołoży do tego choćby 1:0 ze Szkocją, zaczniemy mówić o realnych szansach awansu na Euro. Nie zapeszajmy, ale optymizm na pewno jest: trudno, by go nie było po tak spektakularnym zwycięstwie.

A zatem, wszystko jak na razie układa się po naszej myśli. Dla kibica narodowej drużyny jest to stan dość dziwny, ale istnieje cień nadziei, że ponury czas nieustających porażek ma szansę się zakończyć. Dlatego, choć noszę w sercu głęboką miłość do Szkocji, nie będę we wtorek śpiewał ani „Loch Lommond” ani „Scotland The Brave”. Życzę dzielnym Highlanderom  wielu sukcesów na boisku, lecz nie w potyczce z naszymi – coraz dzielniej poczynającymi sobie – Orłami.

O „sukcesach budowlanych”, czyli jak zapał wyborczy Łódź ogarnął…

Tuż przed wyborami samorządowymi trwa w Polsce twarda walka polityczna o obsadzanie stanowisk lokalnej władzy. Pewnie w każdym mieście, choć dla Łodzi będzie to elekcja szczególna: rządząca tu Platforma Obywatelska jeszcze wylizuje rany po utracie większości w Radzie Miejskiej. Łódź jest jednym z miejskich „utraconych przyczółków” PO. Trudno przewidzieć, kogo łodzianie wybiorą prezydentem, ani też jak będzie wyglądał skład nowej Rady. Najodważniejsi profeci nie wchodzą w żadne zakłady: zdarzyć się może wiele…

Ekipa prezydent Hanny Zdanowskiej nadziała się na bolesną kontrę „obozu renegatów”. Rajcy wykluczeni z szeregów PO stanęli dziś, niczym pod Grunwaldem, do walnej bitwy o  przejęcie tronu. Grupa radnych oficjalnie niezależnych stoi murem za Joanną Kopcińską, genialnym ruchem wciągniętą przez łódzki PiS do boju o fotel prezydenta miasta… Opozycja, początkowo zjednoczona, teraz rozłożyła swe siły planowo. PiS, dotąd w Łodzi personalnie słaby, będzie grał dobrymi statystykami ogólnopolskiego poparcia wzmocniony grupą radnych, zebranych wokół Kopcińskiej. Ma duże szanse na przejęcie władzy. SLD promuje swojego kandydata – Tomasza Trelę – i liczy na głosy „twardego” elektoratu, lewica w Łodzi wciąż nieźle się trzyma. Aktywny po wyborach do PE Kongres Nowej Prawicy wszedł w relację z Agnieszką Wojciechowską van Heukelom, niestrudzoną w społecznikowskim sporze z wszechwładzą spółdzielni mieszkaniowych. Mamy więc dwie blondynki, brunetkę i faceta z lewicy w realnej walce o władzę w mieście. Kandydatów będzie więcej, ale w zgodnej opinii wszystkich obserwatorów, prawdziwy bój rozegra się między czołową czwórką. I w przypadku drugiej tury, języczkiem u wagi stanie się poparcie, udzielone przez dotychczasową konkurencję jednej ze stron barykady.

Cóż ta misterna konstrukcja polityczna oznacza dla osób najbardziej zainteresowanych, czyli mieszkańców Łodzi? Otóż wielu spośród głosującego ogółu, jeśli w ewidentny sposób nie chce poprzeć Zdanowskiej i PO, będzie miało zapewne kłopot z ulokowaniem swoich wyborczych sympatii. Będzie trzeba pokierować się przy urnach jakimś sensownym kluczem, czyli konkretną argumentacją, dlaczego na Platformę Obywatelską głosować nie należy. A rządzący Łodzią obóz PO robi wszystko, by budować swój pozytywny wizerunek. Dosłownie każdy krok Hanny Zdanowskiej „sprzedawany” jest mediom jako wielki sukces pani prezydent w budowaniu nowego miasta. Hanna Zdanowska skrzętnie ukrywa fakt, że jest również przewodniczącą łódzkiej Platformy Obywatelskiej, chętnie za to podkreśla, że „chce budować Łódź” oraz – nader ochoczo – pokazuje się we wszystkich publikatorach masowych. Zwłaszcza w telewizji.

Media łódzkie są generalnie przychylne Zdanowskiej. Powód jest prozaiczny – bardzo często żyją z pieniędzy, przekazywanych przez Magistrat (jak i rządzony ręką PO Urząd Marszałkowski) na tzw. programy lub artykuły promocyjne, sławiące dokonania urzędników… W telewizjach, stacjach radiowych ale także w gazetach rzecz sprawdza się o tyle, że środki tak pozyskiwane stanowią duży procent dochodów redakcji. A o pieniądze z reklam coraz trudniej. Bywa, że najważniejsze – i decyzyjne –  stanowiska w łódzkich mediach zajmują osoby  wprost z Platformą powiązane. Efekt jest taki, że opozycji trudno jest globalnie przebić się z argumentacją, która niekoniecznie przemawiałaby na korzyść obecnej władzy. Tu opozycja wykazuje względne zjednoczenie: wszystkie jej partie muszą rywalizować z potężną dawką platformerskiej propagandy. Niełatwo im pokazać wyborcom, jakie są ich własne, indywidualne argumenty, mające skłonić ludzi do głosowania właśnie na tę opcję… Ale w krytykowaniu poszczególnych działań obecnej władzy są zgodne. Kłopot w tym, że obalanie mitów PO-wskiego sukcesu nie idzie im łatwo, właśnie z powodu braku życzliwości medialnych „przekaźników”.

Jak wobec tego opozycja sama wyjaśnia łódzkie sprawy, w publikatorach opisywane jako wielkie sukcesy Hanny Zdanowskiej i politycznego jej zaplecza? Zacznijmy od „wylewania betonu”, czyli ogromnej skali remontów, budów i rekonstrukcji miejskiej tkanki. Przypomnijmy – środki na budowę Nowego Centrum Łodzi z głównym dworcem, przebudowę Trasy W-Z i licznych dróg łódzkich, czy projektu remontowego „Mia100 kamienic” pochodzą z różnych źródeł. Ale wywalczone granty unijne trzeba zawsze wesprzeć własnym wkładem – i stąd ogromny dług, jaki rządząca łodzią PO zaciągnęła w swej kadencji pod pretekstem likwidacji cywilizacyjnych zapóźnień. Problem jest taki: czy ogromne (wielopokoleniowe!) zadłużenie jest odpowiednio uzasadnione… ? Mówi się głośno o tym, że choć zburzono stary dworzec Łódź Fabryczna – to nowy, poza wprowadzeniem pod ziemię, nadaniem pięknego wyglądu i nowoczesnej formy, w ogóle nie posłuży lepszemu kursowaniu pociągów! Mityczny tunel, łączący oba łódzkie dworce z przeznaczeniem na rozwój szybkiej kolei już dawno można włożyć między bajki. A bez tego podziemnego kanału (choć autorzy koncepcji zostawiają w pobliżu odpowiedni wylot do „ewentualnej dalszej realizacji”) nie ma co marzyć o usprawnieniu łódzkiej sieci kolejowej. Po zakończeniu bardzo długiej i kosztownej budowy dworca Łódź Fabryczna będzie on tak samo wydajny, jak przedtem. Może tylko (nie wiadomo, kiedy) pociągi do Warszawy jeździć będą trochę szybciej. W sensie praktycznym, dla pasażerów, zysk będzie znikomy. A dług zostanie.

Nowe Centrum Łodzi,  instalowana wokół dworca gigantyczna „wizytówka miasta”, jest dostrzegana przez światowych architektów jako jeden z największych współcześnie realizowanych  giga-projektów urbanistycznych. Będzie nowy układ ulic, eleganckie skwery i chodniki – a także EC1, odrestaurowana elektrownia z przeznaczeniem na centrum dydaktyczno-kulturalne. Zaczęło się jednak od wielomilionowej straty: nikt nie chce zbudować planowanego biurowca, słynnej „Bramy Miasta” według projektu Daniela Libeskinda. A niedoszłemu inwestorowi Miasto zwróciło dwanaście „dużych baniek” zaliczki pod wykup gruntu… Chodzą słuchy, że bardzo niejasny jest proces zatrudniania osób do obsługi etatów w EC1, które  ma w zamyśle konkurować z samym Centrum Nauki „Kopernik”. A skoro nie wiadomo, jak biegnie proces rekrutacyjny – rodzi się podejrzenie, że etaty są dla „swoich”.  Sprawa oddania inwestycji jest na razie zawieszona, do tematu obsadzania tam stanowisk niewątpliwie trzeba będzie kiedyś powrócić. I zapewne opozycja o tym nie zapomni.

Trasa WZ budzi gorące emocje od początku tej inwestycji. Wielomiesięczne zamknięcie głównej arterii miasta, pod pretekstem przebudowy pod usprawnienie komunikacji miejskiej i rowerów, natychmiast zrodziło irytację łódzkich kierowców. Zwłaszcza gdy wyszło na jaw, że droga po remoncie będzie węższa niż przed jego rozpoczęciem. Czyli dwuletnie prace nie wyeliminują korków – a drogę tramwaju przyspieszą, uwaga, o sześć sekund. Ponieważ inwestycja wstrząsana jest aferami, jej zamknięcie ma szansę się znacznie opóźnić…  Remont ulicy Piotrkowskiej, reprezentacyjnego deptaka Łodzi, zakończył się wprawdzie w przewidzianym terminie – ale jego sens do dziś podawany jest w wątpliwość. Skutkiem wizualnym wydania pięćdziesięciu milionów złotych jest zmiana koloru brukowej kostki z bordowego na szary. Tak samo brzydki i łatwo brudzący się, jak poprzedni. Ponoć wymieniono również przestarzałą infrastrukturę podziemną, co wszakże trudno nazwać uzasadnionym wydatkiem, skoro wcześniej w dokumentacji Inżynierii Miejskiej doniesienia o awariach w tym rejonie raczej się nie powtarzały…

Jest jeszcze kilka dużych powodów, dla których opozycja ma prawo sprzeczać się z rządzącą PO o racjonalność sprawowania władzy w Łodzi. Każdy robi to na swój sposób – i stosuje   różne metody zwiększenia dostępności własnych komunikatów. Jedno jest pewne, emocji w listopadowej elekcji brakować nie będzie. Stawką jest potężny tort urzędniczych etatów, setek dobrze opłacanych miejsc pracy dla ludzi „naszej ekipy”, walka więc dopiero się rozpoczyna. Zanim na dobre rozgorzeje, pamiętajmy, że w interesie samych mieszkańców Łodzi będzie znaczne ograniczenie wydatków miasta na biurokrację i koszta administracji. Ciekaw jestem, która z dominujących partii zgłosi ten postulat we własnym programie wyborczym.

O smutnym losie artysty, czyli coming-out Brylewskiego…

robert-brylewski-foto-2007

Wielu komentarzy i odnośnych tekstów doczekał się mocny apel Roberta Brylewskiego, kopiowany m.in. tutaj:

http://www.life4sound.pl/news-rock/1692-nie-idzcie-moim-sladem-znany-muzyk-ostrzega-mlodych-wykonawcow

Znakomity muzyk, wręcz legenda polskiej alternatywy skarży się, że dziś – po trzydziestu latach grania – ma kłopoty z utrzymaniem się na życiowej powierzchni. Brakuje mu nawet na jedzenie… Smutny los artysty, który w jednym z wywiadów przyznał, że onegdaj nie stało mu ochoty do rejestrowania własnych utworów w ZAiKS-ie, zainspirował dyskutantów. I dobrze, bo sprawa jest poważna: w niemal identycznej sytuacji znajduje się wielu współczesnych twórców i przedstawicieli wolnych zawodów (zapewne nie tylko w Polsce). Głównie takich, którym los poskąpił popularności, reprezentowanej następnie stosowną liczbą cyfr na kontach bankowych.

Niektórzy (np. Jarek Szubrycht) twierdzą, że nie ma mocnych – trzeba było się do ZAiKS-u zapisać, dziś nie byłoby problemu:

http://nblo.gs/109jZP

To spore uproszczenie. ZAiKS wypłaca twórcom tantiemy od sprzedaży płyt (zarejestrowanych tam, oficjalnie wydanych nośników ze zgłoszonym nagraniem) bądź ilości publikacji utworów w oficjalnych mediach, włączając w to zgłoszone odtwarzania publiczne w miejscach do tego uprawnionych. Problem zaczyna się wtedy, gdy ani sprzedaży, ani publikacji nie ma zbyt wiele. Wymyślmy przykład: mało znany zespół black metalowy chce iść tropem Behemotha, żyć z muzyki, zgłasza więc swoje utwory do ZAiKS-u. Wydaje płytę w podziemnej wytwórni (raczej: stajni muzycznej) i czeka na tantiemy. A tu okazuje się, że wypłaty są znikome lub nie ma ich wcale: sprzedaży ani publikacji nie zanotowano zbyt dużo… Zespół nie załamuje się, gra dalej, wydaje kolejny album z niszową muzyką. Sytuacja się powtarza: nadal „emisyjność” tego produktu jest zbyt niska, by gwarantowało to kapeli godziwe tantiemy, nie mówiąc już o regularnych środkach, gwarantujących materialne przetrwanie… I co dalej? Jak długo można to ciągnąć?

Może, gdyby Brylu regularnie przez lata zgłaszał kolejne swoje płyty w ZAiKS-ie, w sumie zebrałoby się wystarczająco dużo opłat tantiemowych. Ale co z innymi, którzy nie mają szans na masową słuchalność ich muzyki? A mimo to chcieliby żyć z tego, co kochają – czyli z grania?

Dość dawno, na własny użytek, wymyśliłem sobie teorię muzycznego życia w Polsce, którą przytaczam w takich sytuacjach, trzymając się jej schematu. Otóż – jak się zdaje – muzyków naszych (wykonawców, jak Brylewski – bądź kapele) można by z grubsza podzielić na dwa obozy. Jeden to artyści, którzy postawili wszystko na jedną kartę: rzucili szkoły, pracę, zrobili z kapeli firmę, a dochodzili do popularności latami, biorąc w międzyczasie kredyty na inwestycje w rozwój swojej marki. Tutaj znów Behemoth jest przykładem idealnym: Nergal poświęcił się w całości promocji własnej idei, od nastolatka wiedział, że wraz ze swym zespołem ma dojść na sam szczyt. Kto ryzykuje, w kozie nie siedzi: lata zajęło mu owo dochodzenie, pokonał w międzyczasie ciężką chorobę (szacun!) i jest, gdzie jest. Nie martwi się o tantiemy. Druga grupa to pasjonaci, którzy nie traktują kapeli jak firmy, z której trzeba żyć – lecz chcą po prostu grać. Inwestują siebie w samą muzykę, ale niekoniecznie w produkt rynkowy obawiając się, że poświęcenie będzie daremne – nie każdy, a jedynie wybrani, doświadczają światowej popularności.

Rzecz w tym, że nie ma trzeciej możliwości. Trzeba dokonać wyboru. Albo w całości, z kopytami pakujemy się w budowanie renomy kapeli – wierząc głęboko, że w końcu staniemy na szczycie – albo traktujemy całość jak hobby, zajęcie dodatkowe, dbając również o równoległą ścieżkę zawodowej kariery, dającą nam utrzymanie. A jak wypali z muzyką, to super. Nie da się ukryć, że wybór pierwszej drogi jest niezwykle ryzykowny. Należy wówczas bacznie obserwować reakcję świata na nasz przekaz – badać, czy zainteresowanie jest na tyle rozbudowane, że mogłoby przerodzić się w popularność. O ile zaś uda się wejść na ścieżkę, dającą nadzieję wzrostu naszego statusu, z pewnością już na jej początku trzeba rejestrować swoje artefakty w każdym możliwym miejscu, dającym nadzieję na przychody (ZAIKS, ale też STOMUR, STOART). I na pewno tutaj leżał błąd Brylewskiego… Ale jeśli rozmawiamy o tym, że teraz Robert przestrzega młodych artystów, uwagi do nich kierowane powinny bardziej dotyczyć samego wyboru metody na granie… Jak chcesz z kapeli żyć, owszem, dbaj o swoje formalności. Ale jeśli do końca nie wiesz, czy ci z kapelą „zażre” – zadbaj raczej o alternatywną drogę zarobkowania! Mądre powiedzenie mówi, że o sukcesie człowieka decyduje wiązka jego życiowych talentów. Mówiąc inaczej – inwestujmy w tym samym czasie w różne nasze „biznesy”. Jak z jednym nie wyjdzie, to może inny podreperuje sytuację.

O utopii, czyli jak zjednoczyć polską prawicę

315086_10150305511332060_868493303_n„W Polsce typowy dla państw anglosaskich mariaż liberalizmu gospodarczego i konserwatyzmu kulturowego (…), jest utopią” – mówi politolog Rafał Chwedoruk w ciekawym wywiadzie, udzielonym „Rzeczpospolitej” (nr 192, 20.08.2014). Rozmowa dotyka spraw bliskich wyborcom prawej strony sceny politycznej nad Wisłą, a tezą główną rozważań jest publiczny pieniądz. A raczej stosunek poszczególnych ugrupowań w Polsce, nazywających siebie prawicowymi, do gospodarki. I temat ekonomicznej zgody, jaka powinna-by zapanować między bliskimi sobie ideologicznie partiami, jeśli te chciałyby wspólnie pójść po władzę.

Cytowana teza Chwedoruka bez wątpienia potwierdza to, o czym dawno wiedzą zwolennicy wolnościowej szkoły ekonomicznej, wyprowadzonej z teorii Misesa i Von Hayek’a, rozwiniętej m.in. przez Friedmana. Mianowicie fakt, że Polska po odzyskaniu wolności w roku 1989 nigdy tak naprawdę nie zdecydowała się na wprowadzenie klasycznych reguł wolnorynkowego kapitalizmu, właściwych dla programów gospodarczych partii prawicowych na Zachodzie. Przede wszystkim dla amerykańskiej, republikańskiej prawicy. W Polsce, poza dotąd niszowymi (spychanymi przez główny nurt polityczny do niszy) – UPR-em i ostatnio Kongresem Nowej Prawicy, tak naprawdę żadna partia nie zaproponowała wyborcom radykalnej zmiany gospodarczo-ustrojowej. Jedynie kosmetykę ładu, jaki w państwie odziedziczyliśmy po sześciu dekadach komunistycznej dyktatury. Tradycyjny podział naszej sceny politycznej nigdy tak naprawdę nie dotyczył gospodarki. Ugrupowania polityczne (mniejsza o genezę tej sytuacji) zwykło się u nas dzielić na prawicę i lewicę w związku ze stosunkiem tychże partii do spraw ideowych… a głównie do Kościoła Katolickiego i kwestii objętych religijnymi kodeksami. Niektórzy śmieją się, że u nas wciąż trwa wojna następnych pokoleń PPR-u z PPS-em, albo Piłsudczyków z Endekami. Tak czy owak w dyspucie między „czarnymi” a „czerwonymi” pieniędzy publicznych właściwie się nie liczy. Wiadomo, że „zdobycze socjalne” muszą być obecne w programie każdej liczącej się partii, nawet mieniącej się skrajnie antykomunistyczną i prawicową, bo inaczej nie ma co czekać na poparcie społeczne… Stąd mnożące się opinie publicystów, że skoro w naszym kraju mieszka tak wielki odsetek ludzi, żyjących z socjalistycznego porządku gospodarczego, niechętnych wolnorynkowym przemianom, sytuacja ustrojowa zmienić się nie może. To znaczy, jeszcze się taki nie narodził, co by komunistyczną biedę znad Wisły przegonił.

W zamknięte koło socjalistycznego perpetuum mobile wbił się jednak, dość nieoczekiwanie, europejsko-wyborczy sukces KNP. Waga głosów ludzi młodych, przyciągniętych do idei liberalnej dzięki sprawności internetowych kanałów komunikacji, zainteresowała speców od politycznego biznesu… W przytaczanej tu rozmowie stawiane są wprost pytania o PiS: czy nie powinno się czasem, mając na względzie poglądy naszej młodzieży, zmienić swego programu z socjalnego na bardziej wolnorynkowy? Czy nie lepiej umocnić jedność prawego skrzydła krajowej polityki wspólną deklaracją wolności przedsiębiorstw, tak przecież ostatnio pomiatanych Tuskowym fiskalizmem, żądającym haraczu do pięciu lat wstecz?  Przecież Jarosław Gowin, wprawdzie mniej radykalnie od Korwina, ale także opowiada się za liberalną gospodarką. A partia Jarosława Kaczyńskiego, już w sojuszu z Gowinem, mogłaby chyba nieco przychylniej odnieść się do tematu wolności gospodarczej? Może w końcu dałoby się, po wzięciu władzy przez zjednoczoną prawicę, powstrzymać tak bolesne zjawisko emigracji młodych za chlebem? Ułatwić życie przeciętnemu Kowalskiemu, uwalniając go od przerośniętych podatków – i zdejmując z karku brzemię biurokracji, krępującej nie tylko rozwój firm, ale każdy właściwie aspekt życia obywateli???

W całej tej retoryce uderza element pragmatyczny. Skoro młodzież chce wolności rynkowej, wpiszmy tę wolność do programu. I po kłopocie – skrzyknijmy „zjednoczoną prawicę” (bez Korwina przecież, bo to oszołom i Putinista), zapewnijmy młodych, że kapitalizm będziemy robić! Zabierzemy głosy KNP i wreszcie zyskamy nad Platformą przewagę na tyle znaczącą, żeby  rządzić samodzielnie! A potem? No właśnie… tu zaczyna się problem. Bo potem to już „benzyna może być nawet po siedem złotych”, jeśli zacytować klasyczny zwrot z taśm, ujawnionych po ostatniej aferze.

Podstawowym prawem liberalnego programu gospodarczego jest jego nieopłacalność polityczna. Otóż, jeśli deklarujemy wolnościową przemianę ustroju państwa, zakładamy najpierw zmianę prawa – a w oparciu o nią likwidację bardzo wielu niepotrzebnych instytucji państwowych, generujących straty dla  budżetu. Krótko mówiąc: tniemy wydatki, obniżamy podatki, zostawiając dzięki temu pieniądze w kieszeniach obywateli. Tak ogół mieszkańców kraju staje się zamożniejszy – ale za to możliwość „ubogacania się” członków partii, która doszła do władzy, znika aż do zera. Wprowadzamy zmiany po to, by żyło się lepiej wszystkim, a nie tylko „naszym”: taka jest zasada kapitalistycznego liberalizmu. Lepiej mają mieć pracowitsi, pomysłowi, rzutcy, przedsiębiorczy, zaradni i mądrzejsi. A nie nasi kumple, krewni i znajomi, którym zapewniamy lukratywne fuchy „na państwowym” z wdzięczności za to, że pomogli nam dojść do władzy. Kłopot w tym, że nad Wisłą od 25 lat żadna partia tak nie rządziła. Może dlatego, że po komunistach przetrwał tu socjalizm, ugruntowany przy Okrągłym Stole i pielęgnowany aż do dzisiaj przez tych, którzy mają z niego największą korzyść: polityków. I ich klientów, ludzi korzystających z krzewiącego się układu. To dlatego idee Korwina, z zasady burzące mafijny porządek rzeczy, były od zawsze flekowane przez wszystkich, od lewa do prawa. To dlatego teraz rozważania, skłaniające zwolenników jednoczenia prawicy wokół PiS do wolnorynkowych deklaracji, budzić będą lęk i nieufność młodych wyborców KNP. Oni mocno protestują już teraz, gdy do partii Korwina chce zapisywać się nagle cały tabun nuworyszów, zachęconych rosnącą popularnością ugrupowania. Niechęcią reagują na wciąganie do szeregów ugrupowania posłów, jak Jarosław Jagiełło, dotąd legitymujących się ich zdaniem dokonaniami anty wolnościowymi… Ich nie będzie łatwo przekonać do siebie zmianą statutu partii i nagłym propagowaniem liberalnej retoryki. Nie wierzą w nagłe pojawienie się setek „przekonanych”, którym – jakoś tak przy okazji – wejście w szeregi zdobywającej poparcie partii może zapewnić błyskotliwą, lukratywną finansowo karierę… Pod tym względem Janusz Korwin – Mikke też posiada u nich ograniczony kredyt zaufania! Można więc być pewnym, że Jarosław Kaczyński, nagle przemawiający głosem obrońcy kapitalistycznej wolności, takiego zaufania nie zyska. Musiałby wykazać się praktycznymi działaniami, zmierzającymi do realnego przekształcenia polskiej rzeczywistości. Pokazać, że naprawdę zależy mu na takich zmianach, a nie tylko na składaniu obietnic, wiodących do przejęcia władzy – a potem realizowania partykularnych interesów swoich ludzi, zawłaszczających po zwycięstwie publiczny majątek.

Byłoby świetnie mieć nad Wisłą zjednoczoną prawicę, wspólnie deklarującą ustanowienie pełnej wolności gospodarczej. Póki jednak taki program deklaruje zaledwie jedna partia – i to dopiero od niedawna gromadząca zaczyn społecznego poparcia – o żadnej koalicji mowy być nie może. Korwin stara się udowadniać, że swą długoletnią karierę w polityce oparł na wierności wobec prezentowanych idei. Nikt nie wie, co by się stało, gdyby KNP naprawdę objął władzę – ale póki wyborcy tego nie sprawdzą, mają prawo wierzyć w zapewnienia prezesa. Zarówno PiS jak i mniejsze ugrupowania sojusznicze (kierowane przez ludzi w polityce dokładnie sprawdzonych) mają za sobą praktykę władzy zupełnie inną, niż życzyliby sobie wyborcy KNP. I samo to, jak się zdaje, wyklucza w tej chwili wszelkie porozumienie.

O straszliwym przerażeniu, czyli jak nam Żyrynowski kota popędził

Uhuhu, jaka panika! Od kilku dni krajowy internet bojaźliwie milczy po brutalnej deklaracji Władimira Żyrynowskiego, jakoby Rosja miała za chwilę zmieść Polskę z powierzchni Ziemi… Nasza sieć, zwykle pełna setek odważnych bojowników narodowego honoru w zapasach ze wschodnim niedźwiedziem, teraz nagle – i zadziwiająco – ucichła. Jakby w bojaźliwym zderzeniu ze świadomością, że proroctwo Żyrynowskiego jest najzupełniej realne, a wrogie oddziały już stoją w gotowości za Bugiem.  Jeszcze niedawno, radośnie i w nastroju wszech-europejskiego antyputinizmu, ogłaszano akcję zajadania jabłek na złość wrogiemu sąsiadowi. Teraz, gdy potężny niedźwiedź groźnie pomrukuje, łypiąc krwawymi ślepiami w naszą stronę, jesteśmy znacznie mniej odważni. Jak to w necie:  dzielnych nie brakuje wirtualnie. Gorzej, jeśli trzeba stanąć twarzą w twarz z realnym przeciwnikiem, gdy bezpieczna anonimowość już nie jest odpowiednią zasłoną…

Trudno się jednak dziwić netowemu zgromadzeniu, gdy widmo realnej wojny nagle zajrzało nam wszystkim w oczy. Od razu przypominamy sobie historię, rok 39, zadziwiającą obojętność „zachodnich sojuszników”… Boleśnie uświadamiamy sobie, że w przypadku konfliktu zbrojnego z Rosją najpewniej znów zostaniemy sami, a jeśli uda się wytrzymać choć kilka dni pod naciskiem czerwonej nawałnicy, będzie to olbrzymim sukcesem militarnym. Nie ma co replikować banałów o zbrojnej przewadze potencjalnego wroga: Żyrynowski ma po prostu rację ogłaszając, że sytuacja Polski w ewentualnym starciu z atakującym, rosyjskim potworem będzie tysiąc razy gorsza niż Dawida przeciw Goliatowi. Szans nie mamy najmniejszych: rzecz w tym, by wszelkimi siłami do agresji nie dopuścić. I powstrzymać w ten sposób, jak znowu słusznie prawi nasz nieobliczalny Władimir Ż., szarżę bandyckiej hordy na całą zachodnią, światłą Europę.

Nie ma najmniejszego znaczenia, czy Żyrynowski bredzi od siebie, czy jest regularnie sterowany przyzwoleniem Kremlowskiej wierchuszki. Mówiąc szczerze, efekt obliczony na zastraszenie dawnych sowieckich państw satelitarnych, „demoludów”, osiągnięty został natychmiast – czego absolutnym dowodem jest milczenie polskiej sieci. Wygląda to zresztą na dobrze skrojoną robotę sowieckich służb specjalnych, co również żadnego znaczenia nie ma. Po prostu ludkom w „prywislanskim kraju” wystarczy tylko przypomnieć, że jeśli zaczną zbyt głośno poszczekiwać, natychmiast bestia podniesie łapę i zmiażdży ratlerka, nieopatrznie zapominającego, z jaką siłą ma do czynienia. Sowiecka propaganda od zawsze, gdy tylko sytuacja wokół Kraju Rad zaczynała robić się nieciekawa (a mamy coraz więcej sankcji ekonomicznych przeciw Rosji!), przypominała sobie o niezawodnych rokowaniach z pozycji siły.

Cała sytuacja przypomina jako żywo tę z 1981 roku. Podobno wtedy także stały już w pełnej gotowości pancerne, moskiewskie dywizje, a tylko żarliwemu oddaniu piekłoszczyka Jaruzelskiego dzielny nasz naród zawdzięcza dziś pokojowe współistnienie w ramach nowej, bratniej Europy… Przypomnijmy, że wtedy również Związek Sowiecki miał do zwalczenia dwa spore kłopoty. Militarny, wikłający ZSRR w wyniszczający konflikt na wzgórzach Afganistanu. I gospodarczy, bo dzięki genialnej niezłomności Ronalda Reagana krach radzieckiej, czerwonej ekonomiki pogłębiał się dosłownie z dnia na dzień. Oba te czynniki, zdaniem wielu komentatorów politycznych, skutecznie odwracały uwagę genseków od rewolty, zapoczątkowanej w gdańskiej Stoczni. Czy dziś może być podobnie?  Ukraina leży znacznie bliżej naszych granic. Wtedy ( w 81-szym) polskie władze, podobnie jak ogół aktywnych komentatorów politycznych naszego kraju, zajmowały się naszymi strajkami – a nie odległym Afganistanem. Nie było więc bezpośrednich zadrażnień w komentarzach polsko-rosyjskich, choć może trzeba wziąć pod uwagę zupełnie odmienne realia polityczne: myśmy wtedy jeszcze byli sowieckim wasalem, jedną z republik rad, jedynie łaską pańskiego stołu obdarzoną”niepodległością”. Tak czy owak, czerwona armia – choć jej liczne oddziały w atomowych kryjówkach na polskiej ziemi miały przetrwać jeszcze prawie dekadę – do Polski wówczas nie wkroczyła. Oby stało się podobnie i tym razem, choć wszyscy z napiętą uwagą przyglądają się kolejnej rundzie euro-putinowskiego pojedynku. Trzeba przyznać, że po „ofercie” Żyrynowskiego w całej Europie, nie tylko w Polsce, bojowe nastroje znacząco się wyciszyły. Może skończy się tak, jak w wielu przypadkach wcześniej: konflikt między czerwonym imperium a jednym z jego dawniejszych latyfundiów, oświecone gremia Starego Kontynentu uznają zwyczajnie za „nie swoją wojnę”. Po to, by nie tracić szansy na utrzymanie światowego pokoju. No i oczywiście: wszyscy, już w lekkiej trwodze, czekają na reakcję Ameryki.

Że „to nie nasza wojna” przypominał niedawno Janusz Korwin-Mikke. Wszyscy na salonach brutalnie za to linczowali szefa KNP: większość z tych krytyków teraz szybciutko chowa głowę w piasek, przezornie milcząc w obliczu zapowiedzianej agresji. A wystarczyło wcześniej nie wtrącać się w sprawy rosyjsko – ukraińskie, przynajmniej nie na tak rozbudowaną skalę. Nie zgadzam się z Korwinem, że Władimir Putin jest „dobrym prezydentem Rosji”. Jest to bardzo skuteczny władca komunistycznego imperium sowieckiego – które wciąż, pod płaszczykiem narodowej, rosyjskiej tradycji historycznej, walczy od odzyskanie dawnej  świetności. Jak widać, ze sporymi sukcesami.  Świetnie pisze o tym Rafał A. Ziemkiewicz w wydanej niedawno rozprawie pt.: „Jakie piękne samobójstwo”. Dzisiejsi obywatele Rosji to – jak wiemy z medialnych przekazów – w ogromnym stopniu ludzie zainteresowani odtworzeniem stalinowskiej potęgi swojej czerwonej ojczyzny. Jeśli więc Putin jest tyranem swojego narodu, to na pewno z tegoż narodu przyzwoleniem. Rosjanie sami go wybrali, a jeśli nawet tamtejsze wybory są fałszowane wielu z nich opowiada się za takim obrotem sprawy, żeby imperium sowieckie wróciło do życia…  Od normalnego świata zależy, czy poradzi sobie z tym Sauronem. Czas mobilizacji sił jest już najwyższy.

O podsłuchach z dystansem, czyli sami tego chcieliśmy…

Pamiętacie aferę Sawickiej? Po długim śledztwie sąd uniewinnił biedną posłankę, bo dowody popełnionego draństwa zdobyto nielegalnie. Tak, jak gdyby przestępstwo nie było przestępstwem… Wyobraźmy sobie, że jakiś gangster kradnie z banku milion złotych. Jest złapany na gorącym uczynku przez Policję. W sądzie adwokat tłumaczy bandytę: „Jak to, przecież policjanci nie mieli orzełków na czapkach! Nie działali legalnie, więc dowody są nieważne!” Przyjmijmy, że sąd uniewinnia sprawcę. W przypadku Sawickiej zadziałał identyczny mechanizm; obawiam się, że finał afery podsłuchowej będzie podobny. Nieważne, jakie draństwa wyszły na jaw: istotne, że pod pretekstem niezgodnego z prawem działania (tu: nie organów państwa, lecz osób, zakładających podsłuchy) da się sprawę zatuszować.

Każdy dzień pokazuje, że sprawa biegnie w kierunku odwrócenia uwagi od treści ujawnionych rozmów. W chwili gdy powstaje ten tekst ABW ogłasza w mediach zatrzymanie Marka F., jednego z najbogatszych Polaków, jako podejrzanego w aferze podsłuchowej. A na Twitterze aż kipi od komentarzy: że to felietonista, związany z „Newsweekiem”, czyli konkurencją „Wprost” (Tomasz Sekielski). Że trzeba będzie na koniec wypłacić mu odszkodowanie (Rafał A. Ziemkiewicz). Że złapano kozła ofiarnego, któremu da się przy okazji „wlepić” kilka innych rzeczy… i tak dalej, bez końca. Znów treść podsłuchów ginie w powodzi rozważań nad formą. Groza, jaka czai się w ujawnionych rozmowach traci swą wymowę, bo teraz ważne jest, kto te podsłuchy zlecił – oraz kiedy wreszcie okaże się, że jednak zrobił to Kaczyński.

Można z przymrużeniem oka traktować komentarze opozycji, że „znów buldogi gryzą się pod dywanem”. Ale jedno jest pewne: ujawnione rozmowy dotyczą spraw, które godzą w bezpieczeństwo, jakość życia i interes polskich obywateli. Choć szokujące, nie są te rozmowy czymś szczególnie nowym: co jakiś czas unosi się skrawek zasłony i przy okazji kolejnej afery zaglądamy na zaplecze naszej kuchni politycznej. A tam brud, smród i szczury po stołach biegają… Wszystko jedno, która ekipa akurat odpowiada za przyrządzanie potraw. W obecnym systemie, ugruntowanym w Magdalence, skazani jesteśmy trwale na podobne atrakcje. Zawsze jacyś kolesie, członkowie zalegalizowanej mafii politycznej, będą w zaciszu VIP-owskich pokoików uzgadniali – co zrobić, żeby było dobrze nam i naszym pociotkom. A potem „benzyna może być nawet po siedem złotych”, kto by się tam przejmował „ludożerką” i dobrobytem przeciętnego Kowalskiego. W tym systemie naród jest po to, żeby go doić – ważne, by nasza ekipa wyszła na swoje. Oczywiście zgodnie z prawem i najzupełniej legalnie: właśnie po to prowadzi się takie rozmowy, by później działać w granicach ustalonego pod siebie prawa… Czy Polska wciąż musi biernie godzić się z losem wysysanej przez pasożyty ofiary? Nie, ale coś zmieni się tylko wtedy, gdy zblatowany pod Okrągłym Stołem raj dla kolesi zostanie – najzupełniej legalnie – obalony.

Podyskutujmy o lotnisku w Łodzi!

Znam dobrze port lotniczy na greckiej wyspie Kos. Jest niemal identyczny, jak nasz dawny terminal „dwójka”, ten oddany z Łodzi do Radomia. Tylko bardziej zaniedbany… Od kwietnia do października odprawia kilkadziesiąt samolotów dziennie. Mimo to Grecy nie widzą potrzeby jego rozbudowy. Gdyby mieli taki teminal, jak dzisiejszy łódzki, turystom byłoby o wiele wygodniej. Tymczasem na Kos na te pół roku poza sezonem zamiera życie, nie tylko turystyczne. I to już jest dla nich powód, by nie wydawać pieniędzy na rozbudowę i modernizację portu. Czy podjęli słuszną strategię?

I czy w związku z powyższym przykładem rozbudowa Portu Lotniczego Łódź miała jakikolwiek sens???

O strategii łódzkiego PiS, czyli Joanna Kopcińska

Bardzo długo nikt nie wiedział, kogo Prawo i Sprawiedliwość wystawi do listopadowej bitwy o fotel prezydenta Łodzi. Teraz już wiemy: kandydatką będzie Joanna Kopcińska, jeszcze do niedawna przewodnicząca łódzkiej Rady Miejskiej, radna niezależnego klubu Łódź 2020. W ostatnich dniach maja PiS odsłonił karty, a prezentacja kandydatki niemal natychmiast zaowocowała tajnym głosowaniem radnych – i odwołaniem pani Joanny ze stanowiska przewodniczącej…

Obserwując sprawę z boku, trudno wyobrazić sobie lepszą kandydatkę PiS do walki z obecną prezydent Łodzi, Hanną Zdanowską, o władzę w mieście na czas najbliższej kadencji. Historia Joanny Kopcińskiej zbieżna jest bowiem z dziejami konfliktu wewnątrz Platformy Obywatelskiej. Będąc radną z tak zwanej „frakcji Kwiatkowskiego”, podobnie jak siódemka Jej klubowych kolegów, zapłaciła wydaleniem z szeregów Platformy po rozłamie w partii. Już w klubie „dwudziestek”, tworząc w Radzie Miasta nieformalną opozycję z PiS i SLD, głosami przeciwników PO wybrana została przewodniczącą. Przez kilka miesięcy jawny konflikt Kopcińskiej ze Zdanowską, tożsamy z dualną rywalizacją radnych, stał się pożywką mediów, a przez to sprawą znaną opinii publicznej. Jednoznaczne określenie się polityczne Joanny Kopcińskiej sprowokowało w łódzkim samorządzie kolejną woltę: choć odwołanie przewodniczącej było tajne, wiadomo, że do PO przyłączyli się z przeciwnymi głosami radni lewicy, rozbijając tym samym nieformalną opozycję…

Czemu jednak twierdzę, że cała ta historia potwierdza słuszność wyboru Kopcińskiej przez PiS?  Otóż los dał partii Jarosława Kaczyńskiego bardzo wyrazistą przeciwniczkę Zdanowskiej: osobę, której w Łodzi od dawna PiS-owi brakowało. Zesłany tu przymusowo Witold Waszczykowski poniósł w ostatniej elekcji sromotną klęskę. Nie jest łodzianinem, brak mu wyczucia spraw lokalnych. Nadto nie umiał skojarzyć się „swojemu” elektoratowi jako jednoznaczny wróg tutejszej Platformy i jej ludzi. Brakło konkretnych sporów, a tutaj – po kilku miesiącach zarządzania miastem – płaszczyzna konfliktu między dwoma wiodącymi partiami jest już wyraźnie zaznaczona. A Joanna Kopcińska, choć dotąd działała z „niezależnych” pozycji, stronę sporu z PO od początku w niej reprezentuje.

Niektórzy twierdzą, że Kopcińskiej może zaszkodzić „platformerska” przeszłość. Wątpię w to – pani Joanna nigdy nie była w Platformie bojowniczką pierwszej linii frontu walki z PiS-em. W ławach Rady Miejskiej nie pchała się do kamer z ostrymi, politycznymi wypowiedziami; jest politykiem umiarkowanym. Jej dzisiejsze, wytykane już gdzieniegdzie, umizgi w stronę Kościoła, nie są fałszowaniem rzeczywistości, tylko emanacją prawdziwych poglądów. Twardy elektorat PiS powinien z łatwością zaakceptować tę kandydaturę. Zwłaszcza, że wyborcy Jarosława Kaczyńskiego łatwo zgadzają się na personalne propozycje szefa partii. Zresztą, spójrzmy w odwrotną stronę: kto dziś pamięta, że obecny wiceprezydent Łodzi Krzysztof Piątkowski (zresztą od niedawna członek władz lokalnych samej PO) obejmował swoje stanowisko z przeszłością radnego PiS? Bliźniacze przypadki historii politycznych przygód Piątkowskiego i Kopcińskiej to tylko dowód na brak większego zainteresowania wyborców życiorysami kandydatów.

Czy PO ma prawo obawiać się PiS w tych wyborach? Tak, bo głosy krytyczne wobec dzisiejszego zarządzania miastem są już głośne. Wielu niezadowolonych powtarza, że Hanna Zdanowska monstrualnie zadłużyła Łódź, by wielkie inwestycje – jak Nowe Centrum czy kontrowersyjna przebudowa trasy WZ – służyły w największym stopniu otaczającej Ją samą elicie „platformerskiej” władzy, z przyległościami. Niektórzy sugerują, by bacznie przyjrzeć się procesowi zatrudniania ludzi do nowo oddawanej EC1, wielkiego centrum nauki i rozrywki, konkurującemu w myśl zamierzeń z samym „Kopernikiem”.  Inni sugerują, że sprawa remontu trasy WZ (robionego głównie pod jednoślady i tramwaje, bez rozszerzenia pasów jezdni) to kosztowny prezent dla rowerowego lobby, reprezentowanego w łódzkich władzach przez byłego już wiceprezydenta, Radosława Stępnia. Wszystko przy wciąż wysokim (13%) bezrobociu, zbyt dużym ubóstwie większości mieszkańców i stale rosnącej emigracji z Łodzi, zwłaszcza wśród młodzieży. Jest sporo argumentów, którymi PiS-owa opozycja może szermować podczas jesiennej elekcji.

Zatem – listopadowa walka o fotel prezydenta Łodzi zapowiada się fascynująco, bo Zdanowska ma przeciwniczkę, która ewidentnie ma szansę odebrać Jej władzę. Nie należy przy tym zapominać o SLD, który wystawia Tomasza Trelę i wciąż może liczyć w mieście na głosy wiernych wyborców. Jeśli więc Zdanowska ma według prognoz spokojne miejsce w drugiej turze, to obok niej wejść tam ma szansę aż dwójka kandydatów. A wyniki naprawdę trudno dziś przewidzieć. Osobiście prognozuję finisz „łeb w łeb”: Zdanowska kontra Kopcińska, z minimalną przewagą na mecie kandydatki Prawa i Sprawiedliwości.

O stanowiskach, czyli sprawa prezesa Stycznia raz jeszcze

Wygląda na to, że prezes łódzkiego Technoparku Andrzej Styczeń znów może mieć kłopoty z utrzymaniem swej posady. Jak donosi wczorajszy (05.05.2014) „Dziennik Łódzki”, dotychczasowy szef spółki miejskiej Międzynarodowe Targi Łódzkie Tomasz Rychlewski opuścił swe stanowisko, by (to wiadomość nieoficjalna) wrócić do Technoparku… Wprawdzie informacja z Magistratu mówi o „rezygnacji z powodów osobistych”, ale jak widać takie wyjaśnienie dziennikarzom  nie wystarczyło. Zwłaszcza, że wokół prezesa Stycznia (związanego z Krzysztofem Kwiatkowskim i jego dawną frakcją w łódzkiej PO, dziś tworzącą trzon samorządowej opozycji jako klub radnych Łódź 2020) tli się od dłuższego już czasu. Pisałem o tej sprawie na blogu:

remigiuszmielczarek.blog.pl/2013/06/21/o-sprawie-prezesa-stycznia-czyli-jak-sie-lodzka-po-sama-w-pien-wycina/

Nie ma zatem sensu przypominać całego tła obecnych wydarzeń. Lecz, aby nie posądzano mnie o lekkomyślne wypowiedzi, budowane wyłącznie na tle niepotwierdzonych  doniesień prasowych, przytoczę fakt  łatwo sprawdzalny: oto na dzień ósmego maja, czyli od dziś za dwa dni, zaplanowano posiedzenie Rady Nadzorczej łódzkiego Technoparku. Jedynym punktem zebrania jest ocena pracy dotychczasowego prezesa spółki, Andrzeja Stycznia. Można to sprawdzić w Ratuszu.

Czy to przypadek, że ustąpienie związanego z PO Tomasza Rychlewskiego (przypomnę, wcześniej już w Technoparku pracował) zbiega się z koniecznością nagłej analizy dokonań prezesa Stycznia? Hmmm, kto chce, niech wierzy. Dla mnie sprawa jest oczywista. Platforma Obywatelska w Łodzi realizuje, wprawdzie żmudnie i niespiesznie, ale za to bardzo konsekwentnie, dawno przyjętą politykę. Chodzi o „oczyszczenie” lukratywnych stanowisk w spółkach miejskich (i innych podległych Miastu podmiotach) z ludzi, którzy z PO nie są związani, lub kiedyś byli, a teraz żyją z Platformą w konflikcie. Idą listopadowe wybory samorządowe, których wynik naprawdę trudno przewidzieć. Mogą być dla Platformy zwycięskie, ale działania zjednoczonej (póki co) opozycji, zmierzają do trwałego przekonania łódzkiego elektoratu o szkodliwości działań znajdującej się u steru miasta ekipy… Siła tej dekonstruktywnej polityki jest już przez opinię publiczną odczuwalna. A rzetelnej walce na argumenty w sprawie zarządzania finansami miasta nie pomaga żenujący spektakl polityczny, jaki na oczach wyborców rozgrywa się w Magistracie podczas ostatnich sesji Rady Miejskiej. Widać, że obie strony walczą o władzę już nie na noże, a chyba na topory – i zaciekłość  tej rywalizacji przykrywa politykom bieżące sprawy Łodzi i jej mieszkańców. PO ma oczywiście czego bronić: w razie ewentualnej klęski wyborczej potężna grupa jej członków i sympatyków zostanie bez dobrze płatnej pracy. Dlatego w interesie rządzącej partii jest przechwycenie jak największej ilości stanowisk teraz, jeszcze przed wyborami. Są odprawy, można iść na półroczne zwolnienie… Żeby trochę usprawiedliwić rządzącą ekipę trzeba przypomnieć, że identyczna strategia („teraz k…wa my”) była właściwa dla dosłownie każdej poprzedniej, z nadania wyborców sprawującej władzę w miastach czy kraju. W żadnym przypadku nie oznaczało to jednak rzetelnej oceny kwalifikacji osób, sprawujących ważne stanowiska w miejskich podmiotach. Taki mamy ustrój, o co postarały się jeszcze (wspólnie) wszystkie strony Okrągłego Stołu…

Zwalnianie ludzi anty-platformerskich w Łodzi jest faktem: wystarczy przypomnieć sprawę radnego Sebastiana Tylmana (oczywiście z klubu „dwudziestek”), nagle strąconego z fotela wiceprezesa Atlas Areny. Wprawdzie ekipa prezydent Hanny Zdanowskiej zarzeka się, że miała poważne argumenty merytoryczne, by Tylmana wyrzucić – ale zainteresowany i jego obrońcy zaprzeczają stanowczo. Czy takie same, poważne i merytoryczne argumenty „znajdą się” na prezesa Stycznia? Jeśli polityczna decyzja już zapadła, pewnie jakiś kij się znajdzie, zawsze można go znaleźć. Najistotniejsze pytanie brzmi, czy PO ma jeszcze interes, by Andrzeja Stycznia oszczędzić. Wcześniej mogła to być obawa przed publicznymi oskarżeniami o nepotyzm i bezczelne, cyniczne politykierstwo. Obawiam się, że dziś obóz władzy już takiej obawy nie przejawia.