O Ślązakach, czyli dajcie im wreszcie spokój!

Będąc w Szkocji jako student, pracowałem na jednej farmie z Czechami. Było to świeżo po rozpadzie Czechosłowacji. Pytałem ich, skąd u was ten rozłam? Czesi na to – „Oni sami tego chcieli – pytaj Słowaków”. Zapytałem, bo słowaccy studenci również na tej samej farmie zrywali maliny… Mówią – „Nie było u nas jedności, ale zwyciężyła opcja narodowa. Zobaczymy, co będzie dla nas lepsze, czy będziemy lepiej żyć…”

Lata minęły a Słowacja jest krajem samodzielnym i jakoś nie słychać, by rwała się do powrotu w obręb wspólnego z Czechami państwa. Szkoci zresztą, a także Irlandczycy, Baskowie i kilka pomniejszych nacji europejskich (np. w Belgii), mają podobną sytuację. Szkocki nacjonalista powie – na cóż nam alians z Anglikami, przecież mamy złoża naftowe na Morzu Północnym. A zwolennik opcji unionistycznej zaprzeczy – no dobrze, ale co, jeśli złoża się wyczerpią? Jak poradzimy sobie bez angielskiej ekonomii?

W Irlandii sprawa jest bardziej złożona, bo to w końcu odrębna wyspa, w pewnym momencie przez Anglików zwyczajnie najechana. Ale cały Ulster to wyraźny dowód na to, że nawet pod okupacją niektórzy Irlandczycy dobrze się czują. Gotowało się tam latami, w końcu jakoś to uspokoili – ciekawe, jaką opcję przyjmą w najbliższych latach Baskowie?

Konkluzja musi dotyczyć Śląska. Niech się sami rządzą na swoim terytorium! Pewnie niektórzy Ślązacy czują się bardziej Polakami, innym bliżej do Niemiec, kolejni postulowaliby założenie odrębnej, śląskiej państwowości. Pytam, czemu nie dać im wyboru? Niech głosują, jak Słowacy, nawet nad założeniem Państwa Śląskiego. Szkoci mają swoją stolicę, rząd, nawet parlament, mają szkockie funty, a nikt nawet przez chwilę nie pomyśli, żeby między Anglią a Szkocją budować  jakąś granicę… Stoją tylko eleganckie tabliczki z napisem „Scotland” i wymalowanym ostem (thistle), ich godłem narodowym. I nikt jakoś za karabin nie chwyta. U nas byłoby to samo, przecież nawet między Polską a Niemcami granica de facto nie istnieje!

Nie ma sensu wciągać sprawy śląskiej w jakiekolwiek polityczne gierki. Zostawmy Hanysom ich sprawy, niech decydują o nich samodzielnie. Także i na tym polega liberalizm.

O biurokracji, czyli nasz wspólny problem z urzędami

Rozczytałem się ostatnio w „Uważam Rze”. Odkąd mój ulubiony „Najwyższy Czas!” przestał pisać o sprawach wolnorynkowo-ustrojowych, nie było na rynku tytułu z półki opiniotwórczej, który mógłby nadawać się do regularnego czytania. W najnowszym „UR” (nr 8/2011) Łukasz Warzecha daje piękny tekst pt.: „Polskie drogi”, pisząc w podtytule, że to, co dzieje się na naszych drogach to dokładna alegoria stanu polskiego państwa, ze wszystkimi jego patologiami. Bezsensowne przepisy, bezmyślna ich egzekucja, łupienie ludzi, traktowanie ich z pozycji siły – „bo władza ma rację”. To wszystko, jako żywo, obraz małego modelu ustroju naszej ojczyzny, wypracowanego na drogach…

Powiadam, w „Uważam Rze” należy przebić się przez męczącą, propisowską retorykę – ale w konkurencji z innymi gazetami tego segmentu nowy tytuł wypada wręcz wzorcowo, jako jedyny odrzuca poprawność i modne lukrowanie platformerskiemu Rządowi. No i pisze (czasami) o tym, co naprawdę ważne.

W temacie zwalczania biurokracji, która jest przecież jednym z najbardziej uciążliwych elementów naszego systemu władzy, jedno wydaje się oczywiste – rozrośnięty aparat biurokratyczny ostał się nad Wisłą po komunistach w niemal identycznej formie. Zmieniły się szyldy urzędów, a pojawiła się retoryka wolnościowa, tłumacząca ich działanie. Wprawdzie lata 90-te dawały jakiś zaczyn zmian na lepsze, ale już reforma administracyjna Buzka i jego AWS-owskiej ekipy rozwiała wszelką nadzieję. Zamiast likwidować kosztowne, tak naprawdę nikomu niepotrzebne urzędy oraz instytucje publiczne, wysysające z Państwa coraz więcej naszych pieniędzy, tworzy się kolejne. Oczywiście wszystko w imię pomocy zagubionemu w gąszczu praw i przepisów obywatelowi. Praw, co trzeba przypomnieć, tworzonych dokładnie przez tych samych polityków, którzy później – mnożąc urzędy – próbują pokazać wyborcom, jak bardzo starają się pomóc im w pokonywaniu administracyjnych trudności. A zatem prawdziwe jest stwierdzenie, że politycy bohatersko zwalczają problemy, które najpierw sami wywołali.

Nie cierpię biurokracji, jest jednym z najgorszych koszmarów współczesnego życia w Polsce. Prof. Zbigniew Brzeziński powiedział mi kiedyś, że właśnie zwalczenie biurokracji będzie przepustką Polaków do rozwiniętej cywilizacji, jedynym skutecznym sposobem pokonania biedy i zapóźnienia. Tym bardziej dziwi fakt, że Polacy niezmiennie trwają w rzeczywistości, która szans rozwojowych im nie daje. Jak długo to potrwa – zobaczymy. Kolejne wybory już jesienią…

O zidioceniu, czyli dlaczego nie chce nam się czytać…

Znajomy, przyznając się do poczytywania tego bloga (szacunek!) wypomniał mi, że za dużo piszę. Ponoć ludzie nie mają czasu, by w internecie wgryzać się w elaboraty, wolą krótkie formy.

A cóż to! Nie chce się? Ja rozumiem, ale trzeba jakoś przeciwstawiać się ogólnemu spłaszczeniu komunikatów i błyskawicznej ich konsumpcji… Czy nowoczesna formuła dostawy informacji ma od razu oznaczać potrzebę spłycania treści? Tekst to tekst – obojętnie, drukowany, wyświetlany na tablecie czy słuchany z audiobooka: jeśli niesie z sobą cenną treść, warto się nad nim zastanowić. Wczytać się ze zrozumieniem, poświęcić mu chwilę. I nie chodzi tu o mnie, ale o zasadę. Sieć sprzyja pobieżności, nie pozwala nam poddać się refleksji, sprawy ważne i ciekawe docierają do nas coraz rzadziej. Łykamy, a nie smakujemy.

Ale może faktycznie niewielki jest sens walki z wiatrakami… Żyjemy coraz szybciej, obowiązki zabierają czas na pracę nad sobą, nie jesteśmy w stanie przeczytać wszystkiego, co byśmy chcieli, książki układają się na stoliku obok łóżka w coraz większy stosik. 

Tyle, że powinniśmy z tym walczyć. Od szybkich,  jednozdaniowych notatek są facebook i twitter, forma bloga niech pozostanie nośnikiem treści szerszych, odpowiednikiem prasowego felietonu. Nie chodzi zresztą wyłącznie o blogi, których co najmniej kilka mógłbym polecić jako solidną publicystykę, ale w ogóle o sztukę czytania. Komu zależy na autorozwoju, kto z własnej woli zapisał się do inteligencji, nie powinien zadowalać się przełykaniem zajawek w monstrualnej ilości. Wszystko jest sprawą dyscypliny…

…bo inaczej za przyczyną internetu staniemy się społeczeństwem zidiociałym.      

 

O prawie drogowym, czyli jak legalnie okradać ludzi…

Można odnieść wrażenie, że w Polsce posiadacze aut traktowani są niczym „prywaciarze” przez komunistów: na pewno dorobili się na ludzkiej krzywdzie, więc teraz będą płacić za swoje przewiny…

Bezmyślność (a może – przebiegłość) w ustawianiu znaków drogowych to jedno. Drugą sprawą, jaka powoduje, że Polska odwrócona jest do góry nogami wobec normalności, którą proponują swoim mieszkańcom kraje zachodnie są nasze przepisy prawa drogowego. Są one w dużej części pisane po to, aby umożliwić Policji wejście do auta kierowcy z kontrolą i pobrać opłatę w przypadku stwierdzenia uchybień wobec któregoś z przepisów. Tymczasem stwierdzić trzeba, że jeśli przepis drogowy zabrania kierowcy (lub nakazuje) czegoś, co w żaden sposób nie wpływa na bezpieczeństwo innych użytkowników dróg – jest nadużyciem władzy wobec obywatela i jego wolności.

Do takich właśnie nadużyć z pewnością należy przepis o obowiązkowym zapinaniu pasów w aucie. Żeby było jasne, sam jeżdżę w pasach i przekonany jestem o potrzebie ich zapinania. Gdybym nie musiał, też bym je zapinał – każdemu to polecam. Ale rzecz w tym, żeby Państwo nie mogło mi nakazać tego, co robię dla samego siebie we własnym samochodzie – i karać mnie, jeśli tego nie zrobię.  Ileż to razy widzieliśmy patrol drogówki, ustawiony na poboczu po to, by groźny funkcjonariusz mógł przez lornetkę wypatrywać kierowców bez zapiętych pasów? Ludzie, przecież to prawie faszyzm! Jeśli nie zapnę pasów, sam na tym ucierpię w razie zderzenia z innym autem, ja i tylko ja, nikt inny. To moja sprawa, czy chcę ponosić konsekwencję swojego zachowania, a Państwu wara od tego, może ja akurat mam ochotę się zabić. Pomijam już argumentację przeciwników zapinania pasów, takie osoby najczęściej widziały wypadek z pożarem auta, z którego nie mogła wydostać się przypięta ofiara: pasy często zacinają się po zderzeniu, nie chcąc wypuścić uwięzionej osoby…

Jak wspomniałem wyżej, nie chodzi tu o żadne pasy i o żadne bezpieczeństwo w ogóle. Chodzi o możliwość nakładania mandatów, a przez to zupełnie legalnego okradania kierowców, oczywiście pod pretekstem dbałości o ich życie i zdrowie. Można dyskutować o kolejnych paragrafach drogowych – przymusie wożenia apteczki i gaśnicy oraz zapalaniu świateł przez całą dobę – bo w jakiś sposób przepisy te mogą odnosić się do bezpieczeństwa osób trzecich, nie tylko kierowcy, na drodze. Ale z pewnością o  konstruowaniu prawa tak, by służyło ono administracji państwowej do zdzierania haraczy z obywateli, dyskutować się nie da. Przed takim działaniem urzędników kierowcy powinni bronić się jak najmocniej.

O znakach drogowych, czyli gdzie mieszka rozsądek?

Dwie opowieści z tzw. zachodniej Europy, różne w treści, ale tego samego problemu dotykające.

Najpierw Szwecja, rok 1999. W niewielkiej miejscowości stoi znak – ograniczenie prędkości do 30 km/h. Wokół aż gęsto od domów, ciasno – no i szkoły. Wszyscy karnie zwalniają, nawet szybkie motocykle, ścigacze. Zdumiony pytam kierowcy, „zeszwedziałego” Polaka: „Wy tutaj tak zawsze się do znaków stosujecie?”. On patrzy na mnie jak na świra i odpiera: „Czy Ty jesteś normalny? Wolę stracić minutę niż zabić dziecko!”. Konfuzja…

Irlandia, chyba 2007 rok. Zachodnie wybrzeże, wąska i kręta droga, prawie nad samym klifem – bajeczne widoki, z lewej ocean, z prawej hrabstwo Burren. Jeden pas jezdni, z ledwością mijają się dwa samochody: żeby przeżyć, najlepiej jechać trzydziestką. Znak ograniczający prędkość, przecieram oczy ze zdumienia: stówka! Na tej drodze wolno jechać z prędkością stu kilometrów na godzinę!

Czemu porównuję te dwie przygody? Widać w nich, że państwa zachodniej Europy dbają o rozsądne i życiowe rozstawianie znaków drogowych. Tak, by ich stosowanie gwarantowało bezpieczeństwo, ale też by dopasowane było do wygody kierowców. A mieszkańcy chętniej przestrzegają przepisów, które nie uwłaczają rozsądkowi – a przede wszystkim nie są po to, żeby ustawić patrol Policji i wyłudzać pieniądze. Wówczas Policja ma czas dojechać tam, gdzie jest naprawdę potrzebna.

Trzecia przygoda, polska droga nr 11, Koszalin – Poznań. Przedmieścia Szczecinka. Krajówka, można jechać 90 km/h, nagle znak zwalniający do sześćdziesiątki – i zaraz ostry zakręt. Tak, że kierowca jadący przepisowe dziewięćdziesiąt nie ma najmniejszej szansy wyhamować pojazdu. Tuż za zakrętem wyłania się patrol Policji z radarem… Płacę stówę, miałem na liczniku 74. Nie zdążyłem zwolnić, ale urodziwa pani sierżant nie chce o niczym dyskutować. Na pożegnanie słyszę, że ” w tym powiecie nie ma zmiłuj”…

Dopóki w Polsce nie będzie rozsądku w ustalaniu i stosowaniu przepisów drogowych, kierowcom nadal będzie się chciało wynosić z tego kraju. A Wam zdarzyły się jakieś pouczające przygody z drogówką w roli głównej? Chętnie poczytałbym…

O niektórych przepisach naszego Kodeksu Drogowego i o stanie polskich dróg – następnym razem.

O elicie, czyli kto powinien rządzić…

Mawiają demokraci, że demokracja nie jest idealnym ustrojem, ale nikt jeszcze lepszego nie wymyślił. Zwolennicy monarchii lub systemu władzy autorytarnej odpierają wtedy, za Łysiakiem: „jedzmy g…no, miliony much nie mogą się mylić” – dając w podtekście sugestię, że w demokracji każda bzdura staje się prawem, byle tylko przegłosowała ją głupawa większość, odpowiednio przekabacona siłą mediów przez znających się na socjotechnice cwaniaków, walczących o przechwycenie władzy i pieniędzy.

Niestety, nie ma gwarancji na dobre rządy nawet wówczas, gdy władzę pełni król – lub inny „pomazaniec boży”, jakikolwiek prezydent czy wódz plemienny… Historia pokazuje, że zbyt wielu było na świecie morderców, psychopatów lub po prostu nieudaczników w roli królów. Ludzie cierpieli pod rządami Kaliguli lub innego Nerona, przyjmując okrucieństwo satrapy jako nieuchronne przeznaczenie. Oczywiście, najlepszy byłby światły, dobry i mądry władca, mniej dbający o interes własnego dworu niż o dobrobyt poddanych, ale nie oszukujmy się – pojedyncze w dziejach świata przypadki takich kadencji jedynie potwierdzają regułę: dobry król to taki sam wybryk natury, jak dobry rząd, wybrany głosami demokratycznej większości.

Stan rzeczy, nie dający wyraźnej przewagi żadnej ze znanych metod sprawowania władzy jeszcze raz potwierdza tezę: nie forma rządzenia, lecz jego treść tak naprawdę ma znaczenie dla ludzi. Im mniej publicznego majątku w rękach osób, sprawujących władzę w danym państwie, tym lepiej dla ludzi owo państwo zamieszkujących.

Żyjemy jednak w demokracji i na żaden przewrót ustrojowy chwilowo się nie zanosi. To ogół narodu, stawiając krzyżyki na kartkach z nazwiskami, decyduje o wyborze grupy tych, a nie innych przedstawicieli większości społeczeństwa. Czy rzeczywiście wybór ten odbywa się na sprawiedliwych, większościowych zasadach (spór wokół ordynacji) – to zagadnienie do obszernej polemiki i materiał na oddzielny tekst… Ale chwilowo załóżmy, że faktycznie większość głosujących ma siłę, pozwalającą na klarowne wyłonienie tych, których najchętniej popieramy.

I tu zaczyna się problem: często nie wiemy, kogo poprzeć. Albo jesteśmy zmuszeni poprzeć ludzi z danej partii politycznej – bywa, że z jej programem nie zgadzamy się w pełni. Zatykamy więc nos i głosujemy na mniejsze zło, osłabiając w ten sposób satysfakcję z dokonanego wyboru. Niezbyt to demokratyczne – jeśli nie mogę oddać głosu na kogoś, kogo poparłbym bezdyskusyjnie, to albo nie idę głosować (wszyscy wiemy, jakie są w Polsce frekwencje wyborcze) albo – głosując na mniejsze zło, działam częściowo wbrew sobie, a przecież nie to powinno być ideą demokratycznego głosowania!

Mamy więc problem, rzekłbym, kadrowy. Nie tylko polityczny, bo od dawna partie, które sprzeciwiają się „poprawnemu” widzeniu świata są strarannie pomijane w socjotechnicznym procesie promocyjnym, uprawianym przez ogólnopolskie media na zlecenie utrzymujących je sitw czy układów. Jest to również problem braku elit. W wyborach wszystkich szczebli, od początku wolnej, polskiej demokracji, startują w zasadzie ci sami ludzie, zmieniający tylko partyjne szyldy w zależności od aktualnej koniunktury. Stała ekipa, przewijająca się w okienkach telewizorów w co chwilę innym zestawie barw klubowych, zniechęca wyborców do społecznej aktywności. Słyszymy – „na kogo mam głosować, przecież to ciągle ta sama banda!”

Elit w Polsce nie mamy, największa w tym zasługa Hitlera po jednej, a Stalina po drugiej stronie granic wojennej Polski. Wojna z Niemcami oraz Katyń skutecznie przetrzebiły nam arystokratyczną, najbardziej elitarną tkankę narodu. Po wojnie kształcono już według ludowego, czerwonego systemu, a wielu z tamtych profesorów do dzisiaj zajmuje etaty w polskich uczelniach… Przełom roku 89 także zrobił swoje – nawet jeśli wśród tak zwanych fachowców, mimo ideologicznego skażenia, trafiali się prawdziwi mistrzowie swojej branży, pęknięcie systemowe zmiotło ich ze sceny, krusząc odwieczny łańcuch przekazywania wiedzy i doświadczeń młodszemu pokoleniu. Znakomicie widać to w dziennikarstwie: pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków, wchodzących do zawodu na początku lat 90-tych, tak naprawdę nie miało od kogo się uczyć. Ich potencjalni mistrzowie zostani z zawodu relegowani za propagandową służbę PRL i występy w mundurach oficerskich na ekranach telewizorów w stanie wojennym. Całkiem słusznie przeprowadzono w tej grupie zawodowej lustrację (propaganda nie jest dziennikarstwem), ale za jednym zamachem odstrzelono najbardziej doświadczonych rzemieślników, którzy mogliby, w sensie warsztatowym, wychować następców. Toteż zawodowi beneficjenci nowego systemu prasowego wolnej Polski tak naprawdę uczyli się sami, a zaraz potem uczyli młodszych od siebie, samemu tak naprawdę niewiele wiedząc jeszcze o swojej robocie. Niestety, do dzisiaj widać tę historyczną kolej rzeczy w poczynaniach dziennikarzy. Oraz w grupie osób, które mediami zarządzają – znaleźć tam człowieka, który byłby dla swoich podwładnych zawodowym autorytetem, graniczy z cudem. To zresztą złożony problem, bo tak zwana polityka personalna redakcji musi opierać się na konkretnych zasadach – a tych nie znają właściciele mediów, zatrudniając przypadkowych ludzi w roli redaktorów naczelnych, ani też owi redaktorzy, dobierając sobie współpracowników na zasadzie łapanki lub koleżeńskich koneksji. Oczywiste, jakby się zdawało, kryterium fachowości, jest tu najrzadziej brane pod uwagę…

Zatem, dopóki ktoś systemu nie zmieni, jesteśmy w Polsce skazani na rządy ludzi niekoniecznie do władzy się nadających. Teraz politykiem może być dosłownie każdy a władzę dostanie, jeśli tylko otrzyma społeczne poparcie. Głosy zgromadzi, jeśli przekona tych, którzy w swej masie nie bardzo orientują się, na czym ta cała polityka naprawdę polega… Zatem, kto skuteczniej uruchomi socjotechniczną maszynerię, przejmuje Państwo z całym dobrodziejstwem dostępu do publicznej kasy – i robi co chce. „Po nas choćby potop”… I to jest właśnie najbardziej przerażające.

O satysfakcji twórczej, czyli Electric Chair pracuje…

To dziwne uczucie – w wieku niespełna czterdziestu lat zacząć od nowa… Dziwne, ale bardzo przyjemne, człek młody jakiś się czuje, pełen dawno nieodczuwanej energii…

Zaczęliśmy próby z naszym Electric Chair, zespołem, który założyliśmy po odejściu z Artrosis. Dla mnie i MacKozera było to osiem lat wspomagania Artro na scenie, Migdał i Świcol również zaliczyli tam kilkuletnie epizody. Ponieważ wszyscy jesteśmy wypróbowanymi przyjaciółmi, nadto ludźmi o dość pogodnym usposobieniu, pierwsza próba nowej formacji dała nam razem mnóstwo radochy. Przede wszystkim muzycznie – zespół wzmocniła  Agata, żona Migdała, od razu stało się jasne, że ten zespół bardzo Jej pasuje, a i my wprost urzeczeni jesteśmy Jej talentem i możliwościami. Kompozycje Migdała, a jest ich sporo (część z nich była szykowana na nową płytę Artrosis) zyskują obecnie nowy kształt dzięki pomysłom Agaty. To, że są małżeństwem, bardzo sprzyja procesowi twórczemu: Migdał na bieżąco inspiruje Agatę swoimi kompozycjami, które Ona z kolei, podczas wspólnej pracy, wyposaża w przemyślane partie wokalne…

Mamy już pierwszą próbkę naszych możliwości, utwór „Luana”, z którym zapoznać się można dzięki internetowej prezentacji, na stronie electric-chair.pl lub na youtube. Trzeba jednak podkreślić, że to dopiero pierwszy sygnał stylu, w jakim będziemy podążać. Materiał będzie, z założenia ma być, dość eklektyczny, ze słyszalnymi inspiracjami z różnych stron płynącymi. Oczywiście głos Agaty będzie rodzajem formalnej klamry, spinającej całość do jednej, wspólnej koncepcji. A Migdał, uwolniony twórczo z okowów stylistycznych poprzedniego zespołu, daje swobodny upust swej pomysłowości, kreatywności i wolności muzycznej…

Praca idzie bardzo szybko, jest to w zasadzie dopisywanie partii wokalnych do już istniejących wersji, które jako instrumentalne mieliśmy od dawna „pod palcami”. Migdał pewne rzeczy modyfikuje i ulepsza, ale nie są to zmiany rewolucyjne, raczej kosmetyczne poprawki. Jesteśmy wszyscy ogromnie szczęśliwi, że możemy spotkać się na próbie i wreszcie poczuć tę specyficzną energię, jaką daje pełna zgodność wszystkich grajków, skupionych wokół muzyki, która każdego jednakowo „kręci”. To wspaniałe uczucie, o którym trochę zdążyliśmy już zapomnieć. Odświeżamy je więc z radością. Zaś ja osobiście mam znajome poczucie, że robię coś, co w stu procentach zaspokaja mnie muzycznie – jak dawniej, w Sacriversum. Z pełną satysfakcją, ze wspaniałymi ludźmi i w fantastycznej atmosferze.

A jako, że szybko zbliża się maj, w którym wraz z ukochaną Kasią chcemy powiedzieć sobie „tak”, można mnie chyba nazwać jednym z największych szczęściarzy na Ziemi… Czego i Wam życzę! 🙂

O Widzewie, czyli mnóstwo serca, mało rozumu

Mój ukochany Widzew ruszył do boju o utrzymanie w ekstraklasie. Nie trzeba było oglądać kompromitacji Lecha w Bradze by wiedzieć, że bez względu na pucharowe konfrontacje Mistrza Polski będzie on trudnym rywalem na inaugurację rundy wiosennej. Mimo to nie brakowało opinii, że jest to rywal do ogrania. Kibicom marzyła się więc zdobycz punktowa, a punktów brakuje dziś Widzewowi jak powietrza.

Widzew zagrał w Poznaniu efektownie. Większą część meczu prowadził grę, w pierwszej połowie robił groźne akcje oskrzydlające. Mogły podobać się szybkie rajdy bocznych pomocników – Adriana Budki z prawej, Pawła Grischoka z lewej strony, wsparte szarżami ofensywnie nastawionych obrońców: Bena i Dudu. Zwłaszcza postawa Bena Radhii mogła się podobać, dużo biegał, schodził do środka, w kilku akcjach wkręcał rywali jak tyczki… Cóż z tego, skoro „na stojaka” grający Lech wykorzystał jedną jedyną szansę, by jeszcze przed przerwą strzelić bramkę. Podawał z głębi pola Murawski, Dudu nie upilnował na jedenastym metrze dobrze ustawionego Wilka, Szymanek nie zdążył z asekuracją – i było 1:0. Mimo to Widzewiacy nadal grali ambitnie, choć nasi napastnicy – Sernas i Grzelczak, dokładnie pilnowani w sektorze poznańskiej defensywy, nie potrafili wykorzystać kilku dobrych zagrań ze skrzydeł.

Druga połowa obnażyła – niestety – wszystkie słabości zespołu, które trener Czesław Michniewicz będzie musiał jakoś okiełznać, jeśli marzy o zachowaniu miejsca w ekstraklasie. Przede wszystkim, gdy Lech zagrał pressingiem, czyli ustawił wyżej obronę, atak pozycyjny Łodzian przestał  zagrażać bramce rywala, bo kończył się przed jego polem karnym. Lech odciął od podań napastników Widzewa, nasi skrzydłowi szybko stracili dynamikę, trzeba było ich zmienić, a rezerwowi nie poprawili gry drużyny. Żeby zagrozić Lechitom, należało w drugiej połowie złamać schematyczny sposób ataku, w którym większość akcji przeprowadzają boczni zawodnicy, dośrodkowując piłkę. Aż prosiło się stworzyć przewagę niekonwencjonalnymi zagraniami ze środka pola, w której to strefie Widzewowi brakuje indywidualności. Na boisku pojawił się wprawdzie Riku Riski, nowy nabytek z Finlandii, który dostał koszulkę z numerem dziesięć – ale w Poznaniu zmienił na prawej flance Adriana Budkę. Czemu trener przy tej zmianie obawiał się przesunąć na skrzydło uniwersalnego Łukasza Brozia, a dać szansę Finowi na pokazanie się w środku pola? Nadal nie wiemy, jakie są możliwości tego zawodnika, a kreatywny środkowy pomocnik w Widzewie jest obecnie bardzo potrzebny. Zwłaszcza, gdy raczej defensywnie ustawiany Mindaugas Panka ma słabszy dzień, jak w meczu z Lechem, brak dobrego rozgrywającego staje się jaskrawy. I niestety decyduje o końcowym rezultacie.

Stawiam zatem tezę, że to nie brak napastników, ale właśnie klasowego playmakera jest w tej chwili najpilniejszą potrzebą Widzewa, zresztą nie od dzisiaj. Zawodnicy pierwszej linii, jak Sernas, Grzelczak, a na pewno także Oziębała czy Nakoulma (gdy wyleczą kontuzję) będą w stanie skutecznie wykańczać akcje, byleby nie zabrakło ostatniego podania, otwierającego drogę do bramki. Mecze z rywalami, którzy przyjrzą się trochę bliżej widzewskiej taktyce blokując nam skrzydła, kończą się w tym sezonie irytującymi stratami punktów. Czas podjąć ryzyko i dać komuś poszaleć na środku boiska, nieważne czy będzie to Riski, Djurić, może inny zawodnik okaże się objawieniem wiosny? Tak czy owak problem istnieje i głęboko wierzę, że trener Michniewicz jakoś znajdzie remedium na kłopoty. Inaczej szybko zrobi się bardzo gorąco…

O Lechu, czyli gdzie leży prawda o futbolu?

Wbrew przekonaniu, że piłka nożna jest sportem plebejskim, lubię piłkę. Gromadzi emocje (nie zawsze pozytywne, choć normalni ludzie potrafią się nią genialnie bawić bez żadnej chuliganerii), sprzyja integracji, może być wreszcie znakomitym narzędziem promocyjnym – kraju, miasta, lokalnych barw klubowych. Jako kibic (czasem jako spiker) bywam na Widzewie, lecz z zainteresowaniem śledzę właściwie wszystko, co łączy się z piłką nożną w krajowym wydaniu.

Dlatego też wczoraj, jak wielu polskich kibiców, czekałem z zainteresowaniem na mecz w Bradze, gdzie tamtejszy Sporting, w walce o 1/18 finałów Ligi Europejskiej, podejmował Lecha Poznań. Tak zwani „ultrasi” Widzewa nie lubią się z takąż samą grupa fanatyków Lecha, ale dla mnie, który w Poznaniu od lat mnóstwo czasu spędzam z powodów muzycznych, Lech jest „drugim co do sympatii” polskim zespołem futbolowym. Był też, do wczoraj, polskim jedynakiem w europejskich rozgrywkach pucharowych – trudno więc, by w takiej chwili kibice z różnych miast nie jednoczyli się ponad podziałami: ściskaliśmy za Lecha kciuki, bo po pierwszym zwycięstwie u siebie miał w dumeczu spore szanse na awans. A tam czekał już słynny Liverpool…

…Jakże srogi zawód przeżyli wszyscy, którzy w starciu ze słabą Bragą widzieli już piłkarzy Lecha w glorii chwały po awansie! Poznaniacy zagrali kompromitująco źle, po raz kolejny marnując dogodną szansę pokonania rywala z niezbyt wysokiej półki. Ale to nie piłkarzy winiłbym za porażkę. Ci, którzy znali Lecha z dotychczasowych potyczek pucharowych, także od strony taktycznej, przecierali oczy ze zdumienia widząc, w jakim ustawieniu drużyna wybiegła na boisko w Bradze.

W stabilnym dotąd bloku obronnym pierwszy eksperyment – na prawej stronie Hubert Wołąkiewicz, pozyskany zimą z gdańskiej Lechii, w pierwszym meczu o stawkę (bardzo wysoką!) z nowymi kolegami, nadto po kontuzji. Przed obrońcami, duet pomocników defensywnych – Dima Injac z Ivanem Djurdjeviciem, piłkarze o prawie identycznej charakterystyce na boisku, przez co już od pierwszej minuty praktycznie potykali się o siebie. Zwłaszcza, że Injac również wrócił do gry po urazie, ewidentnie brakowało mu czucia piłki. Ale prawdziwe fanaberie zaczęły się dopiero w formacji ofensywnej. Lech z ustawieniem w drugiej linii, od prawej strony: Kikut, Kriviec, Stilić i Rudnevs wybiegł na boisko praktycznie bez napastników! Cóż, formalnie Rudnevs odpowiada w tej drużynie za wykańczanie akcji, ale tym razem, uwiązany na zupełnie obcej sobie lewej flance, miotał się bezsilnie, nie wiedząc nawet, komu dograć ma piłkę, skoro ta jakimś cudem trafi pod jego nogi… Raz zagrał do Stilicia, który – zbyt wolny, zdezorientowany – spóźnił się do piłki i przestrzelił, marnując pokazową kontrę.

Ustawienie wymyślił trener, Jose Maria Bakero, podobno kilka godzin przed meczem. Ten właśnie fakt skłania do najgłębszych przemyśleń. Pytanie numer jeden – po co? Czemu zmieniać taktykę drużyny, która dość rozrywając dość spokojnie „swoje” w pierwszym meczu wygrywa 1:0 i pokazuje, że jest to dobry system na Bragę? Nie mówię już o starym powiedzeniu piłkarskim, że nie zmienia się drużyny, która wygrała mecz. Ale skąd, u diabła, taka chora wyobraźnia w trenerskiej głowie? Skąd zamysł, że oto piłkarze, postawieni na całkowicie obcych sobie pozycjach, mają nagle dać sobie radę w jednym z najważniejszych meczów sezonu???

Zanim Lech się ocknął, przegrywał 2:0. Po przerwie doszło oczywiście do zmian w ustawieniu, a raczej do powrotu do sprawdzonej taktyki, ale było już za późno. Mądrze broniący się rywale nie dali wbić sobie gola, choć ostatnie minuty, z fantastyczną okazją Rudnevsa i poprzeczką wprowadzonego Wilka, dały jeszcze kibicom kroplę nadziei. Niestety, Lech odpadł, marnując sobie szansę na europejskie sukcesy w sposób najbardziej irytujący z możliwych: odpadł z rywalem, którego łatwo można było pokonać.

Rodzą się więc pytania o prawdziwy sens tej zabawy. Jeśli piłkarze, co widać gołym okiem, są w stanie odnieść zwycięstwo – co powoduje, że jednak go nie odnoszą? Czy trener, całkowicie burzący koncepcję zespołu, robi to celowo, bo ma przegrać? I czy działa w porozumieniu z zawodnikami? Jakie tak naprawdę stoją za tym mechanizmy?

Nie brakuje sceptyków twierdzących, że od wielu lat nie tylko cały futbol, ale cały sport to jedno wielkie oszustwo. Od chwili, gdy w sporcie pojawiły się pieniądze. Takim teoriom sprzyjają wciąż ujawniane afery korupcyjne. Nie tylko w Polsce, bo i tzw. zachodnie kraje europejskie pełne są doniesień o handlowaniu meczami. Chodzi nie tylko o zakłady bukmacherskie, gdzie można obstawiać wyniki: klub piłkarski jest ogromnym przedsiębiorstwem, jego wyniki mają przełożenie na wieloletni biznesplan, opracowywany z uwzględnieniem poszczególnych etapów realizacji. A w sporcie, jak wiadomo, wszystkiego nie da się przewidzieć – może więc „lepiej podjąć działania zabezpieczające”, żeby plan nie spalił na panewce?

Nie wiem. Spiskowej teorii dziejów w przypadku Lecha przeczy fakt, że za awans i dwumecz z Liverpoolem klub zarobiłby pokaźną kwotę, mi.in. z praw do transmisji tv. Poza tym ostatnie minuty meczu w Bradze pokazały, że poznaniacy naprawdę walczą o dającą awans bramkę. Może, najzwyczajniej w świecie, zawinił wyłącznie brak trenerskiego rozsądku i jeśli Lech chce wciąż odgrywać wiodącą rolę w polskiej piłce, powinien podziękować Bakero za współpracę? Oby tylko nie przed meczem z Widzewem!!!

Pierwszy numer Electric Chair

Dziś zamiast tekstu pozwolę sobię na odrobinę autopromocji: oto pierwszy utwór formacji Electric Chair, którą z przyjaciółmi założyliśmy po odejściu z Artrosis. Przedstawiamy „Luanę” w sieci jako wyznacznik stylu, nad jakim pracujemy. Miłego słuchania!