O kosmitach, czyli życie nasze z zewnątrz oglądane…

Zdumiewające, jak wielu ludzi wierzy w istnienie obcych cywilizacji. Zrozumiałe, że się nie afiszują ze swoimi poglądami… Ale są i tworzą ciekawą społeczność. Nie można ich pytać, czy kosmici istnieją – bo to w kontakcie z nimi pytanie źle zadane. Jakby pytać papieża, czy Bóg istnieje… Wszystko jest kwestią wiary i dogmatyki. Fani UFO mogą natomiast rozmawiać o znakach, jakie świadczą o istnieniu cywilizacji pozaziemskich. Faktu ich wiarygodności nie kwestionują nigdy. Od Roswell, przez nasz poczciwy Emilcin, do Trójkąta Bermudzkiego – wszystko, co kiedykolwiek niosło znamiona jakiejkolwiek obcej ingerencji w ziemskie życie a nie zostało wiarygodnie wyjaśnione, może być przedmiotem ciekawej rozmowy.

Wśród koncepcji ufologicznych zwłaszcza jedna budzi zainteresowanie. Mówi ona, że Ziemia wraz z zamieszkującymi ją mieszkańcami jest rodzajem hodowli – miejsca, obserwowanego przez istoty znacznie wyżej niż my rozwinięte. Owe stwory miałyby przyglądać się postępowi, jaki zachodzi na Ziemi – choćby w zakresie przygotowań do możliwych podróży międzygwiezdnych – oraz dyskretnie podsuwać nam rozwiązania, jakoby pomocne w szybszym rozwoju naszych technologii.

Wprawdzie świadomość, że jesteśmy czymś w rodzaju much na szkiełku mikroskopu może budzić niejakie przerażenie, ale nie przesadzajmy. Jeśli nawet kosmici nas obserwują czy dyskretnie wspomagają nasz rozwój, rodzina przeciętego Kowalskiego raczej nie odczuwa z tego tytułu żadnego dyskomfortu. Gorzej, że obca cywilizacja raczej niewiele robi w sprawie naprawy sytuacji mieszkańców trzeciej planety od Słońca. Cóż, widać prawa działań naukowych są tam identyczne, jak u nas. Człowiek – badacz również stara się nie ingerować w życie obserwowanych populacji, zwierząt czy roślin. Że swoją działalnością ludzkość często im szkodzi, to inna sprawa. Nie sądzę natomiast, by kosmici wywoływali na Ziemi wojny – po to, by liczba mieszkańców zmniejszyła się u nas dla dobra przetrwania gatunku. Zresztą, kto ich tam wie – być może perfidia obserwatorów i do tego stopnia jest już zaawansowana.

Nie mamy żadnego wpływu na aktywność obserwujących nas „obcych astronomów”, ale możemy zastanowić się (choćby dla własnej korzyści), co oni tam z góry mogą zobaczyć. A niektóre zjawiska mogą ich niepokoić poważnie. Wojny (a od powstania ludzkości nie było ani jednego dnia, by nasza planeta wolna była całkowicie od konfliktów zbrojnych) to tylko jeden element niezbyt zachęcającej układanki. Z góry na pewno lepiej widać straty, jakie człowiek zadaje swej własnej przyrodzie. Toż nawet sami porównać możemy satelitarne zdjęcia amazońskiej puszczy – teraz i sprzed choćby pięciu lat… Uważny obserwator z kosmosu na pewno już wie, że większość zamieszkujących naszą planetę ludzi żyje w warunkach permanentnego głodu lub na materialnym poziomie, nie gwarantującym podstawowej egzystencji. Może też stwierdzić, że od wielu dziesięcioleci prowadzone są na Ziemi rozmaite eksperymenty ustrojowe, które z reguły kończą się tak samo: obietnicą raju i powszechnej szczęśliwości a utworzeniem enklawy dobrobytu dla wybranej ekipy inteligentnych cwaniaków (komunizm, socjalizm). Widząc na Ziemi takie cuda kosmici muszą dochodzić do wniosku, że nasz świat znajduje się jeszcze na poziomie naprawdę prymitywnego rozwoju. I być może chcieliby nawiązać z nami kontakt. Ale powstrzymują się, niczym legendarni śpiący rycerze spod Giewontu: „jeszcze nie czas…”.

O kolejnych podwyżkach, czyli znów będzie gorzej

Rząd ujawnił kolejne plany walki z kryzysem za pomocą pieniędzy, wyjętych z naszych kieszeni. Media donoszą, że benzyna wkrótce zdrożeje 18 groszy na litrze – to efekt podwyższonej akcyzy paliwowej. Da to ponoć wpływy budżetowe w wysokości ok. 2 mld PLN.

Podwyżki cen benzyny to najbardziej wredna forma opodatkowania społeczeństwa, bo chwilę później wszystko drożeje. Czemu? Bo właściwie wszystko trzeba gdzieś dowieźć. Ludzie, zajmujący się transportem np. pieczywa muszą wydać więcej na benzynę do swoich ciężarówek. Podnoszą zatem cenę chleba i bułek, by wyrównać sobie stratę – w końcu też muszą zarobić na życie, a przy dzisiejszych kosztach prowadzenia firmy jest to bardzo trudne, coraz trudniejsze… Zatem konsument pieczywa natychmiast zauważa i odczuwa podwyżkę ceny chleba, musi więcej wydać na ten produkt, mniej zostaje mu w kieszeni. I tak jest ze wszystkim, bo niektórych artykułów, jak jedzenie, środki higieniczne, ubranie po prostu nie da się nie kupować. Zużywają się i potrzebujemy nowych.

Wygląda więc na to, że oprócz zapowiadanych w Tuskowym expose (czyli jawnych) obciążeń finansowych Rząd szykuje nam nowe podatki ukryte, wynikające z decyzji fiskalnych jako skutek uboczny – jak z tym droższym chlebem na skutek podwyżki cen paliwa. Tychże ukrytych zabiegów socjalistycznego (tak jest, mówmy już otwartym tekstem) Rządu czeka w kolejce kilka, np. zapowiadana likwidacja „lokat antybelkowych” w bankach oraz wyższa akcyza na wyroby tytoniowe. Do tego, zamiast ograniczać administrację, Tusk znów ją rozmnaża: powstało właśnie nowe Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, pod światłym przewodnictwem Wielce Czcigodnego Michała Boni. Tego samego, który wymyślił 19% podatku od umów o dzieło dla twórców, bo tak wygląda w praktyce planowana likwidacja 50% kosztów uzyskania przychodu od działalności artystycznej…

Oczywiście wprowadzane zmiany fiskalne nie zaszkodzą najbogatszym – w tym klasie polityków. Oni nie odczują nowych obciążeń, bo i tak mają na kontach tyle, że parę groszy więcej na paliwo, brzydko mówiąc, zwisa im obojętnym kalafiorem. Cynicznie powiem, że nie odczują ich również najubożsi, bo oni i tak żyją na granicy nędzy – tyle, że liczba nędzarzy może się w Polsce bardzo szybko zwiększyć. Zmiany najbardziej dotyczą tzw. klasy średniej, „przeciętnego Kowalskiego”, który uczciwie zarabia te swoje dwa, trzy tysiące złotych – i z przerażeniem stwierdza, że każdego miesiąca ta sama kwota wystarcza mu na mniejsze wydatki… Gdy „Kowalskim” pensja przestanie wystarczać na jedzenie, wtedy się zacznie.

Nie wiem, jak nisko musi opuścić się próg ubóstwa w naszym kraju, by ten Rząd zaczął uciekać w popłochu przed rozwścieczonym tłumem, biegnącym na Urząd Rady Ministrów z siekierami czy butelkami z benzyną. Taki scenariusz, przypominający niedawne wydarzenia w Argentynie i Grecji, wydaje się coraz bardziej realny. Niektórzy twierdzą, że na krwawe protesty w Polsce poczekamy najwyżej rok. Ja uważam, że przy obecnym tempie wprowadzania zmian, bijących w kieszenie wszystkich, poza tuczącymi się naszą pracą politykami i urzędnikami, rewolucja społeczna w tym kraju nastąpi o wiele szybciej.

O przypadku WORD, czyli jak działają instytucje państwowe

W łódzkim WORD, czyli Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego, doszło kilka lat temu do grubej afery. Egzaminatorzy brali ciężkie łapówy za zdany egzamin praktyczny, powstała mafia, w końcu uzbrojeni antyterroryści wyciągali z domów podejrzanych o korupcję urzędników.

Na skutek tej sprawy rygory egzaminacyjne w WORD-zie gwałtownie się zaostrzyły. W samochodach zainstalowano system kamer i nagrywarki, dyrekcja ośrodka zapowiedziała regularne przeglądanie filmów oraz skrupulatne przyglądanie się pracy całej kadry egzaminacyjnej.

Niemal w tym samym czasie (mówimy o sytuacji sprzed mniej więcej sześciu lat) zmieniły się polskie przepisy Kodeksu Drogowego w zakresie samego egzaminu. W Łodzi skutek był taki, że praktyczny test stał się wyjątkowo trudny do zdania – wprowadzono „ustawowe” utrudnienia, nadto przyglądano się mocno samym egzaminatorom… Zaczęły mnożyć się skargi, zażalenia i protesty – ludzie odpadali po kilkanaście razy, a każdy egzamin na prawo jazdy kosztuje do dziś ok. 130-tu złotych.  Pokrzywdzeni mieli wrażenie, że mafia egzaminatorów wcale nie została rozbita, tylko teraz kasę tłucze już po linii legalnych działań: po prostu uwala na egzaminach więcej osób, żeby do kasy WORD wpłynęło więcej pieniędzy za kolejne poprawki.

Na łódzkim podwórku wzmocniła się więc ogólnopolska tendencja, obecna we wszystkich WORD-ach: prowadzić egzaminy bardzo surowo i skrupulatnie. Wraz z wprowadzeniem nowych przepisów egzaminacyjnych wskaźniki zdawalności we wszystkich ośrodkach wojewódzkich gwałtownie się pogorszyły.  Łódź była natomiast w niechlubnej czołówce ośrodków z najniższą średnią. Przez lata liczba ta nieco się poprawiła, ale do dziś zaliczenie jazdy za pierwszym razem w łódzkim ośrodku graniczy z cudem. Informacje z innych WORD-ów wciąż potwierdzają ogólnopolską zasadę: egzamin na prawo jazdy to poważne wyzwanie dla każdego młodego kierowcy w Polsce.

Dyrekcja łódzkiego WORD-u (jak w całej Polsce, mianowana z politycznego klucza) przedstawia własną wersję wydarzeń. Według niej, szkoły jazdy fatalnie kształcą kandydatów na kierowców. Niby godzin obowiązkowej jazdy jest za mało, ludzie przychodzą na egzaminy nieprzygotowani, wysypują się podczas jazdy testowej na najprostszych zadaniach… Tymczasem do dziś mnożą się skargi na nadmierną surowość egzaminatorów, układanie tras tak, by zastawiać na zestresowanego kandydata pułapki, nie zaś po to, by faktycznie ocenić przygotowanie do jazdy. Odpadający skarżą się na przykład, że egzaminator przerwał egzamin po przekroczeniu dozwolonej prędkości o jeden kilometr.

Na te dwie strony WORD-owskiego medalu nakłada się sprawa zasady funkcjonowania tych ośrodków.  Jak działają WORD-y? Są to instytucje podległe Urzędom Marszałkowskim, zatem funkcjonują w oparciu o pieniądze z budżetu regionalnego. Podstawą ich finansowania są więc pieniądze publiczne, a WORD-y mają – ustawowo – zakres zadań, które muszą za te pieniądze wypełniać. Oprócz prowadzenia egzaminów są to m.in.: działalność profilaktyczna dla dzieci (wykłady o bezpiecznym zachowaniu się w ruchu drogowym), utrzymanie floty pojazdów egzaminacyjnych (zwykle dzieje się to na zasadzie leasingu, zatem płaci się za wynajmowanie aut oraz paliwo do nich), utrzymanie wszystkich pracowników ośrodka. Kosztuje to razem pewną kwotę pieniędzy, powiedzmy „x”. Na ten cel WORD otrzymuje z Urzędu Marszałkowskiego subwencję, również w wysokości „x”. Ale (jak udało mi się ustalić w łódzkim ośrodku) jest to subwencja ZNACZNIE NIŻSZA od kwoty wydatków, jakie WORD musi każdego miesiąca wydawać w ramach swych obowiązkowych zadań.

W czym problem, moglibyśmy powiedzieć, w końcu WORD organizuje płatne egzaminy, którymi może uzupełnić sobie brakujący budżet. Ano, właśnie problem jest duży – w istniejącym systemie każdy polski ośrodek ruchu drogowego ma WYRAŹNY INTERES w uwalaniu ludzi na egzaminach! Im więcej powtórek,tym więcej kasy wpływa na konto ośrodka, pozwalając mu na odkładanie potrzebnej gotówki. Jak chwalą się łódzcy urzędnicy z WORD-u, udało im się wypracować pokaźny zapas, nie boją się więc sytuacji, w której wydatki przerosną wpływy. Świetnie – ale co wtedy, gdy ich koledzy w Urzędzie Marszałkowskim podejmą np. decyzję o zmniejszeniu subwencji dla WORD-u? Zdrożeją egzaminy? Czy znów ich kryteria zostaną zaostrzone, by każdy zdający podchodził do próby co najmniej kilka razy? Bo inaczej ośrodek zbankrutuje lub wpędzi się w długi?

Sprawa jest bardzo trudna, bo faktycznie nikt nie chce, by WORD-y masowo wypuszczały na drogi niedouczonych kierowców. Ale na pewno nie może być tak, by w interesie samego ośrodka było uwalanie jak największej ilości zdających! I to bez względu na posądzanie egzaminatorów o tworzenie branżowej mafii.

Osobiście, to żadna niespodzianka, sprywatyzowałbym WORD-y. Wówczas ośrodki te mogłyby skupić się wyłącznie na utrzymaniu kadry ludzi i samochodowej floty – według własnych rachunków ekonomicznych. A odpadłyby wszystkie zadania, narzucane w ramach subwencji państwowej. Dzieci w szkołach mogłaby uczyć Policja, zresztą i dziś robi to z dobrym skutkiem.  Utrzymanie WORD-u stałoby się tańsze, być może do tego stopnia, że zniknęłoby powiązanie interesu ośrodka z ilością zdanych egzaminów…

A może Wy, drodzy czytelnicy, mielibyście pomysł na lepsze rozwiązanie systemowe?

O biurokracji, czyli nasz wspólny problem z urzędami

Rozczytałem się ostatnio w „Uważam Rze”. Odkąd mój ulubiony „Najwyższy Czas!” przestał pisać o sprawach wolnorynkowo-ustrojowych, nie było na rynku tytułu z półki opiniotwórczej, który mógłby nadawać się do regularnego czytania. W najnowszym „UR” (nr 8/2011) Łukasz Warzecha daje piękny tekst pt.: „Polskie drogi”, pisząc w podtytule, że to, co dzieje się na naszych drogach to dokładna alegoria stanu polskiego państwa, ze wszystkimi jego patologiami. Bezsensowne przepisy, bezmyślna ich egzekucja, łupienie ludzi, traktowanie ich z pozycji siły – „bo władza ma rację”. To wszystko, jako żywo, obraz małego modelu ustroju naszej ojczyzny, wypracowanego na drogach…

Powiadam, w „Uważam Rze” należy przebić się przez męczącą, propisowską retorykę – ale w konkurencji z innymi gazetami tego segmentu nowy tytuł wypada wręcz wzorcowo, jako jedyny odrzuca poprawność i modne lukrowanie platformerskiemu Rządowi. No i pisze (czasami) o tym, co naprawdę ważne.

W temacie zwalczania biurokracji, która jest przecież jednym z najbardziej uciążliwych elementów naszego systemu władzy, jedno wydaje się oczywiste – rozrośnięty aparat biurokratyczny ostał się nad Wisłą po komunistach w niemal identycznej formie. Zmieniły się szyldy urzędów, a pojawiła się retoryka wolnościowa, tłumacząca ich działanie. Wprawdzie lata 90-te dawały jakiś zaczyn zmian na lepsze, ale już reforma administracyjna Buzka i jego AWS-owskiej ekipy rozwiała wszelką nadzieję. Zamiast likwidować kosztowne, tak naprawdę nikomu niepotrzebne urzędy oraz instytucje publiczne, wysysające z Państwa coraz więcej naszych pieniędzy, tworzy się kolejne. Oczywiście wszystko w imię pomocy zagubionemu w gąszczu praw i przepisów obywatelowi. Praw, co trzeba przypomnieć, tworzonych dokładnie przez tych samych polityków, którzy później – mnożąc urzędy – próbują pokazać wyborcom, jak bardzo starają się pomóc im w pokonywaniu administracyjnych trudności. A zatem prawdziwe jest stwierdzenie, że politycy bohatersko zwalczają problemy, które najpierw sami wywołali.

Nie cierpię biurokracji, jest jednym z najgorszych koszmarów współczesnego życia w Polsce. Prof. Zbigniew Brzeziński powiedział mi kiedyś, że właśnie zwalczenie biurokracji będzie przepustką Polaków do rozwiniętej cywilizacji, jedynym skutecznym sposobem pokonania biedy i zapóźnienia. Tym bardziej dziwi fakt, że Polacy niezmiennie trwają w rzeczywistości, która szans rozwojowych im nie daje. Jak długo to potrwa – zobaczymy. Kolejne wybory już jesienią…

O elicie, czyli kto powinien rządzić…

Mawiają demokraci, że demokracja nie jest idealnym ustrojem, ale nikt jeszcze lepszego nie wymyślił. Zwolennicy monarchii lub systemu władzy autorytarnej odpierają wtedy, za Łysiakiem: „jedzmy g…no, miliony much nie mogą się mylić” – dając w podtekście sugestię, że w demokracji każda bzdura staje się prawem, byle tylko przegłosowała ją głupawa większość, odpowiednio przekabacona siłą mediów przez znających się na socjotechnice cwaniaków, walczących o przechwycenie władzy i pieniędzy.

Niestety, nie ma gwarancji na dobre rządy nawet wówczas, gdy władzę pełni król – lub inny „pomazaniec boży”, jakikolwiek prezydent czy wódz plemienny… Historia pokazuje, że zbyt wielu było na świecie morderców, psychopatów lub po prostu nieudaczników w roli królów. Ludzie cierpieli pod rządami Kaliguli lub innego Nerona, przyjmując okrucieństwo satrapy jako nieuchronne przeznaczenie. Oczywiście, najlepszy byłby światły, dobry i mądry władca, mniej dbający o interes własnego dworu niż o dobrobyt poddanych, ale nie oszukujmy się – pojedyncze w dziejach świata przypadki takich kadencji jedynie potwierdzają regułę: dobry król to taki sam wybryk natury, jak dobry rząd, wybrany głosami demokratycznej większości.

Stan rzeczy, nie dający wyraźnej przewagi żadnej ze znanych metod sprawowania władzy jeszcze raz potwierdza tezę: nie forma rządzenia, lecz jego treść tak naprawdę ma znaczenie dla ludzi. Im mniej publicznego majątku w rękach osób, sprawujących władzę w danym państwie, tym lepiej dla ludzi owo państwo zamieszkujących.

Żyjemy jednak w demokracji i na żaden przewrót ustrojowy chwilowo się nie zanosi. To ogół narodu, stawiając krzyżyki na kartkach z nazwiskami, decyduje o wyborze grupy tych, a nie innych przedstawicieli większości społeczeństwa. Czy rzeczywiście wybór ten odbywa się na sprawiedliwych, większościowych zasadach (spór wokół ordynacji) – to zagadnienie do obszernej polemiki i materiał na oddzielny tekst… Ale chwilowo załóżmy, że faktycznie większość głosujących ma siłę, pozwalającą na klarowne wyłonienie tych, których najchętniej popieramy.

I tu zaczyna się problem: często nie wiemy, kogo poprzeć. Albo jesteśmy zmuszeni poprzeć ludzi z danej partii politycznej – bywa, że z jej programem nie zgadzamy się w pełni. Zatykamy więc nos i głosujemy na mniejsze zło, osłabiając w ten sposób satysfakcję z dokonanego wyboru. Niezbyt to demokratyczne – jeśli nie mogę oddać głosu na kogoś, kogo poparłbym bezdyskusyjnie, to albo nie idę głosować (wszyscy wiemy, jakie są w Polsce frekwencje wyborcze) albo – głosując na mniejsze zło, działam częściowo wbrew sobie, a przecież nie to powinno być ideą demokratycznego głosowania!

Mamy więc problem, rzekłbym, kadrowy. Nie tylko polityczny, bo od dawna partie, które sprzeciwiają się „poprawnemu” widzeniu świata są strarannie pomijane w socjotechnicznym procesie promocyjnym, uprawianym przez ogólnopolskie media na zlecenie utrzymujących je sitw czy układów. Jest to również problem braku elit. W wyborach wszystkich szczebli, od początku wolnej, polskiej demokracji, startują w zasadzie ci sami ludzie, zmieniający tylko partyjne szyldy w zależności od aktualnej koniunktury. Stała ekipa, przewijająca się w okienkach telewizorów w co chwilę innym zestawie barw klubowych, zniechęca wyborców do społecznej aktywności. Słyszymy – „na kogo mam głosować, przecież to ciągle ta sama banda!”

Elit w Polsce nie mamy, największa w tym zasługa Hitlera po jednej, a Stalina po drugiej stronie granic wojennej Polski. Wojna z Niemcami oraz Katyń skutecznie przetrzebiły nam arystokratyczną, najbardziej elitarną tkankę narodu. Po wojnie kształcono już według ludowego, czerwonego systemu, a wielu z tamtych profesorów do dzisiaj zajmuje etaty w polskich uczelniach… Przełom roku 89 także zrobił swoje – nawet jeśli wśród tak zwanych fachowców, mimo ideologicznego skażenia, trafiali się prawdziwi mistrzowie swojej branży, pęknięcie systemowe zmiotło ich ze sceny, krusząc odwieczny łańcuch przekazywania wiedzy i doświadczeń młodszemu pokoleniu. Znakomicie widać to w dziennikarstwie: pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków, wchodzących do zawodu na początku lat 90-tych, tak naprawdę nie miało od kogo się uczyć. Ich potencjalni mistrzowie zostani z zawodu relegowani za propagandową służbę PRL i występy w mundurach oficerskich na ekranach telewizorów w stanie wojennym. Całkiem słusznie przeprowadzono w tej grupie zawodowej lustrację (propaganda nie jest dziennikarstwem), ale za jednym zamachem odstrzelono najbardziej doświadczonych rzemieślników, którzy mogliby, w sensie warsztatowym, wychować następców. Toteż zawodowi beneficjenci nowego systemu prasowego wolnej Polski tak naprawdę uczyli się sami, a zaraz potem uczyli młodszych od siebie, samemu tak naprawdę niewiele wiedząc jeszcze o swojej robocie. Niestety, do dzisiaj widać tę historyczną kolej rzeczy w poczynaniach dziennikarzy. Oraz w grupie osób, które mediami zarządzają – znaleźć tam człowieka, który byłby dla swoich podwładnych zawodowym autorytetem, graniczy z cudem. To zresztą złożony problem, bo tak zwana polityka personalna redakcji musi opierać się na konkretnych zasadach – a tych nie znają właściciele mediów, zatrudniając przypadkowych ludzi w roli redaktorów naczelnych, ani też owi redaktorzy, dobierając sobie współpracowników na zasadzie łapanki lub koleżeńskich koneksji. Oczywiste, jakby się zdawało, kryterium fachowości, jest tu najrzadziej brane pod uwagę…

Zatem, dopóki ktoś systemu nie zmieni, jesteśmy w Polsce skazani na rządy ludzi niekoniecznie do władzy się nadających. Teraz politykiem może być dosłownie każdy a władzę dostanie, jeśli tylko otrzyma społeczne poparcie. Głosy zgromadzi, jeśli przekona tych, którzy w swej masie nie bardzo orientują się, na czym ta cała polityka naprawdę polega… Zatem, kto skuteczniej uruchomi socjotechniczną maszynerię, przejmuje Państwo z całym dobrodziejstwem dostępu do publicznej kasy – i robi co chce. „Po nas choćby potop”… I to jest właśnie najbardziej przerażające.

O kapitalizmie, czyli jak tu zarabiać więcej…

Mój znajomy, dawniej dziennikarz a dziś polityk (niedawno startował na fotel prezydenta swojego miasta) pełnił swego czasu funkcję dyrektora Ośrodka Doradztwa Rolniczego w Zgierzu. Zdumiony, pytałem go jak tam się dostał ze swoim filologicznym wykształceniem, jest bowiem rusycystą. Zaczął się śmiać i rechocząc, odparł: „No widzisz, ktoś im musi doradzać!”

To właśnie mały, ale idealny model naszego ustroju państwowego. Oraz odpowiedź na pytanie, dlaczego przeciętny obywatel Polski nijak nie może stać się zamożniejszy.

Kapitalizm niby w Polsce jest, ale tyle już lat głosujemy za obaleniem komuny, a w kieszeni jakoś nie przybywa. Średnia krajowa rośnie, ale najubożsi rodacy nadal zarabiają znacznie poniżej poziomu godnej egzystencji. Natomiast wszyscy zarabiamy około czterech razy mniej niż nasi sąsiedzi na zachód od Odry. Czy wobec tego naprawdę ustrój Polski można nazwać kapitalistycznym?
Niestety, nie. Czysty, wolnorynkowy kapitalizm w swojej ekonomicznej definicji w ogóle na świecie nie występuje, najbliższy temu ustrojowi jest oczywiście system polityczno-gospodarczy Stanów Zjednoczonych. Chile za rządów Pinocheta miało podobny charakter, choć wprowadzenie tam kapitalizmu odbyło się metodą krwawego zamordyzmu w walce z czerwonymi przeciwnikami. U nas kapitalizmu nie ma – choć informują nas o jego istnieniu rozliczni politycy, którzy chcą, by określano ich mianem liberałów.

Jak u nas jest, wyjaśnił Rafał A. Ziemkiewicz w pierwszym felietonie z cyklu „Ziemkiewicz w Kisielu”. Znany pisarz i publicysta wystartował z autorską rubryką na łamach nowego tygodnika „Uważam Rze”, opiniotwórczej przybudówki „Rzeczpospolitej”. Bierzemy to z zadowoleniem, bo w kraju brakuje łamów, gdzie można by poczytać o interpretowaniu rzeczywistości na sposób gospodarczy – nie tylko przez pryzmat walki politycznej między aktualnie najpopularniejszymi partiami. Tygodnik jest oczywiście ewidentnie propisowski, ale Ziemkiewicz ma swoich czytelników nie tylko w gronie wyborców PiS. Otóż Rafał wyjaśnia, że to, co w Polsce przywykło się nazywać kapitalizmem jest w istocie współczesną formą feudalizmu, czyli (tu cytat dosłowny) systemu opartego na „garnięciu pod siebie, kierowaniu się dobrem swoim i swojej sitwy, a nie abstrakcyjnego ogółu”. Istnienie feudalizmu i socjalizmu, dwóch sprzecznych sobie a jednak jakoś podobnych systemów nazywa autor „głównym problemem współczesnego świata” ubolewając, że prawdziwy kapitalizm wymaga narzucenia reguł sztucznych, sprzecznych z ludzką naturą. Nie zgadzam się z ostatnim stwierdzeniem, jak też i z konkluzją, że czystego kapitalizmu w związku z tym wprowadzić się nie da. Przynajmniej dziś, na etapie współczesnego rozwoju cywilizacji.

Kapitalizm, mówiąc najprościej, to system taki, w którym obywatel ma pieniądze na wypełnienie swoich własnych potrzeb a Państwo, w sensie struktury administracyjnej, dba o zabezpieczenie potrzeb ogółu swoich obywateli. Politycy, w których interesie jest mnożenie instytucji, urzędów i wszelkiego rodzaju tworów, utrzymywanych za publiczne pieniądze wmawiają nam, że takich potrzeb ogółu jest mnóstwo – i że politycy, mocą społecznego wyboru są po to, by te potrzeby zabezpieczać. Tymczasem wystarczy się zastanowić by dojść do wniosku, że tak naprawdę Państwo musi odpowiadać za: bezpieczeństwo zewnętrzne kraju, żeby nas wrogowie nie najeżdżali (czyli za armię), oraz bezpieczeństwo wewnętrzne obywateli (czyli za Policję, żebyśmy się nie pozabijali i za Sądy, żeby strzegły sprawiedliwości). Wszystko inne obywatel może zapewnić sobie sam, pod oczywistym warunkiem, że ma na to pieniądze. Mógłby się prywatnie leczyć, płacić za wykształcenie własne i swoich dzieci, zbierać sobie na emeryturę – gdyby miał każdego miesiąca odpowiednie dochody. Innymi słowy, ideą kapitalizmu jest stan rzeczy, w którym najuboższy obywatel ma taką pensję, która wystarcza mu na pokrycie elementarnych, ludzkich potrzeb, nie tylko czynszu i jedzenia.

Tymczasem w Polsce jest dokładnie odwrotnie. Państwowi urzędnicy, pod pretekstem obowiązku dbałości o ludzkie potrzeby, zabierają nam z dochodów grubą część pieniędzy (bezpośrednio w postaci podatków i obowiązkowych składek – oraz pośrednio, w postaci regulacji cen, np. źródeł energii). Tłumaczenie jest oczywiście bardzo szlachetne, głównie takie, że najsłabsi sobie nie poradzą – a jeśli ktoś nie umie zaoszczędzić sobie na emeryturę, to nie musi się bać, bo „dobre” Państwo dochód na starość mu zapewni. Ile wynosi teraz i jaka będzie w przyszłości zusowska emerytura nikomu wyjaśniać nie trzeba, ale chodzi o wniosek znacznie szerszy: taki mianowicie, że jedynie radykalna zmiana ustroju państwowego, nie zaś pozorne lub kosmetyczne zmiany istniejącego stanu rzeczy, mogą spowodować zwiększenie zamożności Polaków.

Mówiąc krótko trzeba sprywatyzować wszystko, poza Wojskiem, Policją i sądami – a normalnemu człowiekowi zostawić pieniądze w portfelu. Wraz z likwidacją szeregu instytucji, utrzymywanych z pieniędzy podatników, zniknęłyby korzenie ziemkiewiczowskiego feudalizmu: gdy znika „koryto”, nie ma pretekstu, by ssać od ludzi pieniądze „na wspólne cele społeczne”. Mnóstwo kosztownych tworów, od urzędów lokalnych przez różne zus-y, enefzety aż do poszczególnych ministerstw i agend rządowych, zniknęłoby również jako pretekst do okradania obywateli pod szyldem dobra społecznego. Przestałoby także opłacać się być politykiem, bo odcięcie władzy od pieniędzy zakończyłoby epokę socjotechnicznej walki partii politycznych o prawo do rozdawania publicznej składki. Niektóre kłopoty, związane z ustrojową przemianą (np. co zrobić z wielotysięczną armią obecnych emerytów po likwidacji zus-u) należałoby rozwiązać za pomocą rozsądnych, wolnorynkowych pomysłów gospodarczych (np. sprzedać zusowski majątek, wielkie pałace – a zarobione pieniądze złożyć na korzystnej lokacie bankowej, z której wypłacano by bieżące emerytury). Jednocześnie należałoby właściwymi aktami prawnymi zabezpieczyć wprowadzone zmiany, dbając w ten sposób o fiskalną swobodę prywatnych firm, które stałyby się naturalnym rynkiem pracy dla setek urzędników, zwalnianych na skutek likwidacji instytucji państwowych.

Mówią – to utopia. Nigdzie na świecie tak nie ma, żeby totalnie zlikwidować sektor administracji publicznej. To prawda, nigdzie tak nie ma, bo politycy nigdzie na świecie na to nie pozwolili. Byłoby to dla nich podcinanie własnej gałęzi. Ponadto bogate kraje zachodnie po drugiej wojnie światowej miały pieniądze na to (i nadal mają), by utrzymywać  rozmaite biurokratyczne twory… Póki stać na to mieszkańców, system może trwać. My zaś mieliśmy przez sześć dekad przaśny komunizm. Polacy właśnie dlatego są biedni, że muszą utrzymywać ustrój, którego podobny typ w krajach unijnych jest utrzymywany przez bogatszych ludzi! Zresztą czasem się ta równowaga załamuje – spójrzmy na Grecję. Inna rzecz – kraje, uznawane za socjalistyczne, bo obciążające obywateli większymi podatkami, niż mamy dziś w Polsce (np. Szwecja) przeznaczają publiczną składkę na wspólne inwestycje, nie na biurokrację. W każdym szwedzkim mieście mamy jeden, a nie trzy ośrodki samorządowej władzy – Landstyrensen, a nie jak u nas Magistrat, Urząd Wojewódzki i Urząd Marszałkowski. Natomiast mieszkańcy każdego ze szwedzkich osiedli mieszkaniowych (luksusowych domków, nie ponurych blokhauzów) mają dostęp do sieci podziemnych parkingów, zbudowanych z publicznej składki – to tylko jeden przykład pożytecznego dysponowania wspólnym groszem…

Zatem czysty kapitalizm byłby możliwy, należy tylko znaleźć sposób na jego wprowadzenie. Oczywiście bezkrwawy, każdy przewrót polityczny, oparty na mordowaniu ludzi w imię lepszej idei jest niedopuszczalny. Ponieważ żyjemy w demokracji, należałoby przekonać ludzi, że radykalne odcięcie biurokratów od publicznych pieniędzy to jedyna szansa na dobrobyt owego bliżej niesprecyzowanego ogółu. Wtedy o zmianach ustrojowych zadecydowałyby głosy wyborców – na taką partię, która paradoksalnie zaproponowałaby system sprawiedliwy dla wszystkich, nie tylko dla swojej sitwy. Kto jest zainteresowany poszukiwaniem takiego ugrupowania w naszym krajobrazie politycznym, niech szuka… Wszak na tym blogu nie będzie wspierania żadnej konkretnej opcji politycznej.