O poprawionym Widzewie, czyli zaskakująca przemiana…

„No tak, teraz już wiemy, dlaczego obydwaj słabo grali” – powiedział redaktor Fiećko. Omawialiśmy mecz Lecha z Widzewem, o uwaga dotyczyła  formy panów Macieja Mielcarza i Princewilla Okachiego w trakcie rzeczonego pojedynku. Hmm, faktycznie: ktokolwiek dziwił się, skąd nagły spadek jakości gry dwóch najsolidniejszych chyba piłkarzy Widzewa minionego sezonu, mógł oglądając mecz przy Bułgarskiej przecierać oczy. Choć przegrany, cały Widzew wzbudził co najmniej sympatię kibiców, a to dzięki ambitnej grze, jako żywo kojarzącej się z najlepszymi latami łódzkiej drużyny, jak też i powiedzeniem o słynnym, widzewskim charakterze.

Nie przesadzajmy z komplementami, bo w końcu mecz z Lechem łodzianie przegrali – lecz grając w dziesiątkę z pewnością wstydu sobie nie przynieśli. Różnicy jednego zawodnika, doskwierającej gościom przez cały mecz, widać w zasadzie nie  było. Zabrakło szczęścia: gdyby Nowak na spółkę z Leimonasem wbili piłkę do siatki w sytuacji pod koniec spotkania, gdy mieli trzy razy pod rząd sytuacje stuprocentowe, byłby remis. Ale kibice i tak widzą światełko w tunelu, bo zmiana trenera wyraźnie zaowocowała w drużynie poprawą jakości gry.

Toteż i redaktor Fiećko miał prawo skojarzyć fakty: wyglądało tak, jakby przynajmniej niektórzy zawodnicy Widzewa celowo „wstrzymywali się” dotąd od poprawnego wykonywania swych obowiązków. Oceniliśmy z Robertem, a wyszło to z pobieżnych obliczeń, że gdyby Mielcarz w kilku sytuacjach rundy jesiennej zachował się tak, jak powinien (i jak potrafi!), to Widzew miałby na koncie spokojnie o sześć punktów więcej… Swoje dokładał Okachi, Kaczmarek i inni dotychczasowi pewniacy. Co zatem ważniejsze? Czy komfort zespołu, z jakiegoś powodu niezadowolonego ze współpracy z trenerem – czy radość kibiców, dla których piłkarze grają i dzięki temu ich zawód nabiera sensu???   Nie wolno nam stawiać jednoznacznych oskarżeń, bo nie mamy żadnych dowodów na to, że Mielcarz et consortes grali specjalnie przeciwko trenerowi Mroczkowskiemu. Wolno nam jednak stwierdzać, a fakty owe domysły potwierdzają, że drużyna (nawet tak radykalnie przebudowana, jak Widzew w połowie rundy) grała na poziomie o kilka stopni niższym od swych realnych możliwości – a potem, gdy trener był już inny, na właściwy poziom wskoczyła, lub chociaż próbowała. Ostateczna  odpowiedź tutaj się nie znajdzie, choć kibice – jak się zdaje – raczej nie dadzą się już nabrać na bajki w rodzaju „nowej miotły”.

Pewnie tak już jest, że drużyny czasami zmieniają trenerów swoją grą… Pytanie, dlaczego mają takie zamiary – i czy faktycznie trener Mroczkowski nie miał w zespole wystarczającego autorytetu, charyzmy, by piłkarze stanęli za nim murem.  Większość obecnej kadry Widzewa to ludzie młodzi, oni powinni raczej zawdzięczać Mroczkowi dobrą promocję. A nie głosować nogami za jego zwolnieniem. Gdy od początku rundy juniorzy zawodzili, klub podesłał trenerowi kilku „stranieri” (poszukiwania zagranicznych wzmocnień wciąż trwają!), co wywaliło w kosmos całą ideę przygotowań letnich z młodym zespołem, odnoszącym zresztą spore sukcesy w sparringach wakacyjnych. Gdzie leży zatem prawda? Czy młodzież nie udźwignęła odpowiedzialności w walce o ligowe punkty, a potem zaczęła jątrzyć, gdy na boisku pojawili się ich zagraniczni zmiennicy? A może to klubowa starszyzna zorientowała się, że traci wpływy na trenera, głęboko wsłuchującego się w ich głos odnośnie spraw drużyny? Przypomnijmy – zmianę w postawie starszych widać było na Lechu najwyraźniej… Nie wiemy, gdzie prawda leży, dopóki nie zajrzymy do szatni. A tam, zgodnie z tradycją, postronni wstępu nie mają.

Ważne jest, żeby teraz zadziałało. „Pawlos”, choć wychowanek „zamiedzowych”, przez lata wypracował sobie zaufanie Widzewskich kibiców. Były momenty, gdy cały stadion oglądał Rafała Pawlaka łapiącego się za głowę po zwycięskiej bramce dla naszych (w meczu Widzewa z Wisłą Płock grali – nomen omen – litewscy bracia o nazwisku Stesko, nie wtajemniczeni w sprawy drużyny). Lecz mimo zaskakujących czasami porażek, niezbyt chwalebnych występów pod wodzą tajemniczego trenera Piotra Kuszłyka z Ukrainy, „Pawlos” ma wsparcie kibicowskiego zegara. I z takim kapitałem może pracować, jeśli zespół nie będzie tracił waleczności – no i zacznie zdobywać punkty. Nie odkryjemy Ameryki twierdząc, że mecz z Lechią będzie miał w tym układzie kluczowe znaczenie. Czekamy.

O Widzewie tymczasowym, czyli zespół w zawieszeniu

Śląsk wygrał z Widzewem, bo lepiej grał w piłkę. Podobnie wcześniej było z Legią i Górnikiem Zabrze. Z Koroną i Zawiszą poszło dobrze, bo rywale byli słabsi… Czy jest sens wypisywać podobne banały? Tak, ponieważ organizacyjna niestabilność klubu Widzew Łódź oraz chwiejność sportowej formy jego piłkarskiej drużyny budzi niepokój kibiców, powodując – zwłaszcza w necie – burzliwą wymianę nasączonych emocjami głosów.

Widzew gra nierówno, bo w zasadzie nie ma jeszcze tego zespołu. Zawirowania, związane z nałożonym zakazem transferowym; przewlekające się sprawy sprzedaży lub wypożyczeń kilku piłkarzy; wreszcie bałagan wokół stadionowej inwestycji. To wszystko sprawiło, że działacze Widzewa (pewnie lekko przytłoczeni nadmiarem obowiązków…) nie poradzili sobie z tematem zbudowania zespołu do walki w Ekstraklasie od pierwszej kolejki nowych rozgrywek. Dopiero zamknięcie okienka transferowego z ostatnim dniem sierpnia może pomóc w ocenie tego, jaką drużynę Widzewa oglądać będziemy w rundzie jesiennej – i na co zespół może być stać w perspektywie nowej formuły tej ligi.

Trener Radosław Mroczkowski, jak zwykle, ma trudne zadanie. Gdybym ja musiał zarządzać zespołem, w którym co tydzień zmieniają się ludzie, nie wiadomo, jak wyglądać będą predyspozycje ich następców oraz jak w takim razie zbudować kolektyw, oparty na wzajemnym zrozumieniu poszczególnych indywiduów (nadto obsadzonych przy najlepszych dla siebie zadaniach), to chyba strzeliłbym sobie w głowę. Tymczasem pan Radek właśnie w takich warunkach pracuje – i jeszcze wymaga się od niego sukcesów, od samego startu. Na miejscu trenera w ogóle bym się nie patyczkował z Phibelem, który już w meczu z Legią pokazał swoje wątpliwej konduity nastawienie do dalszej gry w tym zespole… Kłopot w tym, ze nie bardzo było wiadomo, kim chłopaka zastąpić. Niestety, pokazały to wyraźnie kolejne mecze, łącznie z wczorajszym: obrony nie mamy, trzeba natychmiast załatać dziury na newralgicznych pozycjach środkowych defensorów! Gdy trafi się przy okazji słaba dyspozycja pomocników defensywnych (co się stało z Okachim???) – rywale wchodzą w nas środkiem jak w masło, przy kilku zaledwie prostopadłych zagrywkach „z klepki” rozmontowując rozglądającą się bezradnie wokół obronę… A w tej formacji, jak wiemy, kluczowe jest zrozumienie całej linii, asekuracja i wręcz instynktowne ustawianie się pod dany wariant ataku przeciwnika. Bez dobrych piłkarzy, nadto komunikujących się poprawnie tudzież posiadających wypracowany na treningach system wspólnego działania, sukcesu na poziomie ekstraklasy nie będzie. Potwierdza to smutny fakt trzynastu straconych przez Widzew bramek, co jest najsłabszym bilansem początku rundy ze wszystkich drużyn tego poziomu gier.

Poza brakiem najbardziej elementarnej wiedzy, czyli kto będzie tak naprawdę grał w tej drużynie – i jaki poziom będą ci piłkarze gwarantowali – nie bardzo chyba wiemy, kto jaką rolę w tym zespole ma wypełniać. Obawiam się, choć nie jest to wina trenera, że sam szkoleniowiec znajduje się dopiero na etapie sprawdzania, jaką funkcję powierzyć każdemu z tych chłopaków. Po testach, w miejsce wytransferowanych obrońców, dojdzie jeden lub dwóch stoperów (może ktoś jeszcze obok Lafrance’a) – lecz nominalnie Widzew ma już w składzie kilku ludzi, którzy mogą grać na środku obrony, gdy brakuje Phibela i Abbesa. Augustyniak, Mroziński, Nowak, nawet Kasprzak, Stępiński… Choćby wymieniona piątka ma warunki do gry na tej pozycji: trzeba się tylko zdecydować, który będzie w bieżącej rundzie stoperem, oraz ich ze sobą zestawić. A na treningu do bólu zgrywać i ćwiczyć schematy obrony w czteroosobowym bloku defensywnym, bo inaczej nie da się tego załatwić. To samo dotyczy każdej właściwie pozycji w drugiej linii, może jasna stała się jedynie kwestia z Batroviciem w roli ofensywnego pomocnika: jeśli dzisiaj to on ma obsługiwać podaniami Visnjakovsa, to chyba tak już zostanie. Kłopot będzie wtedy, gdy Widzew będzie musiał wystąpić bez swojego czołowego strzelca: na konferencji we Wrocławiu trener przyznał otwarcie, że zespół „gra na Wiśnię”. A innych wariantów ataku raczej nie ma. Rozumiemy, że przy ustabilizowaniu się sytuacji personalnej nowe warianty ofensywne będą się stopniowo pojawiały, bo w ekstraklasie nie będzie łatwo wygrywać spotkań bez ich stosowania. Zwłaszcza, gdy nieszczęśliwie Eduards Visnjakovs złapie kontuzję… Odpukajmy! Jednakże, co wydaje się jasne, trener musi mieć w zanadrzu opcję gry z człowiekiem, który „Wiśnię” będzie miał możliwość zastąpić – jak również takiej, gdy bramki strzelają także pomocnicy. Nawet w Borussii, grającej „na Lewego”, praktycznie każdy z zawodników drugiej linii ma stanowić zagrożenie. W Widzewie żaden z dwójki defensywnych nie włącza się do akcji w ataku pozycyjnym (zostaje dziura, a rywal gra w liczebnej przewadze) – a skrzydłowi rzadko kiedy wymieniają się przy liniach z bocznymi obrońcami. Zatem ataki Widzewa są rachityczne, pozbawione siły i dynamiki: tak bardzo trudno jest zaskoczyć rywala skutecznym strzałem. Ja wiem – to nie Borussia ani Barcelona, trzeba grać pod wykonawców, jakich się ma. Problem, że jakoś trzeba grać, by zdobywać punkty. A tych już zaczyna zespołowi brakować.

Poczekajmy więc cierpliwie z ocenami, już wkrótce zamknie się okienko transferowe. Najpilniejszym zadaniem sztabu szkoleniowego drużyny wydaje się jednak przetrwanie tych ciężkich momentów z jak najmniejszą stratą punktową, a potem (już przy stabilnej kadrze) jak najszybsze dopracowanie się racjonalnych wariantów gry, zarówno w ataku jak w obronie. Przypomnijmy – na razie, mimo trudności, Widzew robi swoje. Ugrywa punkty u siebie, a przegrywa jedynie w konfrontacjach z faworytami.

 

 

O budowie stadionu w Łodzi, czyli hańba z ohydą pospołu…

Zacznijmy od tego, że nie powinno być żadnych stadionów „miejskich”, ani w ogóle „publicznych”. Jak w większości przypadków na zachodzie, takie obiekty (wszystko jedno – klubowe czy reprezentacyjne) opłacają się tylko wtedy, gdy są własnością prywatną. Inaczej pozostają pod władzą aktualnie rządzącej grupy polityków, generują straty i stają się wygodnym narzędziem propagandowym („popatrzcie, jaki piękny stadion wam zbudowaliśmy, głosujcie na nas!”). W Polsce, gdzie komunistyczne myślenie wciąż góruje nad kapitalistycznym rozsądkiem, większość stadionów klubowych to obiekty miejskie, a budowane z zadęciem obiekty na EURO 2012 już przynoszą lokalnym budżetom krociowe straty, bez widoku na jakąkolwiek zmianę tego stanu w przyszłości.

W Łodzi trwa zażarta debata, gdzie i komu nowy stadion ma w swej łaskawości  zbudować Miasto, oczywiście za pieniądze wszystkich podatników. Ba, gdyby tak w Łodzi był jeden klub piłkarski z historią i sukcesami, sprawa byłaby prosta. Niestety, są dwa – i wbrew demagogicznym argumentom zatwardziałych kiboli Widzewa lub ŁKS, sympatia dla obu rozkłada się mniej więcej równo. Oczywiście, kibice twierdzą, że „nas jest więcej niż tamtych”: już na samą myśl o sprowadzeniu tej dyskusji na poziom fanatycznego machania szaliczkiem bolą mnie zęby… Niestety, właśnie taki ton rozmowy zdominował w Łodzi publiczną debatę o nowym stadionie miejskim. Czy ma być jeden? Może dwa, dla każdego z klubów po jednym?Jak duży lub duże? I gdzie, gdzie ma stanąć? Każda ze stron (jak zawsze w przypadku fanatyków) trzyma się kurczowo swojej wersji, starając się w tym żałosnym przeciąganiu liny wyjść na swoje, wymuszając na magistrackich urzędnikach podjęcie korzystnej dla siebie decyzji. Co smutne i tragiczne, na tym (kibolskim) poziomie dyskutują również ludzie świadomi, inteligentni. Jak widać, fanatyzm jest w stanie zaszkodzić każdemu.

Co z tym fantem robią rządzący Miastem politycy? Ano właśnie – nic. Sprawa stoi, ani drgnie. Prezydent Łodzi Hanna Zdanowska ma nader ciężki orzech do zgryzienia – jak rozplątać gordyjski węzeł kłopotów ze stadionem, narażając się jednocześnie jak najmniejszej ilości wyborców… Jak się zdaje, wyjścia idealnego nie ma: kibice, okopani na swoich pozycjach, nie wykazują woli żadnego kompromisu, zatem trzeba będzie komuś podpaść. Podjęcie ostatecznej decyzji z pewnością wygeneruje jakieś „piarowskie” straty dla rządzącej miastem Platformy Obywatelskiej, a to raczej nie spodoba się partyjnej wierchuszce. Chłe chłe chłe, już sobie wyobrażam, jakie gromy na głowę biednej pani Hani ciskać będą na zmianę posłowie Grabarczyk z Biernatem, gdy okaże się, że pokrzywdzona decyzją któraś ze „stron miasta” zacznie podczas ligowej kolejki wrzeszczeć do kamer Canal + niewybredne obelgi na rząd, magistrat i cały układ obecnej władzy… Cóż, kibice ŁKS mieliby z tym obecnie pewien problem (ich zespół właśnie wycofał się z rozgrywek I ligi), ale – bądźmy uczciwi – akurat klub z Alei Unii ma w tym rozdaniu władzy duże wsparcie Magistratu. W najbliższym otoczeniu gabinetu prezydenta pracują fanatyczni kibice tej drużyny, przyznają się do tego niektórzy radni – a gdyby nie bankructwo firmy, realizującej kontrakt (skąd my to znamy, prawda?) budowa miejskiego obiektu na ŁKS-ie byłaby już na ukończeniu. Od tej właśnie chwili, od podjęcia decyzji o budowie stadionu miejskiego na ŁKS (to przez fiasko budowy sprawa wróciła do punktu wyjścia) prezydent Hanna Zdanowska ma „przefikane” u kibiców Widzewa. Zatem można powiedzieć, że rządząca PO już zanotowała konkretne straty przedwyborcze – chyba, że w końcu zdecyduje się na budowę miejskiego obiektu przy Alei Piłsudskiego. No, ale tego nie darują z kolei pani Hani bliscy jej (i kolegów z partii) kibice ŁKS, którzy – choć chwilowo nie mają drużyny – mogą zawsze zorganizować jakąś spektakularną akcję przeciwko obecnej władzy, co niechybnie zakończy się utratą kolejnych głosów wyborczych…

„Jak nie patrzeć – dupa z tyłu”,  cytując brzydkie powiedzenie, bo – jako się rzekło – pani prezydent dobrego wyjścia nie ma. Dlatego sprawa się ślimaczy, czas ucieka, a Łódź pozostaje bez obiektu na odpowiednim poziomie, gwarantującego nie tylko wysoki standard organizowanych spotkań piłkarskich, ale też choćby wielkogabarytowych koncertów gwiazd estrady.

Mnie osobiście frapuje w tym wszystkim jedna sprawa, mianowicie zachowanie właściciela Widzewa, pana Sylwestra Cacka. Jego początki w klubie były takie, że z dużym rozmachem deklarował rozbudowę klubowego obiektu za własne pieniądze. Ja wiem, że urzędnicza mafia o nazwie PZPN dwa lata z rzędu spychała klub z ekstraklasy, by nie docierały na Widzew obfite subsydia z tytułu praw telewizyjnych.Wiem, że opóźniło to znacznie plany biznesmena, który inaczej wyobrażał sobie rozwojową drogę tego sportowego przedsiębiorstwa… Ale dziś, czepiając się kurczowo upadku ŁKS (porażka stadionowej inwestycji, rozkład drużyny) Cacek próbuje wymusić na urzędnikach przeniesienie budowy miejskiego stadionu na Widzew, jakby zupełnie nie rozumiał politycznego kontekstu całej sprawy! Dość powiedzieć, że prezes najpierw oddał stadion z powrotem Miastu (to już było podejrzane), a teraz walczy z Magistratem niczym z wiatrakami o przeniesienie inwestycji – wierząc naiwnie, że oto cały układ wokół gabinetu prezydenckiego pozwoli na zepchnięcie ŁKS do roli miejskiego kopciuszka… Jedynym efektem polityki oczekiwania na życzliwość Zdanowskiej (?) są kolejne listy z tłumaczeniami, wysyłane przez prezesa do coraz bardziej poirytowanych kibiców Widzewa.

Kibicom ŁKS trzeba współczuć, bo w ostatnich piętnastu latach prezesi ich klubu, deklarując gorącą miłość do barw klubowych, wysysali stamtąd pieniądze, w końcu zepchnęli klub do ruiny. Swoje zrobił PZPN, który – czując padlinę – dobił zespół, wykluczając za długi z rozgrywek. Urzędnicy piłkarskiej centrali byli znacznie bardziej pobłażliwi dla innych klubów w identycznej sytuacji – no, ale najświeższa historia Widzewa pokazuje, że z krajowym związkiem piłkarskim kluby łódzkie zbyt dobrze (mówiąc delikatnie) nie mają… ŁKS ma więc przymusową przerwę – i ten sportowy argument niewątpliwie przemawiałby za słusznością koncepcji budowy stadionu miejskiego na Widzewie. Co jednakże na rządzących miastem żadnego wrażenia nie robi, patrz wyżej. Przykład szczecińskiej Pogoni pokazuje zresztą, że zespół może szybko podźwignąć się z czwartoligowego zesłania – a dla polityków nie liczy się sport, tylko wyborcze głosy kibiców.

Jaki będzie koniec coraz bardziej zapiekłego konfliktu dwóch kibolskich stron z Magistratem? Teraz naprawdę trudno to przewidzieć. Rozwiązań jest wiele, ale żadne nie zadowoli władzy. Sprawa jest skazana na długotrwałe przewlekanie – myślę, że co najmniej do przyszłorocznych wyborów samorządowych.

A mnie wciąż chodzi po głowie obrazek z Mediolanu. Dane mi było zwiedzić San Siro – jeden z największych i najpiękniejszych piłkarskich stadionów świata. Budując go urzędnicy miejscy nie słuchali fanatyków. Prywatni właściciele dwóch klubów, Milanu i Interu, doszli do porozumienia z Miastem. Bardziej im się opłacało korzystać z nowoczesnego obiektu, wynajmując go od miasta, niż samemu ponosić krociowe koszta takiej inwestycji budowlanej. Na stadionie są miejsca oznaczone czerwonymi krzesełkami, na jednej „krótkiej”. Siadają tam kibice AC Milan. Po drugiej stronie, na niebieskich krzesełkach kibicują tifosi Interu. Dwie długie trybuny są neutralne, dla każdego. Oba kluby mają swoje historyczne stadiony, tam trenują i pracują na co dzień . A każdy z nich już zbudował ogromną część swoich sukcesów i tradycji w oparciu o San Siro…  Są dwie odrębne szatnie, prysznice, ściśle opracowany system wejść na trybuny. Z włoskim związkiem piłki nożnej dało się tak ustalić, że terminy meczów obu mediolańskich drużyn w roli gospodarzy nie pokrywają się. Że rozwiązanie jest nie do końca „kapitalistyczne”? Nie szkodzi, to właśnie jeden z tych szlachetnych wyjątków, które poprzeć należy z całą mocą…

O Robercie L., czyli narodziny gwiazdy…

Wszyscy dziś zastanawiają się, jak Robert Lewandowski zagra przeciwko Realowi? Czy uda mu się w jaskini lwa potwierdzić klasę? Cóż, odpowiedź poznamy w nocy, ale jedno jest pewne: to właśnie tam, na Santiago Bernabeu, na oczach całego piłkarskiego świata, ma polski napastnik szansę wejść na stałe do panteonu największych gwiazd współczesnego futbolu. Nawet jeśli nie będzie „wielkiego szlema” czterech goli, wystarczy, że trafi raz, pieczętując awans Borussii do finału Champions League.

Cóż się takiego stało, że nagle, wcześniej mało komu znany piłkarz znad Wisły (przy nader ważnym wsparciu dwóch krajanów/kolegów z drużyny) wyrwał argumenty z rąk wszystkim „fachowcom”? Takim, którzy uporczywie udowadniali, że polscy piłkarze są źle szkoleni – a przez to zupełnie sobie nie radzą pod rygorem treningowym klubów zachodnich??? Warto zacytować w całości – naprawdę, zgadzam się tu z każdym słowem – fragment wywiadu, jakiego świątecznej Gazecie Wyborczej udzielił w miniony weekend Andrzej Juskowiak, były napastnik Biało –  Czerwonej drużyny. Pytanie Roberta Błońskiego dotyczyło różnicy w grze Lewandowskiego dla kadry narodowej, gdzie wszyscy czekamy na jego „przebudzenie”. Cytuję: ” Nie warto porównywać gry Roberta w klubie i w kadrze. Z Realem miał piłkę w polu karnym tyle razy, ile w trzech czy czterech ostatnich meczach reprezentacji. Nie mamy tak dobrych ofensywnych zawodników, jakich ma Borussia. Robert ma inne zadania, dużo biega poza polem karnym. W Borussii nauczył się szybkiej gry na jeden kontakt, zawsze ma do kogo odegrać. W reprezentacji musi przyjąć piłkę, zaczekać na kolegę i dlatego za chwilę ma obrońcę na plecach… Nasza reprezentacja nie gra tak płynnie i szybko jak Borussia. Zarzuty, że Robert stara się mniej niż w klubie, są bez sensu. Po prostu nasza kadra nie potrafi grać i funkcjonować tak, jak perfekcyjnie zbudowana przez trenera Juergena Kloppa maszyna z Dortmundu.”

A zatem – wszystko jasne. Juergen Klopp na trenera reprezentacji Polski!!! Pytanie brzmi: jeśli w Dortmundzie Robert jest ważnym elementem precyzyjnej konstrukcji, na którą składają się wszyscy zawodnicy, to czy tak samo dobrze radził sobie będzie w innym klubie? Na odpowiedź musimy poczekać kilka miesięcy, ale dziś trzymajmy mocno kciuki za Lewandowskiego, a także za Błaszczykowskiego i Piszczka. Jeśli wypchną Real, skorzysta na tym z pewnością cała polska piłka nożna.

O smutnym końcu gladiatorów, czyli ręczni oblali egzamin

Zapowiadało się nieźle, skończyło – jak zwykle. Drużyna, już nie „Orłów Wenty”, lecz co najwyżej „Orzełków Bieglera”, dostała surową lekcję poważnej piłki ręcznej. Przed spotkaniem z Węgrami Marcin Lijewski, jeden z weteranów dawnej kadry, mówił wprost: zawsze wygrywaliśmy swoją walecznością, którą nadrabialiśmy braki w technice i taktyce drużyny. W domyśle – nigdy nie byliśmy tak dobrzy, jak wskazywałyby nasze najlepsze wyniki…

Może i tak, mecze ręcznej reprezentacji od czasów pierwszych „Wentowych” sukcesów oglądaliśmy zawsze z nerwami napiętymi jak postronki. O sukcesach Polaków decydowały zwykle niuanse, jakieś heroiczne zrywy lub piekielne szczęście. Trochę przypomniał się tamten czas, gdy Robert Orzechowski wkręcał Serbom gola w ostatniej sekundzie meczu… Ale z Węgrami było już inaczej. O ile w pierwszej połowie, głównie za sprawą dopieszczanej przez Bieglera obrony, stawaliśmy dzielnie Madziarom  – o tyle druga odsłona obnażyła wszelkie niedostatki zespołu, ubiegającego się o awans do najlepszej ósemki świata.

Bo – jak się zdaje – Węgrzy pokonali nas nie rękoma, lecz głową. Poznali świetnie naszą drużynę w na poły sparringowym meczu podczas Turnieju Noworocznego. Uśpił nas, kibiców, osiągnięty wówczas remis: zdawało się, że i teraz z tym rywalem wystarczy zagrać na swoim normalnym poziomie. Ale Madziarzy wykorzystali tamten mecz na spisanie uwag wiodących – poznali nasze mocne punkty, by już w poważnych mistrzostwach zastosować zdobytą wiedzę. Konkrety? Proszę bardzo: Michał Jurecki, Karol Bielecki i Krzysztof Lijewski, nasze „strzelby” drugiej linii, praktycznie ani razu nie wypaliły jak należy. Wystarczy przejrzeć statystyki. Ilość strat naszej piłki w ataku pozycyjnym? Aaa, rywale dokładnie przyjrzeli się polskim wariantom ataku, dzięki czemu wkładali łapy akurat tam, gdzie powinna trafić piłka. Czyli  w poprzek linii podania: rozgrywający/kołowy. Tylko dzięki swej wybornej formie strzeleckiej Bartek Jurecki rzucił aż tyle bramek… Większość podań na koło przecinali rywale, bądź prokurowali obroną nasze gubienie piłki…

Resztę kłopotów, już tradycyjnie, nasi gladiatorzy zafundowali sobie sami. Jak można nie trafiać z tak wielu czystych pozycji? Jak można rzucać bez przygotowania? Wreszcie, co boli najbardziej: jak można całkowicie wyeliminować z gry własne skrzydła, gdy wiadomo, że największa siła obrony rywala tkwi na środku??? To wszystko pytania, na które częściowej odpowiedzi udzielił już Marcin Lijewski, po drugą część należałby się udać do Michaela Bieglera. Do którego zresztą i tak większych pretensji mieć nie można, bo na tę długość trenerskiej kadencji sporo zdążył zrobić. Może faktycznie należy poczekać dwa lata na rozliczenie jego pracy z zespołem…

No cóż, jak dla mnie hiszpańskie Mistrzostwa Świata w piłce ręcznej właśnie dobiegły końca. A dla Państwa?

O gladiatorach po nowemu, czyli „ręczni” z szansą na sukces

Niby nowa drużyna, a jakoś znajomo… Reprezentacja Polski piłkarzy ręcznych, już pod wodzą trenera Michaela Bieglera, walczy w hiszpańskim mundialu o naprawę reputacji, nadwątlonej nieco brakiem sukcesów w ostatnich latach. Znajomo na parkiecie, bo zespół narodowy wciąż opiera się na doświadczonych filarach – bracia Jureccy, Sławek Szmal, Krzysztof Lijewski, Bartłomiej Jaszka… Rewolucji nie było, bo nowe twarze zdecydowanie pełnią w  zespole drugorzędne funkcje. Przed pierwszym meczem z Białorusią właściwie tylko Robert Orzechowski pojawił się w podstawowej siódemce – reszta to rezerwowi, czekają na swoją szansę.

Polska wygrała z Białorusią dwoma bramkami. To dobry wynik, lecz wciąż mówi niewiele o potencjale naszej drużyny. Z szacunkiem dla rywala, nie postawił naszym poprzeczki zbyt wysoko, jedna tylko gwiazda (Rutenko) to za mało na zespół ze światowej czołówki, jakim wciąż są Polacy. Problem w tym, że czołowa dziesiątka dzisiejszego handballa to grupa szalenie  wyrównana i wynik w każdym spotkaniu podobnych sobie przeciwników jest na tym poziomie sprawą otwartą. Zatem prawdziwym sprawdzianem dla biało-czerwonych będą dopiero mecze z rywalami najwyższej światowej półki.

Co na dziś można pochwalić? Z pewnością większą konsekwencję w obronie, dynamikę w powrocie do defensywy, wytrzymałość zespołu (grali cały mecz w bardzo dobrym, szybkim tempie) – wreszcie uniwersalizm strzelecki, każdy rzuca,wariantów w ataku jest sporo. No i dyspozycja Szmala, gra jak dawniej – niektórzy skreślili go przedwcześnie, a on po prostu wyleczył urazy i wrócił do dawnej skuteczności. Co ganimy? Na pewno nonszalancję w ofensywie, bo zbyt wiele dogodnych okazji nasi jeszcze marnują. W ataku ciężar gry spoczywa ponadto na drugiej linii, skrzydeł nie używamy praktycznie w ogóle. A gra bokami zawsze rozciąga szyki obronne rywala… Mam też nadzieję, że trener Biegler pozwoli na turnieju pograć zmiennikom, bo wariant z dziesięcioma zawodnikami na boisku w czasie meczowej godziny jest w przekroju długich rozgrywek mocno ryzykowny. Średnia wieku naszej drużyny z pewnością nie jest najniższa w turniejowej stawce. Problem z meczu otwarcia to także brak koncentracji w drugiej połowie: pod koniec nasi, prowadząc bezpiecznie kilkoma bramkami, wyraźnie przysnęli, fundując nam nerwową końcówkę. Mimo ambicji rywala, należało jednak zachować czujność do końca. Na pewno zawodnicy powinni między sobą przedyskutować temat skupienia i należytej uwagi, bo turniejowi przeciwnicy z pewnością walczyć będą do ostatniej minuty.

Mimo tych paru mankamentów – jest dobrze. Pod wodzą niemieckiego trenera polska drużyna jeszcze nie przegrała, choć faktycznie mecze z wielkimi rywalami dopiero przed nami. Obyśmy mieli po nich mnóstwo satysfakcji, bo na mistrzostwach świata mają Polacy dużą szansę pokazać się z dobrej strony i osiągnąć dobry wynik. Trzeba jednak wszystko wygrywać  – a ten cel biało-czerwoni z pewnością mają w zasięgu ręki. Czekamy na pomyślne wieści z Barcelony!

O rundzie Widzewa, czyli wielki brak równowagi

Druga połowa wieńczącego jesień meczu z Podbeskidziem pokazała, niczym mały model, formę Widzewa w przekroju całej rundy. Ospałość i zachowawcze odbijanie piłki, dopóki przeciwnik nie załaduje nam gola lub dwóch. Wtedy zaczyna być gorąco, to i my ruszamy do boju, żeby odrobić straty. Zespół „załapuje”, rusza się lepiej cała druga linia i od razu też inaczej wyglądają poczynania ofensywnie. Jeszcze nie jest to wówczas futbol totalny a la Barcelona, z udziałem całej drużyny zarówno w obronie jak i w ataku. Ale jeśli zespół rusza zdesperowany do walki, zupełnie inaczej patrzy się na ich grę.

Problem w tym, że zespołowi w przekroju rundy zbyt rzadko chciało się grać w ten sposób. Widzew prezentował się nierówno, dlatego też nie zajmuje wyższej niż dziewiąta pozycji w tabeli. Po zadziwiającym początku, meczach u siebie pełnych animuszu i zadziorności, nastąpił okres marazmu, gry słabej, momentami fatalnej, zachowawczej. Czy jest tak, że drużyna zbudowana w znacznej części z piłkarzy na progu dorosłości ma prawo zachowywać się chimerycznie? Może tak jest. Ale czynników, składających się na brak równowagi formy zespołu w przekroju rundy jest z pewnością więcej. Tymczasem cieszmy się, że przewaga nad strefą spadkową jest bezpieczna. Jednak kibice chcieliby wreszcie oglądać drużynę, która swoją ambicją i zaangażowaniem pokazałaby wolę walki o coś więcej… Może będzie to realne po zimowych transferach, choć osobiście nie wierzę w żadne cuda i raczej godzę się z myślą, że ten sezon jest kolejnym na przeczekanie trudnych czasów. Może też zdarzy się tak, że rozwiązanie problemów ze stadionem wyprostuje przyszłość klubu i drużyny. Naiwnie wierzę, że w końcu zobaczymy światełko w tunelu.

Tradycyjnie warto na koniec rundy pokusić się o krótkie oceny Widzewskich piłkarzy. Na plus, minus lub znak zapytania.

Maciej Mielcarz – ? Jego występy w pierwszych meczach sezonu napawały optymizmem. Widać było pewność, doświadczenie, pracę pod okiem Andrzeja Woźniaka. Rutynowany bramkarz wprowadzał spokój w defensywnych poczynaniach drużyny. Niestety, przytrafiła mu się poważna kontuzja, poprzedzona kilkoma głupimi wpadkami w ostatnich przed urazem występach ligowych.

Miloś Dragojević – minus. To podobno wielki talent, na treningach odbijający wszystko, co leci w jego stronę. Moim zdaniem w ani jednym meczu ze swoim udziałem nie potwierdził tych możliwości. Niepewny na przedpolu, zbyt wolny na linii, wpuścił dwie bramki między nogami. Zdrowy Mielcarz jest zdecydowanie od niego lepszy, przynajmniej w tej chwili.

Łukasz Broź – plus. Niezła rudna w wykonaniu prawego obrońcy, kapitana zespołu, a ostatnio nawet reprezentanta Polski. Pewny przy wykonywaniu jedenastek, aktywny w ofensywie, w zasadzie bezbłędny pod swoją bramką. Szkoda tylko, że deklaruje odejście w przerwie zimowej…

Thomas Phibel – plus. Wprawdzie konto czarnoskórego gladiatora obciąża kilka poważnych błędów z wczesnej fazy rozgrywek, ale generalnie pozyskanie tego piłkarza jest jednym z najlepszych transferowych strzałów Widzewa. Na pewno wypełnił lukę po Ukahu na środku obrony, a napastnicy rywali już zaczynają powtarzać, jak trudny do przejścia jest Thomas Phibel. Na pewno przyda się wiosną.

Hachem Abbes – ? Zanotował kilka rażących błędów, będąc drugim filarem środka defensywy, a rywale strzelali nam wtedy bramki. Mądrze grający, spokojny, nieźle wyprowadzający piłkę i groźnie uderzający głową Tunezyjczyk ma jeden problem. Niefrasobliwość pod bramką. Gdyby nie głupie wpadki, byłby jednym z najlepiej grających stoperów ligi.

Jakub Bartkowski – ? Uniwersalny boczny defensor i to jest jego atut. Ma obie nogi, dzięki czemu spokojnie może grać z każdej strony bloku defensywnego. Jednak zbyt wiele bramek dla przeciwników padło jesienią po jego błędach. Musi zdobyć doświadczenie, niezbędne do skutecznej gry w obronie. Właśnie je gromadzi, więc wiosną powinno być lepiej.

Alex Bruno – plus. Dla mnie jest to odkrycie rundy i nie rozumiem zupełnie, dlaczego trener Mroczkowski się na niego obraził. Najlepszy technik w zespole, waleczny, przebojowy, skuteczny. Gdy on gra dobrze, budzi się cała drużyna. Jest jakiś problem na linii zawodnik – sztab trenerski w widzewskiej szatni, niewątpliwie zadaniem trenerów będzie na wiosnę wyprostowanie tej sytuacji.

Radosław Bartoszewicz – ? To jest wół roboczy, specjalista od czarnej roboty, typowy defensywny pomocnik, który zbiera wśród kibiców komplementy za pracowitość. Rzeczywiście dobrze wspomaga blok obronny, miał też dwie lub trzy asysty w przekroju rundy. Ale mam wrażenie, że jest zbyt mało widoczny w ofensywie, ma też kłopot z wyprowadzaniem piłki przy przejściu do ataku. Zbyt często podaje do tyłu lub do kolegi obok. Trochę więcej gry do przodu i będzie OK.

Princewill Okachi – plus. Boguś Kukuć pisze w „Widzewiaku”, że trenerzy znaleźli na Malcie perełkę, ale ja będę nieco chłodniejszy w ocenie Okachiego po jesieni. Facet narobił nam ogromnego apetytu w pierwszych meczach, gdy rzeczywiście jak profesor ośmieszał rywali, przecinając ich akcje niczym podwórkowym dzieciakom. Miał też przebłyski znakomitej gry ofensywnej. Ale właśnie dlatego oczekujemy po nim znacznie więcej: stać go na super grę, którą jednak  zbyt rzadko prezentuje! Ma wahania formy, ale jest młody. Poczekamy.

Sebastian Dudek – minus. Wahałem się, czy ocena nie jest zbyt surowa, ale po namyśle zostaję przy swoim. Problem taki jak z Okachim: oczekiwania wobec tego piłkarza po przyjściu ze Śląska były znacznie większe. W pierwszych meczach grał świetnie, rozgrywał, ożywiał poczynania zespołu. A potem zgasł, skończył na ławie, by obudzić się dopiero pod koniec meczu z Podbeskidziem. Jest świetnym ofensywnym pomocnikiem, o ile mu się chce. Jak mu się wiosną nie zachce, trzeba go komuś sprzedać.

Marcin Kaczmarek – plus. Nie ma co dywagować, serce i płuca zespołu. Ma ogromny walor, jakim jest waleczność, którą sympatyczny lewoskrzydłowy przykrywa braki w wyszkoleniu technicznym. No i latka lecą… Ale mimo to Kaczmarek był jednym z tych zawodników, którzy jesienią w Widzewie prezentowali się najrówniej. Był niezawodny.

Ben Difallah – minus. Chyba większość fanów Widzewa nie kryje rozczarowania postawą tego zawodnika. Zamiast strzelać bramki markował grę, przewracał się, narzekał i kaprysił. A pożytku dawał z siebie niewiele.  Jeśli się nie przebudzi na wiosnę, pewnie odejdzie. Inna sprawa, że napastnicy żyją z dokładnych podań, ich często Benowi brakowało pod bramką rywala.

Mariusz Stępiński – plus. Bardzo udany start do kariery młodego napastnika, który już zbiera na sobie łakome spojrzenia bogatszych klubów, nie tylko polskiej ligi. Niewątpliwy talent, poparty rzadkim w tym wieku rozsądkiem, chłodną głową i inteligencją na boisku. Widać, że chłopak jest w domu i w klubie świetnie prowadzony. Jeśli tego nie zepsuje, zrobi karierę jak Boniek, ma ku temu wszelkie szanse.

Mariusz Rybicki – plus. Kolejna „młoda strzelba”, bardzo atrakcyjnie grający zawodnik, do szybkości i dobrej techniki dokładający boiskową uniwersalność. To m.in. na nim opiera się nadzieja kibiców, że wielki Widzew da się wkrótce jakoś odbudować. Za Mariuszem przemawia specyficzna bezczelność w grze i czujna opieka, jaką roztacza nad nim sztab trenerski. Będą z niego ludzie.

Takim piłkarzom jak Krystian Nowak, Sebastian Radzio, Sebastian Duda czy Adrian Pietrowski bardzo dziękujemy za niezłe występy i życzymy powodzenia w drodze do pierwszej jedenastki. Takim zawodnikom, jak Adam Banasiak, Aleksander Lebiediew  a w szczególności Jakub Kowalski – serdecznie dziękujemy i żegnamy bez żalu. Papa! A takich ludzi, jak Emerson Carvalho czy Patryk Stępiński z największą chęcią zobaczylibyśmy w końcu na murawie, panie trenerze! Być może wiosną będzie ku temu okazja.

O tym, jak znów dostaliśmy od Legii, czyli Widzew poważnie dołujący

No i sprawdziło się nędzne krakanie czarnowidzów: w Warszawie znów dostaliśmy baty, wprawdzie tylko jednym golem, ale po meczu, na który trzeba jak najszybciej spuścić zasłonę milczenia…

Na Widzew wystarczyła tym razem bardzo słaba Legia. Taka, której nie chciało się grać i która nie miała dobrego sposobu na zespół ustawiony bardzo defensywnie, jak ustawia się na Łazienkowskiej większość przyjezdnych drużyn w tym sezonie. Z tym tylko, że na przykład Jagiellonii udało się przeprowadzić dwie skuteczne akcje. Widzew w ofensywie nic do powiedzenia nie miał, za to Legia miała Koseckiego, który sprytnie wykorzystał ospałość naszych obrońców, ośmieszył ich, na końcu bramkarza – i Legia zrobiła swoje. Gol w 46 minucie, potem już obie drużyny darowały sobie granie: jednej się nie chciało, a druga (czyli przyjezdna) nie umiała.

Martwi schemat poczynań drużyny trenera Mroczkowskiego, bo Widzew – po zaskakującym kibiców i rywali początku rundy – ma tak niewiele do zaoferowania w taktyce, że rozgryzienie ich na boisku staje się zadaniem banalnie prostym. Wystarczy pressing w ataku pozycyjnym, odcięcie skrzydłowych i napastnika od podań ze środka boiska. Efekt? Widzew od trzech spotkań nie może stworzyć więcej niż jednej sytuacji bramkowej na mecz. To tragiczny bilans i słabo przekonują mnie coraz bardziej rozpaczliwe argumenty trenera, że nie ma kim grać. Piłkarzy jest dziś w Widzewie sporo, niektórzy grać potrafią (być może im się odechciało) – problemem staje się ustawienie zespołu oraz przećwiczenie z nim kolejnych wariantów gry ofensywnej, bo zdaje się, że na jednym w tej chwili poprzestajemy… Zawodnicy mówią zresztą w wywiadach, że trener każe im odbierać piłkę w środku pola, a następnie grać do boku. Jakoś to nie idzie od paru kolejek: raz, że środkowi pomocnicy w ogóle nie biegną za akcją po odbiorze, dwa, że skrzydłowym coraz rzadziej udają się skuteczne centry. W końcu nie jest łatwo celnie podać jednemu napastnikowi, obstawionemu przez trzech obrońców…  Stałe fragmenty gry też nie powalają skutecznością. Wniosek? Przed ostatnimi, arcyważnymi pojedynkami z Koroną i Podbeskidziem na koniec jesieni trzeba koniecznie coś zmienić w taktyce. Uruchomić środek. Pytam po raz kolejny, gdzie jest Sebastian Dudek??? Na początku rundy potrafił się przedrzeć z piłką, strzelić, podać ze środka: działał, był niekonwencjonalny, aktywny. Teraz śpi: albo trener mu kazał się cofać i nie wystawiać nosa, albo sam tak gra, nie dając de facto nic zespołowi jako trzeci defensywny pomocnik.

To zresztą nie moje zadanie, wymyślać trenerowi Mroczkowskiemu taktykę na odważną i skuteczną grę. To jemu płacą za kombinowanie przy drużynie, szukaniu i wykorzystywaniu jej najmocniejszych stron. Myślę jednak, że wszyscy kibice chcieliby wreszcie zobaczyć Widzew walczący, stwarzający okazję i strzelający gole. Inaczej – spadniemy. Bo Zagłębie ma na wiosnę pieniądze, a Bełchatów Michała Probierza.

Na koniec, zupełnie od czapy, mała łyżka dziegciu z innej (choć też sportowej) strony. Widzieliście naszych skoczków narciarskich w Lillehammer? Zwłaszcza drugi konkurs, na większej skoczni potoczył się ciekawie. Pierwszą serię rozpoczęła kilkuosobowa ekipa Norwegów z tak zwanej grupy krajowej, „fuksiarzy”, wystawianych przez gospodarzy dzięki przywilejowi własnej skoczni. My też tak robimy w Zakopanem. Otóż każdy z tych norweskich juniorków skoczył powyżej stu trzydziestu metrów – a żaden z naszych reprezentacyjnych orłów do tej granicy nie doleciał. Niech to wystarczy za cały komentarz – i za perspektywę (kolejny rok z rzędu) bardzo marnej formy tej kadry w zaczynającym się sezonie.  A Justyna Kowalczyk??? Znów zimą trzeba będzie pasjonować się kulturą, a nie sportem.

O przebrzmiałym klasyku, czyli znów Legia gra z Widzewem

Najpierw dobry tekst kibica Legii, na zachętę:

http://www.weszlo.com/news/12824-Szkoda_ze_dzis_to_bedzie_taki_gowniany_mecz

Po co komu zachęta? Ano, dzisiaj niewielu pasjonuje się stawką pojedynku, który jeszcze 15 lat temu przyciągnął by uwagę całej piłkarskiej Polski. Rację ma autor wpisu na „weszło” , dziś Widzew skapcaniał, od lat klasa jego drużyny wyraźnie Legii ustępuje. Lecz mimo to, mimo utyskiwań legionistów, że dziś Widzew przyjeżdża do nich jak Siarka, po łomot – mam na plecach jakiś dziwny dreszcz przed tym spotkaniem. Jak zawsze. I zupełnie irracjonalną nadzieję, że jednak z tą Legią powalczymy.

Albowiem, podobnie jak piszący wyżej kolega z drugiej strony barykady, przeżyłem na własnej skórze dekadę elektryzującej wojny Legii z Widzewem o prymat w polskiej lidze. Biliśmy wtedy wszystkich, jak szło. Każdy dostawał po cztery – pięć do zera. Mecze były nudne w swej przewidywalności, szło się na stadion jak do rzeźni. Interesowały nas wyłącznie rozmiary wiktorii, było wiadomo, że nikt nam nie podskoczy. Stawiała się tylko Legia. I dlatego zwycięstwa na jej stadionie, dramatyczne, w ostatnich minutach wyszarpywane, smakowały wyjątkowo… Jak kolega legionista również pamiętam przyśpiewki, niestety te niecenzuralne najłatwiej wbijały się w głowę: „Gdzie twoje berło, berło i korona, było już dwa zero…” – ostatniego wersetu przytaczał nie będę. To był dla nas wszystkich – kibiców najlepszej drużyny na świecie – czas szczególny. To wtedy na Piotrkowską, po kolejnych triumfach i tytułach mistrzowskich, wychodziliśmy tysiącami. I lokalny rywal nie miał nawet czelności wychylać nosa z bram i podwórek… To wtedy dziesiątki rąk podsadzały mnie na dach kiosku z gazetami, bym mógł, pijany do nieprzytomności, wywrzaskiwać jak inni kolejne triumfalne rymy na cześć ukochanego Widzewa, na którego nie było wtedy mocnych – wierzyliśmy, że w całej Europie. To wtedy walczyliśmy jak równy z równym przeciwko najbardziej utytułowanym drużynom kontynentu i nie było szkoda moknąć w strugach deszczu na trybunie bez dachu, gdy Marek Citko strzelał z połowy boiska gola bramkarzowi Atletico Madryt… To wówczas kolorowi fani Borussi Dortmund zalewali miasto żółto-czarnym potokiem klubowych pamiątek, ucząc nas, jak się kibicuje w cywilizowanym świecie… A potem drżeli o wynik na trybunach naszego obiektu, oddychając z ulgą po remisie 2:2. Która polska drużyna zremisuje dzisiaj z Borussią??? W Lidze Mistrzów???

Takich wspomnień mam całe mnóstwo i nikt mi ich nie odbierze. Czekam, podobnie jak tysiące mnie podobnych wariatów o czerwono – biało – czerwonych sercach, na powtórkę tamtych wspaniałych czasów. Może przed śmiercią da się jeszcze przeżyć choć kilka tak triumfalnych chwil. A dzisiejszy mecz przeciwko Legii? Niech chłopaki walczą, niech uczą się, co znaczy „Widzewski charakter”. Mogą przegrać, ale braku walki na Łazienkowskiej kibic nie wybaczy im nigdy.

O jesiennym niepokoju, czyli Widzew przegrywający

Lepiej złego nie kusić, toteż obiecałem sobie nie pisać o Widzewie do końca rundy.  Zamiar upadł, bo też w drużynie – dość niespodziewanie – zaczęło się nagle robić bardzo źle. Po znakomitym starcie pojawiła się seria porażek i bolesny kurs w dół tabeli. Co się wydarzyło z zespołem, który tak ładnie rozpoczął sezon, mieszając w głowach domorosłym specjalistom od futbolu? No właśnie, nie wiadomo, co się stało. Eksperci twierdzą, że młoda drużyna ma prawo, a nawet powinna grać w kratkę, a z natury rzeczy juniorzy dobre mecze muszą przeplatać słabszymi. Mnie taka opinia słabo przekonuje –  mam raczej wrażenie, że jeśli ktoś już pokazał, że umie grać w piłkę, to po prostu umie, nawet jeśli jest młody. Udowadniają to liczne przypadki młodych piłkarzy w innych ligach… Rzecz w tym, czy chce się grać w tę piłkę, a jest z pewnością mnóstwo powodów, dla których by się grać nie chciało. Mowa tu zarówno o pojedynczych zawodnikach, jak też o drużynie, która może zastosować wspólną strategię markowania gry, o ile ma aktualnie taki interes.

Podobno teraz Widzew płaci. Zawodnicy nie powinni zatem mieć bezpośrednich powodów do ukrytego strajku, choć oczywiście zaległości istnieją. Oto pierwsze pytanie, które pozostanie tu bez odpowiedzi: czy zawodnicy z aktualnie grającej drużyny mogą już teraz mieć powód do wdrażania przysłowia „nie ma sianka – nie ma granka”? To zależy od wielu czynników, m.in. od wpływu tzw. klubowej starszyzny na młodzików w zespole.

Jeśli nie kasa, to co innego może być powodem rozkładu piłkarskiej formy? Spójrzmy na Widzew w perspektywie mijających spotkań: cały kłopot zaczął się w chwili, gdy za jakąś tajemniczą przyczyną trenerowi Mroczkowskiemu podpadł Alex Bruno. Brazylijczyk, będąc w tak zwanym gazie, nagle począł być z boiska zdejmowany, rzekomo po to, by nie poczuł wody sodowej, nadmiernie uderzającej do głowy. Przyznam szczerze, nie pojmuję takiej strategii – zwłaszcza, że Alex grał dobrze i strzelał bramki. Wyjątkiem ostatni przypadek z ręką na Lechii, ale, powtarzam, oceniajmy przebieg całej rundy. Zastępujący Alexa Jakub Kowalski to kompletne nieporozumienie, kompromitacja. Jeszcze nie zagrał nic, co jakkolwiek pomogłoby drużynie, za to popełnia non-stop kardynalne błędy. Co dalej? No cóż, wraz z kłopotami Alexa – jednocześnie! – zaczął się totalny upadek Sebastiana Dudka w roli kreatora gry Widzewa. Tak, jakby te dwa ważne ogniwa drużyny pękły w tej samej chwili, być może właśnie z powodów poza sportowych. Nie mnie wnikać w wewnętrzne sprawy zespołu, ale dokładnie w momencie pierwszych kłopotów z wynikami trener Mroczkowski zaczął kombinować w składzie, szukając optymalnych ustawień, przydzielając piłkarzom inne pozycje. Doszły kontuzje, zniżka formy kolejnych liderów (Broź, Okachi, Ben) i mamy problem. A przed nami Legia. Bardzo się  boję, że w obecnej formie jednej i drugiej drużyny przywieziemy stamtąd „piątkę”. Obym był złym prorokiem…