O deregulacji, czyli wreszcie powiew wolności!

Podobno w sobotę Donald Tusk ma ogłosić dzień pierwszej deregulacji, czyli rządowego planu uwolnienia dostępu do zawodów, wcześniej blokowanych systemem rozmaitych ograniczeń. Oznaczałoby to wielkie uwolnienie rynku koncesjonowanych profesji – m.in. przewodnik turystyczny, kierowca taksówki, pośrednik w handlu nieruchomościami – oraz (tak naprawdę) ogromny skok cywilizacyjny dla Polski w drodze do zachodniej normalności.

Pisałem wcześniej o gwałtownym proteście korporacji prawniczej na wieść o zaplanowanej deregulacji:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2011/12/14/o-korporacjach-czyli-wreszcie-popieram-tuska/

Tym razem chodzi o konkretne wprowadzanie reformy deregulacyjnej, szczegóły ujawnia dzisiejsza (28.02.12) Rzeczpospolita w artykule „Zawody dla każdego”. Cóż, nie wszystkie zawody, jedynie tylko część dotychczas regulowanych – ale dobre i to, jaskółka ma tym razem szanse zapowiedzieć prawdziwą wiosnę.

W Polsce, jak odkryli dziennikarze „Rzepy”, jest 380 zawodów, wymagających różnego typu uprawnień – czyli „papierów”, przyznawanych najczęściej przez środowiskowe komisje. Dla porównania, w uchodzącej za socjalistyczną Szwecji jest ich 91. U nas na początek uwolnionych będzie 46 specjalności i to nie z puli tych, których przedstawiciele najbardziej protestowali w obronie interesów własnych gildii: prawnicy i lekarze, specjaliści tzw. zaufania publicznego. Wrzeszczą do dziś wniebogłosy, obawiając się, rzecz jasna, wolnej konkurencji. To ze strachu przed rosnącą liczbą prywatnych gabinetów na wolnym rynku porad prawniczych świetnie dziś prosperujący adwokaci lub radcy straszą nas „bandą źle przygotowanych gówniarzy”, jacy mogą zalać Polskę i narażać biednych ludzi na niekompetentne doradztwo, czyli przegrywanie spraw w sądach. W tym samym czasie setki i tysiące absolwentów kierunków prawniczych wypruwa żyły i kieszenie, by dostać się na wymarzoną aplikację – lub od razu ucieka z kraju, będąc pewnym, że nad Wisłą nie znajdzie pracy w wyuczonym zawodzie.

Jak dalej tłumaczy „Rzeczpospolita”, pierwsza deregulacja stworzy od razu sto tysięcy nowych miejsc pracy. Nie rozwiąże to problemu naszego bezrobocia – ale już ujawnia skalę zjawiska! Ograniczanie, koncesjonowanie dostępu do zawodów jest wciąż w Polsce jednym z najohydniejszych spadków po komunie – biurokratycznym, nepotycznym mechanizmem obrony interesów wąskiej grupy kolesi, którzy w ramach własnej korporacji nie dopuszczają do „tortu”  innych, nowych ludzi. Młodych, często znacznie lepiej przygotowanych do pracy niż „leśni dziadkowie”, dla których wolny rynek byłby zagrożeniem, również ze względu na konieczność dokształcania się, by nadążać za nowoczesnymi trendami w ich specjalności…

Co deregulacja oznacza dla przeciętnego Kowalskiego? Więcej będzie osób, wykonujących pewne zawody – zatem większe też ryzyko, że zamawiając jakąś usługę (np. dzwoniąc po taksówkę) trafimy źle. Ale, bądźmy uczciwi – „koncesjonowani specjaliści” również nie zawsze gwarantują nam dobrą jakość pracy! Metodą pozostaje szukanie rekomendacji – trochę jak podczas kupowania na Allegro. Gdy szukałem dobrego chirurga, zapytałem kuzynki, pracującej w szpitalu, którego specjalistę może mi polecić. Facet okazał się znakomitym fachowcem – i żeby takich znaleźć wszyscy przecież dowiadujemy się, kto ma dobrą opinię. Jest natomiast pewne, że zasady gry wolnorynkowej, czyste i niezakłócone ingerencją socjalistycznych biurokratów, same gwarantują określony poziom specjalistów: w warunkach rynkowej wolności słaby pracownik ma gorzej, bo nie wytrzyma konkurencji lepszych od siebie. Ponadto fama o jego partactwie szybko się rozejdzie.

Dlatego uważam, że deregulacja, o ile będzie konsekwentnie robiona, ma szansę stać się sukcesem obecnego rządu. Niestety, jednym z nielicznych. Dlatego, choć nie jestem wyborcą PO, jako wolnościowiec mocno popieram premiera Tuska we wszelkich działaniach naprawdę liberalnych. Czyli takich, które przyniosą Polakom prawdziwą wolność.

O korporacjach, czyli wreszcie popieram Tuska

Nie jestem fanem ani Platformy Obywatelskiej, ani rządu Donalda Tuska. W ustach liberalizm, w kieszeniach Polaków bieda. Ale są sprawy, w których zgadzam się z premierem. Należy do nich zapowiadana „deregulacja” wobec tzw. zawodów zaufania publicznego. Adwokaci, radcy, notariusze, lekarze, architekci – wszyscy, których specjalności tworzą dobrze sytuowane gildie (korporacje) zawodowe, zadrżeli ze strachu.

Powód? Premier zapowiada uwolnienie rynku. Chce ułatwić młodzieży dostęp do wykonywania wyuczonego fachu, gdy po studiach trudno przebić się w kierunku wymarzonej praktyki… Spójrzmy w stronę gildii prawniczych. Co może zrobić młody kandydat do roli adwokata, radcy, notariusza, gdy przyjęcie na wybraną aplikację graniczy z cudem? Całe pięć lat studiów idzie na marne wskutek skomplikowanych przepisów branżowych: bez zdanego egzaminu końcowego własnej praktyki otworzyć nie możesz, a na aplikację każdego roku przyjmuje się zaledwie kilka osób. Jest tajemnicą poliszynela, że dostają się tam najczęściej krewni lub znajomi urzędującej palestry, najczęściej ich dzieci.

Zapowiadana liberalizacja sieje strach, bo ci wszyscy młodzi absolwenci, jeśli na przykład proces deregulacyjny oznaczać będzie likwidowanie aplikacji, wejdą na rynek pracy, pozakładają kancelarie – i stworzą konkurencję dla dobrze prosperujących starszych kolegów. Tych, którzy tak zazdrośnie strzegli stanu posiadania m.in. poprzez zaostrzanie wymogów aplikacyjnych… Cóż z tego, że zdobywanie praktyki zawodowej jest reglamentowane przez państwo? Cóż z tego, że ścieżka aplikacyjna jest obwarowana państwowymi egzaminami? O tym, kto się dostanie na aplikację, a potem kto ją pomyślnie zakończy, decydują wyłącznie eksperci z danej branży prawniczej – a nie urzędnicy. W ten sposób, dość przewrotny, zbudowały się w Polsce zawodowe korporacje, wykorzystujące państwowe przepisy do  zbijania grubej kasy w prywatnych gabinetach… Nie tylko prawniczych – lekarskich, weterynaryjnych, architektów etc.

Zaprawdę, trudno to nazwać prawdziwie wolnym rynkiem, zdrowym kapitalizmem, zasadami wolnej konkurencji. Mamy za to idealny przykład, jak cwane lobby może wykorzystać niemrawą biurokrację, by zbić kapitał na plecach konkurencji z własnej branży. Mam nadzieję, że Tusk nie ugnie się przed zapowiadanymi protestami korporacyjnego lobby, reprezentowanego przez samorządy branżowe. I że nepotyzm ustąpi miejsca zasadom normalnej gry rynkowej.

O rocznicy, czyli jak Polska – krwawiąc – do cywilizacji ruszyła…

W trzydziestą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego telewizja Canal + dała film pt.: „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł”, chyba najnowsze dzieło z polskiego nurtu obrachunkowego. Niezły, udany obraz Antoniego Krauze, prosta opowieść paradokumentalna o trójmiejskich zdarzeniach roku 1970. Ten dystans czasowy każe nam pamiętać, że stan wojenny nie zaczął się wcale grudniowym apelem Jaruzelskiego… Przejmujące zdanie, wypowiedziane w filmie ustami partyjnego watażki, Zenona Kliczki (świetny Piotr Fronczewski):  „z kontrrewolucją się nie dyskutuje, do niej się strzela”, wystarczająco dosadnie tłumaczy wieloletnią politykę rządzących ludową Polską bandytów  – w służbie sowieckiego najeźdźcy.  Od tzw. wyzwolenia w roku 1945 aż do „miękkiej rewolucji” Solidarności:  Polska, choć formalnie wolna, znajdowała się de facto w rękach i na usługach czerwonego okupanta. Trzeba o tym pamiętać, zwłaszcza teraz, gdy rozmaite siły coraz głośniej apelują o spuszczenie – i to jak najszybciej – kurtyny niepamięci na komunistyczne czasy.

Pamięć jednak żyje, bo wciąż żyją ci, którzy owe termina skutecznie nam fundowali. Niechby i żyli  – ale wciąż są obecni w życiu publicznym. Patrzą na nas z telewizyjnych ekranów, ciesząc się dobrym zdrowiem, ba, uznaniem szerokich mas społecznych…  Niektórzy biorą się nawet za przewodniczenie całkiem współczesnym partiom o lewicowym rodowodzie. Zdaje się to (nawet w świetle rozrachunków, jak ten Krauzego) wyjątkowo złośliwym chichotem historii.

U nas temat lustracji, przez tzw. postępowców oddzielany grubą krechą od początku wolności, nie został tak naprawdę nigdy zamknięty. Młodzi mają dość grzebania w pożółkłych aktach, ale starsi? Nie zawsze musi chodzić o palenie czarownic. Czesi wybrnęli świetnie: osoby, pełniące jakiekolwiek funkcje publiczne za komuny, zostały pozbawione możliwości ich pełnienia. I koniec – nikt nikogo nie rozstrzelał, jak w sąsiedzkiej Rumunii, gdzie (dla kontrastu) wściekli obywatele niemal rozszarpali na strzępy bożków poprzedniej władzy…  Czesi mają teraz porządek oraz komfort przekonania, że jakaś dziejowa sprawiedliwość jednak się wydarzyła. U nas każdy, kto obejrzy „Czarny czwartek” spytać może – co wyście, dranie, z tą Polską zrobili? I będzie miał na myśli nie tylko oprawców spod znaku czerwonego sztandaru – także tych, którzy poprzez alianse z komunistyczną hołotą zapewnili nam w ostatnim trzydziestoleciu biedę, miast spodziewanych awansów gospodarczych.

Bo historia stanu wojennego to nie tylko krew, przelana w solidarnościowych demonstracjach. To przede wszystkim droga, na jaką wtedy weszła i po której kroczy dzisiejsza Polska, powiedziałbym – okrągłostołowa. Polska, z której nadal trzeba uciekać promami za chlebem…

O kolejnych podwyżkach, czyli znów będzie gorzej

Rząd ujawnił kolejne plany walki z kryzysem za pomocą pieniędzy, wyjętych z naszych kieszeni. Media donoszą, że benzyna wkrótce zdrożeje 18 groszy na litrze – to efekt podwyższonej akcyzy paliwowej. Da to ponoć wpływy budżetowe w wysokości ok. 2 mld PLN.

Podwyżki cen benzyny to najbardziej wredna forma opodatkowania społeczeństwa, bo chwilę później wszystko drożeje. Czemu? Bo właściwie wszystko trzeba gdzieś dowieźć. Ludzie, zajmujący się transportem np. pieczywa muszą wydać więcej na benzynę do swoich ciężarówek. Podnoszą zatem cenę chleba i bułek, by wyrównać sobie stratę – w końcu też muszą zarobić na życie, a przy dzisiejszych kosztach prowadzenia firmy jest to bardzo trudne, coraz trudniejsze… Zatem konsument pieczywa natychmiast zauważa i odczuwa podwyżkę ceny chleba, musi więcej wydać na ten produkt, mniej zostaje mu w kieszeni. I tak jest ze wszystkim, bo niektórych artykułów, jak jedzenie, środki higieniczne, ubranie po prostu nie da się nie kupować. Zużywają się i potrzebujemy nowych.

Wygląda więc na to, że oprócz zapowiadanych w Tuskowym expose (czyli jawnych) obciążeń finansowych Rząd szykuje nam nowe podatki ukryte, wynikające z decyzji fiskalnych jako skutek uboczny – jak z tym droższym chlebem na skutek podwyżki cen paliwa. Tychże ukrytych zabiegów socjalistycznego (tak jest, mówmy już otwartym tekstem) Rządu czeka w kolejce kilka, np. zapowiadana likwidacja „lokat antybelkowych” w bankach oraz wyższa akcyza na wyroby tytoniowe. Do tego, zamiast ograniczać administrację, Tusk znów ją rozmnaża: powstało właśnie nowe Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, pod światłym przewodnictwem Wielce Czcigodnego Michała Boni. Tego samego, który wymyślił 19% podatku od umów o dzieło dla twórców, bo tak wygląda w praktyce planowana likwidacja 50% kosztów uzyskania przychodu od działalności artystycznej…

Oczywiście wprowadzane zmiany fiskalne nie zaszkodzą najbogatszym – w tym klasie polityków. Oni nie odczują nowych obciążeń, bo i tak mają na kontach tyle, że parę groszy więcej na paliwo, brzydko mówiąc, zwisa im obojętnym kalafiorem. Cynicznie powiem, że nie odczują ich również najubożsi, bo oni i tak żyją na granicy nędzy – tyle, że liczba nędzarzy może się w Polsce bardzo szybko zwiększyć. Zmiany najbardziej dotyczą tzw. klasy średniej, „przeciętnego Kowalskiego”, który uczciwie zarabia te swoje dwa, trzy tysiące złotych – i z przerażeniem stwierdza, że każdego miesiąca ta sama kwota wystarcza mu na mniejsze wydatki… Gdy „Kowalskim” pensja przestanie wystarczać na jedzenie, wtedy się zacznie.

Nie wiem, jak nisko musi opuścić się próg ubóstwa w naszym kraju, by ten Rząd zaczął uciekać w popłochu przed rozwścieczonym tłumem, biegnącym na Urząd Rady Ministrów z siekierami czy butelkami z benzyną. Taki scenariusz, przypominający niedawne wydarzenia w Argentynie i Grecji, wydaje się coraz bardziej realny. Niektórzy twierdzą, że na krwawe protesty w Polsce poczekamy najwyżej rok. Ja uważam, że przy obecnym tempie wprowadzania zmian, bijących w kieszenie wszystkich, poza tuczącymi się naszą pracą politykami i urzędnikami, rewolucja społeczna w tym kraju nastąpi o wiele szybciej.

O tzw. dyskryminacji kobiet czyli jak brednie stają się prawem

 

Nie ma żadnej dyskryminacji kobiet. Ktokolwiek twierdzi, że kobiety mają w Polsce gorzej od mężczyzn, ulega demagogii lub powtarza zasłyszane brednie.

Wszyscy płaczą, zwłaszcza feministki, że kobiety w Polsce są źle opłacane, wymaga się od nich w pracy więcej niż od mężczyzn za mniejsze pieniądze, a gdy ktoś ma przyjąć kogoś na etat, bierze z zasady mężczyznę.

Płaczą najczęściej te panie, którym z powodu niskich kwalifikacji zawodowych nie udało się osiągnąć zamierzonego celu – lukratywnego etatu, podwyżki czy awansu. Łatwo wtedy zgonić na męski szowinizm przełożonych – zwłaszcza wtedy, gdy w wyścigu o konfitury lepszy okaże się jakiś facet… Co innego, gdy kobieta naprawdę została skrzywdzona, na przykład nie przyjęto jej do pracy, bo jest w ciąży, albo też z racji macierzyństwa dotychczasowy szef nie przedłużył jej zatrudnienia…

… ale spróbujmy zrozumieć – jest to problem szefa, który jest bydlakiem, a nie żadnej dyskryminacji kobiet! Tak, jak zgodnie z polskim prawem nie dyskryminuje się w pracy innowierców, osób innej rasy czy orientacji seksualnej. Ktokolwiek tak robi, sprzeniewierza się prawu i powinien być za to ukarany.

Nie da się jednak ukryć, że przypadki krzywdzenia w pracy kobiet, choć na pewno się zdarzają, nie są żadną obowiązująca zasadą. Rozejrzyjcie się, ile kobiet wokół świetnie radzi sobie w roli prezesów firm, na wysokich stanowiskach politycznych, urzędniczych… Ile koleżanek u Ciebie w firmie zarabia tyle samo, co Ty, a ile więcej? W ilu firmach panie obsadzone są na etatach kierowniczych wobec zespołu, w którym przeważają mężczyźni?

Gdy dokonamy takiej obserwacji okaże się, że nie ma mowy o żadnej dyskryminacji. To oczywisty mit, wywlekany przez te organizacje (najczęściej feministyczne), które w obronie rzekomo uciskanych kobiet chcą zyskać profity – oczywiście w formie publicznych subwencji „na walkę z dyskryminacją”. To samo dotyczy zresztą organizacji gejowskich, zasada jest identyczna.

Powtarzam: wszelkie formy dyskryminowania ludzi ze względu na płeć, rasę, wyznanie czy seksualizm są w Polsce karalne. I niech sądy rozpatrują pojedyncze przypadki, gdy dochodzi do złamania prawa. Uleganie psychozie, że niby kobiety w Polsce się prześladuje, uznać należy za oczywistą pomyłkę.

 

 

O zwolnieniach urzędników, czyli krok w dobrą stronę, ale za późno i bez sensu

Donald Tusk ma zwalniać urzędników, około 20-tu tysięcy osób w całym kraju. Na mocy rządowego przyzwolenia, a może nakazu, pracę mają tracić urzędnicy Kancelarii Premiera, ministerstw, ZUS, KRUS i NFZ, najczęściej w wieku przedemerytalnym lub z kończącymi się umowami na czas określony. Niby to dobrze, niby o to chodzi: odchudzajmy biurokrację, tnijmy wydatki państwa, szanujmy publiczną składkę, bo mnóstwo jest potrzeb, które należy dzięki niej wypełnić…

…mimo to, zapytajmy: co w skali kraju da zwolnienie 20-tu tysięcy urzędników? Jaką moc gospodarczą, poza oczywistym działaniem przedwyborczym, ma decyzja, pozbawiająca pracy ludzi bez najmniejszej korzyści makroekonomicznej?

Zdaje się, że Premier próbuje ratować nadszarpnięty ostatnimi podwyżkami wizerunek liberała. Oczywiście, jak należało się spodziewać, mamy do czynienia wyłącznie z działaniem pozornym, nie zaś z potrzebnymi natychmiast temu krajowi zmianami systemowymi.

Zwalnianie urzędników miałoby dla Polski sens tylko wówczas, gdyby zlikwidowano całe instytucje, niszczące zamożność naszych obywateli. W tym samym momencie konieczne byłoby natychmiastowe ułatwienie życia obecnym i potencjalnym przedsiębiorcom – po to, by łatwo było w Polsce zakładać i utrzymywać prywatne firmy. Wówczas, uwolniony od państwowych restrykcji rynek zapełniłby się miejscami pracy dla osób, zwalnianych z likwidowanych urzędów.

Dziś każdy, kto chciałby rozwinąć własny biznes od zera, nie waży się stawać do walki z kilkusetzłotową opłatą ZUS każdego miesiąca (wnoszoną bez względu na wysokość osiągniętych zysków). Większość potencjalnych przedsiębiorców odpada po żmudnej walce z urzędnikami w gęstwinie formalności, przepisów, koncesji i innych utrudnień. Gdyby nie administracyjna biurokracja, firm byłoby znacznie więcej: zapytajcie jakiegokolwiek Polaka, który pracował w Irlandii i założył tam firmę. Likwidując biurokrację, zdejmujemy za jednym zamachem koszta i przeszkody, a nowe firmy załatwiają sprawę obawy przed bezrobociem. Proste? Tak – ale wówczas politycy i ich znajomi, zatrudniani na urzędniczych etatach, straciliby szansę żywienia się naszym kosztem.

Dlatego decyzje personalne Tuska nie przyniosą nikomu żadnej korzyści: polskiego budżetu nie uratują przed nadmiernym zadłużeniem, a rodzinom dwudziestu tysięcy osób stworzą dramat egzystencjalny, powiększając przy tym armię polskich bezrobotnych.  Pamiętajmy o tym przed jesiennymi wyborami.

O waleniu głową w sufit, czyli jak wypromować przebój i zostać znanym artystą

Młode zespoły często pytają mnie, jak wypromować swoje utwory. Chcą przebić się do mediów, bo wierzą, że grają muzykę porywającą dla fanów, mogą awansować do ekstraklasy krajowych wykonawców… Jest o co walczyć. Wystarczy jedna rozpoznawalna piosenka, hicior, nadawany przez rozgłośnie w całym kraju, żeby pojeździć trochę w sezonie z koncertami. Trzeba mieć przebój, a wtedy sprawny menadżer złapie odpowiednie kontakty w terenie: wykonawca może liczyć na zaproszenia do udziału w plenerowych imprezach, dyktując oczywiście stosowną kwotę jako wynagrodzenie za występ. W czasach internetu sprzedawanie płyt, zwłaszcza debiutantów, idzie słabo. Trzeba liczyć na koncerty, jeśli chce się swoją artystyczną działalność zdyskontować w jakikolwiek sposób, a nie pozostawać jedynie w zatęchłej przestrzeni garażu lub piwnicy.
Pytają mnie zatem o radę lub proszą o pomoc wprost. Staram się pomagać, jeśli mogę, choć promocja w lokalnej stacji ma się nijak do regularnego emitowania utworu na antenie ogólnopolskiego giganta. A problem pozostaje: tak naprawdę nie wie nikt, dlaczego niektórzy mają dobrze i w momencie debiutu osiągają sukces, a inni całymi latami tułają się w poszukiwaniu choćby drobnej cząstki medialnej popularności.
Z pewnością trzeba pytać o charakter wykonywanej muzyki. Metalowcom z zasady będzie znacznie ciężej niż wykonawcom pop. Tu nikt kłócić się nie zamierza – chcesz, żeby cię w radio puszczali, zagraj lekko, łatwo i przyjemnie. Co jednak z tymi, którzy (nawet zgodnie ze swym artystycznym podejściem) grają muzykę przyswajalną, a mimo to w mediach przebić się im trudno?
Wielu moich kolegów, jeszcze z radiowych czasów, piastuje dziś odpowiedzialne funkcje szefów muzycznych ogólnopolskich stacji. Rozmawiam z nimi, pytając – jak to robisz? Masz do wypełnienia ramówkę, w tych godzinach musisz zmieścić dziesiątki utworów różnych wykonawców… Kto ma priorytet, kogo będzie więcej, czy sam lansujesz kapelę, czy twoi szefowie dają ci wytyczne? A może są inne mechanizmy wyboru? Jakie?
Trudno prowadzi się takie rozmowy, bo chodzi o to, żeby nikogo nie obrazić. Najczęściej słychać odpowiedź, że decydują sami odbiorcy – widzowie, słuchacze. Chcą danej piosenki, więc się im ją daje. Po to mamy te wszystkie głosowania, plebiscyty, listy przebojów. Interakcja, kontakt z odbiorcą. No dobrze, na nowy przebój znanej kapeli chętnie wszyscy czekamy. Szef muzyczny ryzyka nie ponosi: dostaje od wytwórni singiel z nowej płyty znanego wykonawcy „x”, musi tylko wbić go do ramówki. A co wtedy, gdy trzeba wypromować debiutanta? I nie ma argumentu o woli odbiorców? Zawsze jest taki moment, że wykonawca wydaje pierwszą płytę i pierwszy z niej singiel staje się przebojem. Kłopot w tym, że nie wszystkim debiutantom dane jest wybicie się na gwiazdę.
To jasne, że o sprzedaży każdego towaru decydują mechanizmy rynkowe. Nie trzeba wzdragać się na myśl, że muzyka jest towarem. Jak wszystko, co podlega sprzedaży, choćby i najszlachetniejsze dźwięki są w tym systemie traktowane jak każdy inny produkt handlowy. A jeśli towar jest nowy, trzeba zainwestować w jego promocję. Wytwórnie płytowe wydają gwiazdy, a w swych budżetach na pewno rezerwują środki na inwestycje w nowe twarze. To czysty biznes: wytwórnie muszą w ogólnym bilansie wyjść na swoje, więc promocja debiutanta, o ile zapadnie decyzja o jego wspieraniu, mało ma wspólnego z dywagacjami merytorycznymi. Dobry ten kawałek czy nie? Każdy powie inaczej, ale nas wydawców nic to nie obchodzi: choćby krytycy nie pozostawili na tym suchej nitki uznajemy, że to się sprzeda, podejmujemy więc inwestycyjne ryzyko. Nasze własne ryzyko – jeśli pieniądze utopimy, nasza strata. Trudno więc dziwić się, że wytwórniom zależy na intensywnym promowaniu utworu w mediach. Gdy więc pojawiają się opinie, jakoby duże stacje radiowe i telewizyjne „siedziały w kieszeni” wydawców płyt, trudno w logiczny sposób im zaprzeczyć. Choć oczywiście szefowie muzyczni twierdzą, że to potwarz, a nikt przecież nikogo za rękę nie złapał. Każdy cynicznie przekonuje, że skoro nie ma dowodów na tak wyrysowany łańcuszek korupcyjny, nikt nie ma prawa oskarżać media o podobne przekupstwo.
Tkwimy więc w świecie hipokryzji. Media nie mogą sobie pozwolić na jawne przyznanie się do układów z wytwórniami. Nikt dowodów korupcji nie zgromadził, więc nie istnieje żaden precedens. Dopóki jakiś dziennikarz śledczy nie ujawni, że oto pewna rozgłośnia radiowa przyjmuje pieniądze od wytwórni płytowych za wypuszczanie w eter wybranych utworów, wskazywać nikogo palcem nie mamy prawa. A szef muzyczny stacji jawi się początkującym zespołom niczym bóstwo, trzymające w swych dłoniach klucze do szczęścia wybranego debiutanta…
Nie potrafię wskazać jednoznacznej drogi wyjścia z sytuacji. Potrzebne są pieniądze, własne lub zamożnego mecenasa w postaci wytwórni płytowej, by z nikomu nieznanego zespoliku wyrosła gwiazda pierwszej wielkości, rozpoznawalna w kraju i na świecie. Pytanie, jak do tych pieniędzy dotrzeć jest pytaniem otwartym. Bywa, że wydawcy płyt podejmują inwestycyjne ryzyko w oparciu o wiedzę, odnośnie undergroundowej popularności wykonawcy. Tu dobry przykład, COMA, która wychowała sobie w klubach Łodzi wierną publikę, zauważoną następnie przez koncern płytowy. Proces trwał wiele lat, ale jego zwieńczeniem był sukces, artystyczny i medialny. I to chyba najlepsza podpowiedź dla każdej początkującej kapeli.