O meczu z Niemcami, czyli trochę miodu, trochę dziegciu…

Remis 2:2 z Niemcami, na symbolicznym stadionie w Gdańsku, w terminie aż niebezpiecznie bliskim pierwszo-wrześniowej rocznicy… Wszyscy szukają podskórnych znaczeń, ukrytych pod towarzyskim meczem w piłce nożnej. Oliwy do ognia dolały małe incydenty przed spotkaniem. Dla ludzi, interesujących się wyłącznie sportową stroną zagadnienia (a takich na szczęście jest więcej) pojawiło się natomiast kilka ciekawych powodów do rozważań.

Po pierwsze i najważniejsze – gra polskiej reprezentacji, generalnie. Jest lepsza niż była. Gdy kadra występuje w prawie optymalnym składzie zaczyna to przypominać zalążki poziomu europejskiego. Wysoka forma Lewandowskiego (czemu nie spróbować go wreszcie w parze z Brożkiem, coraz groźniejszym pod bramką rywali?). Bardzo dobra, wręcz zaskakująca forma całej drugiej linii: o ile w umięjętności Błaszczykowskiego nikt nie wątpi, świetnie w środku zagrał Mierzejewski. Za nim mamy wręcz kłopoty bogactwa: na pozycji defensywnego pomocnika dobrze grali Murawski i Dudka, zmiennik Matuszczyk lotów zespołu nie obniżył, a w rezerwie mamy przecież jeszcze Polanskiego. Co zrobił Peszko, każdy widział, ale na lewej flance nie zagrał przecież Obraniak – który pewnie jedną z trzech wybornych okazji sam na sam zamieniłby na bramkę…

Z obroną kłopot największy, choć debiut Perquisa pozwala odetchnąć z ulgą: do momentu kontuzji grał wybornie, świetnie się ustawiając, przecinając prostopadłe piłki… Pojawiał się jak spod ziemi i jeśli będzie zdrowy na Euro, niewatpliwie znaleźliśmy główny filar defensywy. Kto z nim w środku? Postawiłbym na Kamila Glika. Przy Perquisie będzie się rozwijał i słuchał wskazówek doświadczonego kolegi, który ma kilka miesięcy, żeby nauczyć się podstawowych komend w języku polskim. 🙂 Bez wątpienia trzeba wzmocnić boki obrony – kłopot będzie wtedy, gdy na swoich pozycjach nie będą mogli zagrać Łukasz Piszczek i Sebastian Boenisch. A jeśli skład będzie pełny, stawiamy między słupkami niezawodnego Szczęsnego i możemy grać z najlepszymi. Nie przesadzam – bowiem trzeba zachować zimną krew, nie obiecywać zwycięstw z Brazylią czy Niemcami… Ale grać, nawiązywać równorzędną walkę z drużynami światowej czołówki bez kompromitacji możemy jak najbardziej.

To potwierdzenie filozofii Franka Smudy, który nie ukrywał od samego początku przygody z kadrą, że jeśli ma coś tam zwojować, to musi mieć piłkarzy. Niby proste, banalne stwierdzenie, ale w świetle trenerskiej teorii selekcja wydawała się w tym zespole zadaniem najtrudniejszym. Smuda powiedział, że jest zakończona – i chyba możemy się zgodzić, lepszych piłkarzy do tej drużyny nijak już znaleźć nie można. Chyba, że nagle jakaś zagraniczna gwiazda odkryje w sobie polskie korzenie, pałając niespodziewaną miłością do kraju nad Wisłą…

 

 

 

O sentymencie do starych czasów, czyli Summer Dying Loud

W Aleksandrowie Łódzkim zdarzył się koncert sentymentalny, zjazd starych metali, wspominających początki sceny. Młodzież miała się od kogo uczyć, a nadto poznać namiastkę tego, co w polskim HM działo się przed wiekami…

W rockowym podsumowaniu lata spotkało się na scenie aleksandrowskiego Amfiteatru wszystko, od czego metal w Polsce się zaczął. To znaczy KAT i… Poznań. Niektórzy pamiętają, że właśnie w nadwarciańskim grodzie, za dobrą przyczyną m.in. Turbo, Wolf Spider, Acid Drinkers zaczął się na dobre ruch wokół krajowej sceny, mocno animowany ówcześnie przez publikującą winyle Metal Mind Productions. Tak, tak, wtedy nie było jeszcze nawet płyt kompaktowych, nie wspominając o internecie czy telefonii komórkowej! Były listy ze smarowanymi mydłem znaczkami i wydawnictwa MMP, o które wiara zabijała się pod sklepami muzycznymi…

Z legendarnych postaci tamtego okresu zabrakło praktycznie tylko Wojtka Hoffmana, ale jego zespół grał na SDL przed rokiem. Podobnie jak Acidzi, ale ich skład stuprocentowo odliczył się podczas tegorocznej imprezy – kolejno w Gomor, Titus Tommy Gun i Flapjack. Do tego Corruption – czy trudno się dziwić, że atmosfera za sceną przypominała baaaardzo radosne spotkanie kumpli z wojska? :))))))))))) Wyjątkowo pozytywne wibracje, dobrze podsycone kilkuprocentowymi napojami o charakterze regenerującym. Rock’n’roll ma się dobrze!

Koncert otworzyły młode załogi. Ambitno-thrashowe Halo of Lies, profesjonalne scenicznie i klasyczne w brzmieniu Access Denied, mocny w radykalnym przekazie Impet. Z występu „swojego” Electric Chair jestem bardzo zadowolony: świadomi odbiorcy, życzliwa atmosfera, bez niespodzianek technicznych. Tylko jakiś sceniczny chochlik rozstroił nam gitarę, wskutek czego ostatnia w secie „Luana” nie zabrzmiała, jak powinna. Ale to w sumie drobiazg – w tym znaczeniu, że debiut sceniczny ogólnie oceniamy bardzo na plus. 🙂

Najfajniejsze koncerty? Dla mnie zdecydowanie KAT i Corruption. Oba składy pozamiatały, co widać było również po reakcjach widowni. Forma sceniczna obydwu zespołów imponująca, ale to nie znaczy, że inni grali gorzej. Bardzo ciekawy, udany festiwal, dwanaście godzin muzyki – a każdy metal mógł znaleźć coś dla siebie, bo style prezentowano różne.

Trzeba mieć więc nadzieję, że za rok tradycja nie upadnie! Urząd Miasta Aleksandrowa, na czele z rockowym burmistrzem i jeszcze bardziej rockowym Wydziałem Promocji (dzięki, Tomek!) organizuje imprezę, której próżno szukać w kalendarzach innych miast, nie tylko w łódzkim regionie. Prosimy zatem o powtórkę, nie tylko w roku przyszłym, ale też w latach kolejnych!

O konkursie EC, czyli nieustannie zapraszamy na koncert

http://www.facebook.com/note.php?created&&note_id=244015102302988#!/notes/remigiusz-mielczarek/konkurs-ec/244015102302988

Zabawny konkurs, prawda? 🙂

A tak na serio, postanowiliśmy jakoś uhonorować tych, którzy od wielu lat wspierają naszą muzyczną aktywność – zarówno jako nasi przyjaciele, ale też fani takich kapel jak AION czy Sacriversum, a współcześnie Pathfinder.

Może w sensie stylistycznym nie jest to zupełnie oczywiste, ale naszym zdaniem muzyka Electric Chair jest kontynuacją tego, co robiliśmy wcześniej jako aktywni uczestnicy metalowej sceny… Mamy nadzieję, że odbiorcy tej muzyki  zdanie to podzielają.

Czekamy na Was na koncercie w Aleksandrowie – zapraszamy do muzycznego świata Electric Chair!

O nowym numerze EC, czyli Inflamed!

Znów dziś pozwalam sobie na odrobinę autopromocji:

Nowy numer Electric Chair… Oceńcie sami.

Oczywiście raz jeszcze zapraszam wszystkich, w imieniu zespołu, na koncert. Zagramy już w najbliższą sobotę, w Aleksandrowie Łódzkim (amfiteatr MOSiR, godzina 14.30 – wraz z nami m.in. Corruption, Flapjack, KAT). Będzie to debiut sceniczny EC, zagramy oczywiście „Inflamed” oraz „Luanę”. Myślę, że niespodzianką dla starych fanów będzie specjalna składanka utworów kapel, w któych wszyscy albo kiedyś graliśmy, albo nadal je wspomagamy: AION, Sacriversum, Pathfinder.

Słuchajcie uważnie, będąc na koncercie, z czego dokładnie składa się ten medley. Przewidujemy konkurs z nagrodami!!!

 

 

O przechrztach czyli uważajmy, na kogo głosujemy!

Idą wybory, więc politycy coraz chętniej zmieniają barwy klubowe. Takich, którzy nagle, z zaskoczenia rzucają się w objęcia dotychczasowych wrogów politycznych jest w czasie elekcyjnym całkiem sporo. Tłumaczą się – to jasne – własnymi skłonnościami do zgody, porozumienia i współpracy w imię lepszej Polski. Oraz własnymi kompetencjami, dzięki którym (lepiej wykorzystanym) Polska będzie lepsza.

Nie mogę na takich ludzi patrzeć bez mdłości. Tak już mam, skażenie zawodowe oraz ideologiczne. Zaczęło się oczywiście od „wspierania lewej nogi”. Wszyscyśmy, z pokolenia dzisiejszych czterdziestolatków, zainteresowani w roku 89 życiem (wreszcie!) w normalnym kraju, głosowali „z sensem na Wałęsę”. Chwilę później widać było, co wyczynia z tym krajem nasz czcigodny Pan Prezydent Rzeczpospolitej – tylko po to, by udało mu się za wszelką cenę utrzymać przy władzy… Późniejsze ujawnienie faktu, że był po prostu agentem wyjaśniło sprawę – ale cóż, Polska została taka, jaką nam okrągłostołowcy zafundowali.

Wprawdzie Wałęsa nie zdradził konkretnej partii, ale epigonów, owijających się wciąż innym sztandarem doczekał się wielu. Od początku, przez całe dwadzieścia lat pokomunistycznego wyzwolenia, co chwilę nowy diabeł z tego pudełka wyskakuje. Gwiazda salonów, Olechowski – był chyba w każdej partii. Niesiołowski – zgroza, jak ten człowiek sam rozszarpuje własną, opozycyjną, piękną legendę. A dalej idą szerokim strumieniem dawniejsi idealiści, teraz „pragmatycy”: Gilowska, Pitera, Arłukowicz, Kluzik – Rostkowska, Jakubiak, Piekarska, Poncyliusz… Wymieniam tylko głośne nazwiska przechrztów z pierwszych stron gazet. Sprawę ułatwiło powstanie Platformy Obywatelskiej, która do swej szerokiej piersi przytula każdego, „z kim tylko można się dogadać”. Ale zjawisko politycznej migracji występuje u nas powszechnie, a jego fale skierowane są we wszystkie strony, nie tylko w kierunku platformerskiego lewo-centrum.

Lokalnie zjawisko jest mniej widoczne, co nie znaczy, że mniej znamienne. Kilka lat temu w Łodzi sławę wśród dziennikarzy zdobył ex wojewoda Michał Kasiński, który po kolejnych wyborach samorządowych (bodaj po to, by zachować fotel w prezydium Sejmiku Województwa) ogłaszał z trybuny, jak wielką miłością zapałał nagle do PSL. Był wtedy członkiem PiS, dla jasności. Procesowi jawnego (na oczach opinii publicznej) przechodzenia z partii do partii towarzyszyła tak czytelna pogarda ze strony środowisk opiniotwórczych, że Kasiński natychmiast wycofał się z życia politycznego. To człowiek wrażliwy, prawnik, naukowiec – toteż nie dziwię się, że obciążenia nie wytrzymał. Dziś mamy kolejną „sensację” – były marszałek regionu, Włodzimierz Fisiak, niegdysiejsza gwiazda regionalnego ROP, dziś wciąż aktywny człowiek PO, przyjął od SLD wsparcie własnej kandydatury do Senatu… Oczywiście wszem i wobec głosi, że ma doświadczenie i wystarczające kompetencje, by sprawdzić się w Senacie, bliskim obecnie idei rozwoju samorządności…

Wszystko to razem jest tak cyniczne i bezczelne, że aż boli. Ludzie, idący do polityki z określonym programem, poglądami, zamiarami ustrojowymi – nagle wszystko rzucają w imię „porozumienia i współpracy”. A my, wyborcy, mamy im wierzyć… Przysięgam, że bardziej wierzę betonowym komunistom, resztkom starego ustroju, jak Miller, Kwaśniewski czy Oleksy. Dlatego, że nie próbują udawać innych, niż są w istocie. Jak pozostali, walczą o własny kawał tortu – ale przynajmniej rzucają się na te ochłapy pod tymi samymi co dawniej sztandarami. „Lepsza prawa lewiczka niż lewa prawiczka”, choć oczywiście nigdy nie przyszłoby mi do głowy głosować na komunistów.

Czemu politycy się przepoczwarzają? To tak samo czytelne (i bezczelne) jak ich własny cynizm: chodzi o zwykły dostęp do żłoba. Nic innego, choć oni zawsze pałają świętym oburzeniem, gdy zarzucić im koniunkturalizm. Niezniszczalna żądza władzy, stanowiska, dostępu do legalnych i podskórnych źródeł dochodów, potrzeba ustawienia się i wygodnego życia – to wszystko argumenty, które w życiu tych ludzi tysiąckrotnie przewyższają jakąkolwiek polityczną ideologię. I dlatego właśnie państwo powinno być jak najskromniejsze! Należy dążyć do tego, by wszelkim politykom i urzędasom dawać jak najmniej szans dorabiania się naszym kosztem, między innymi drogą politycznych wykrętów. Zgodnie z zasadą ula, w którym im mniej jest trutni, tym więcej miodu. Gdy liczba nierobów przerasta liczbę robotnic, ul ginie…

O dziwnościach w sporcie, czyli wiek oszustów

Sport staje się coraz mniej „sportowy”, to znaczy, ma coraz mniej wspólnego z uczciwą rywalizacją. Afery dopingowe, dziwne majstrowanie w zasadach gry (systemy rozgrywek, ale też np. kostiumy pływaków czy skoczków narciarskich), wielkie pieniądze i niejasne układy. Kolejne dyscypliny dołączają do listy podejrzanych, bo kibice – choć niby wszystko lub prawie wszystko jest legalne – widzą gołym okiem, że za rywalizacją stoi gigantyczny przekręt.

Najpierw świat bulwersował się aferami dopingowymi – kolarzy, sztangistów… Nawet dzielna Justyna Kowalczyk każdej zimy walczyć musi z naszprycowaną Norweżką, bo władze światowego związku narciarzy pozwalają Bjoergen „leczyć się na astmę”, oczywiście zupełnie przypadkowo lekiem, dzięki któremu łatwiej się biega…

Teraz obudziły się demony lekkiej atletyki, konkretnie – dwa. Jeden nazywa się Caster Semenya i biega jako kobieta w reprezentacji RPA. Kłopot w tym, że nie wiadomo, czy przypadkiem nie jest facetem. Przeprowadzono tzw. test płci zawodniczki, czyli mówiąc trywialnie ktoś zajrzał jej pod majtki. Niestety, wyniku testu nie ujawniono. Ciekawe, dlaczego. Jakieś dwa lata temu specjalna komisja międzynarodowych ekspertów przyznała, że Caster jest obojnakiem, ma wewnątrz ciała ukryte męskie jądra, wskutek czego ma też o wiele więcej testosteronu niż kobiety, z którymi rywalizuje na bieżni. Ale nikomu nie przyszło do głowy, by ją dyskryminować, zakazując startu w jednej konkurencji z kobietami.

Drugi demon to Oscar Pistorius, również reprezentujący barwy Republiki Południowej Afryki. Czterystumetrowiec stracił w dzieciństwie obie nogi, ze specjalnymi protezami startował jednak w paraolimpiadach. Od czterech lat biega również w imprezach dla pełnosprawnych zawodników, szykuje się na przyszłoroczne igrzyska w Londynie. Jest tylko mały problem: protezy z włókna węglowego, na których Oscar mknie po medale, dają mu według ekspertów dużą przewagę nad zawodnikami, walczącymi o zwycięstwa na naturalnych kończynach.

Dla kibiców na całym świecie jest jasne, że oba przypadki absolutnie przeczą zasadzie równych szans na starcie. Z pozasportowych powodów nikt z rządzących sportem nie widzi potrzeby zawieszenia Caster do chwili, gdy zdecyduje się na medyczne rozwiązanie problemu swojej męskości (jeśli chce biegać z kobietami, to niech sobie jądra usunie) – ani też zorganizowania na igrzyskach specjalnej konkurencji dla biegaczy o stalowych nogach… Czemu równych szans nie ma? Spytajcie urzędników, zajmujących się ustalaniem zasad rywalizacji różnych dyscyplin sportowych, oczywiście za pieniądze podatników w molochach, jakimi są związki sportowe w każdym państwie i na każdym poziomie, również międzynarodowym. Dopóki sportem kierować będą urzędnicze koterie, podatne na finansowe wpływy ze strony m.in. podejrzanych środowisk, zajmujących się dystrybucją nie do końca jawnych pieniędzy, sport czysty nie będzie.

Podzielam zdanie osób, które głosują za legalizacją dopingu: jeśli tak ciężko zwalczać doping, jeśli z wielkimi oporami idzie zorganizowanie jakiegokolwiek systemu, wykluczającego stosowanie w sporcie „dopalających” substancji – zalegalizujmy wszelki doping! I tak wiadomo, że szprycują się zawodnicy każdej dyscypliny, niech więc robią to legalnie. Że narażają w ten sposób swoje zdrowie – a, to już ich prywatny problem.Chcącemu nie dzieje się krzywda. Przynajmniej kibice będą świadkami uczciwej rywalizacji.

O uniewinnieniu Nergala, czyli koniec farsy

Pomyliłem się wieszcząc, że Nergal zostanie skazany przed sądem drugiej instancji:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/o-procesie-nergala-czyli-niestety-znw-o-polityce,15430821,n

To bardzo dobrze, lubię w ten sposób się mylić. Obserwując casus absurdalnej walki pana Nowaka z Nergalem naprawdę można było wyciągnąć wniosek, że odbywające się na oczach opinii publicznej ciąganie artysty po sądach ma wyłącznie cel polityczno-marketingowy. Dobrze, ze gdańska Temida nie przeciągała tym razem terminów, wyrok został wydany na czas, jeszcze przed największą gorączką przedwyborczą.

Niestety obawiam się, że tzw. ideowcy antysektowi pana Nowaka będą wymyślać inne atrakcje, wymierzone przeciwko wolności wypowiedzi artystycznej, a konstruowane w oparciu o filmy, podpatrzone w internecie. Jak każdy człowiek, pan Nowak ma prawo do wyrażania swoich pogladów i obrony wyznawanych przez siebie wartości. Ale trzeba to robić z poszanowaniem innych ludzi oraz postaw. Natomiast o tym, że Nergal drąc Biblię nikogo nie obraził, niezawisły sąd wypowiedział się już dwukrotnie. I niech sprawa na tym się zakończy.

Panu Nowakowi z życzliwością możemy podpowiedzieć: niech Pan przestanie szukać Lucyfera na metalowej scenie! Jest go tam tyle, ile Mefistofelesa w „Fauście”! Prawdziwe, realne zagrożenia ze strony sekt ukryte są zupełnie gdzie indziej. Ale szukanie za kulisami życia, nie tylko artystycznego, jest zdaje się zbyt mało atrakcyjne od strony politycznej… Chyba o to w tym wszystkim chodzi.

O tatusiu przy porodzie, czyli oby tylko nie zemdleć!

W internecie znaleźć można rozmaite wypowiedzi, poruszające temat obecności ojca przy porodzie. Niektórzy, jak pewien koleś,

http://monteki.blog.onet.pl/Byc-czy-nie-byc-przy-porodzie,2,ID433085813,n

mówią wprost: poród nie jest dla mężczyzn! Niby zakłóca to męskie, estetyczne poczucie rzeczywistości, może obrzydzić nam partnerkę na resztę życia oraz spowodować rozpad małżeństwa.

Podziwiam światopogląd autora szczerej wypowiedzi blogerskiej – jak się zdaje, ma on w całkowitym poważaniu takie okoliczności rodzenia, jak obecność matki (jego żony) i dziecka (jego dziecka). No pewnie, chodzi o to, żeby facet miał wygodnie. Parę miesięcy temu zrobił sobie i żonie dobrze, będzie z tego dzieciak – i luz, niech się baba męczy, mogła się nie rozkładać na kanapie, czemu teraz narzeka. Pojęczy, pojęczy, urodzi, to i później niech sobie wychowuje, w końcu sama miała ochotę się rozmnażać, faceta nikt do tego nie namawiał.

Z zasady staram się nie życzyć ludziom źle, ale według wszelkich przewidywań, jeśli facet jest żonaty i faktycznie urodziło mu się dziecko, to kobieta raczej z nim długo nie wytrzyma.  Już nie chodzi o całkowity brak dojrzałości emocjonalnej i poczucia odpowiedzialności. Z tekstu sączy się wszechwładny egoizm, przekonanie, że zrobienie dziecka a następnie przyjęcie trybu "fajrant" jest jedynym zajęciem mężczyzny w procesie prokreacji.

Myślę, że kobiecie i dziecku obecność mężczyzny przy porodzie jest zwyczajnie potrzebna. Poród, drodzy panowie, nie jest dla nas. Kto inny jest w tym wszystkim ważny. My, tylko lub aż, asystujemy – i choć pewnie widok sceny do najprzyjemniejszych nie należy, absolutnie nic nie może nas z tego obowiązku zwolnić. Decydując się na małżeństwo (lub partnerstwo) i dziecko nie podjęliśmy decyzji tylko we własnym imieniu, stajemy się odpowiedzialni za wieloosobowy oddział, który od tej chwili będzie przemierzał świat pod naszym światłym, samczym przewodnictwem. Naturaliści nazwą pewnie ten oddział stadem, wszystko jedno. Mężczyzna w pewnym momencie dojrzewa do założenia rodziny – a jeśli w chwili podejmowania decyzji nie był dojrzały, to właśnie nadszedł czas, żeby uświadomił sobie swoją rolę.

A zatem, panowie, bierzmy na klatę opiekę nad żoną i dzieckiem, jeszcze zanim maleństwo się urodzi. Nie traktujmy porodu jako nieprzyjemnej i jednorazowej akcji typu sprawianie ryby, którą najchętniej byśmy ominęli, jeśli tylko będzie okazja prysnąć z kuchni… Moja córeczka przyjdzie na świat za kilka tygodni. Moja żona liczy na mnie w tym trudnym momencie. Nie wyobrażam sobie, że miałbym zostawić je same.
       

O nowych departamentach UMŁ, czyli znowu wydatki na biurokrację

Nastąpiła tzw. reorganizacja Urzędu Miasta Łodzi. Prezydent Hanna Zdanowska powołała siedmiu wysokich urzędników: dyrektorów nowych departamentów. Nie likwiduje się żadnego wydziału (to dla uspokojenia kadr pracowniczych Magistratu), niektórym komórkom organizacyjnym zmienia się tylko nazwy.  To znaczy, że za pieniądze podatników znów zwiększa się wydatki na biurokrację. Wszystko w czasie, gdy media całego kraju trąbią o rosnącym kryzysie i jego skutkach…

Siedmiu dyrektorów z wysoką pensją, każdy (lub każda, bo są też panie) będzie miał sekretarkę, pewnie zaraz powołają asystentów… Komu się chce, niech policzy, ile to będzie miesięcznie kosztowało łódzkiego podatnika. Wszystko w imię zatrudnienia na lukratywnych etatach „swoich” ludzi, którym wcześniej obiecało się nagrodę za polityczne usługi lub inne formy udanej kooperacji.

Ktoś powie, że nie ma o co kruszyć kopii w skali lokalnej. Ale każdego roku, już w skali kraju, zwiększa się liczba osób, zatrudnianych na etatach w instytucjach publicznych. Pod światłym przewodnictwem Rządu, którego Premier promuje od wielu miesięcy politykę oszczędności państwowych. Oczywiście w teorii. Bo, ciąglę powtarzam tę smutną prawdę, od roku 1989 z każdym kolejnym aparatem władzy rosną w Polsce koszta biurokracji państwowej. Wszyscy tylko gadają, że trzeba ciąć  wydatki państwa, a w praktyce ciągle je zwiększają, oczywiście w imię własnych, politycznych interesów.

I znów oczywista prawda – państwo działa jak każda, zwykła firma. Ma przychody (nasze podatki w różnych formach) i wydatki, m.in. w postaci wszelkich instytucji budżetowych, które utrzymujemy. Właściciel firmy pilnuje wydatków, żeby ich nie przekroczyć – bo się zadłuży i w końcu zbankrutuje. Rządzący naszym krajem mają gdzieś szacunek wobec bilansu dochodów i kosztów, bo za wszystko zapłacą polscy obywatele, w przymusowych obciążeniach podatkowych oraz w podatkach ukrytych, jak np. ceny nośników energii.

Dopóki wreszcie nie zrozumiemy, że trzeba radykalnie zmienić system gospodarczy, prywatyzując wszystko, poza wojskiem, policją i sądami, będziemy żyć coraz gorzej. I będziemy coraz biedniejsi, by w końcu przeżyć  traumę w rodzaju argentyńskiej lub greckiej wersji wydarzeń. No, ale cóż, demokracja – „sami tego chcieliśmy”.

O zamieszkach w Anglii, czyli raz jeszcze o wolności

Zdumiewające, jak mocno rozszerzyła się w angielskich miastach skala chuligańskich awantur. Młodzież przeciwko Policji, na sztandarach podpalaczy i szabrowników hasła walki ze stróżami porządku oraz bogatą warstwą społeczeństwa. Powody narastającej agresji? Pytani eksperci mówią o co najmniej kilku: słabość brytyjskiego prawa (Policja nie może używać przemocy wobec przestępców), wzrastająca liczba kolorowych imigrantów oraz kryzys światowy, nawet w Anglii zwiększający obszary bezrobocia oraz ubóstwa.

Powody są zrozumiałe – jeszcze kilka lat socjalistycznych rządów, promujących biurokrację i życie na kredyt, a rozsypywać zaczną się nie tylko gospodarki poszczególnych krajów, ale też sieci międzynarodowych powiązań ekonomicznych (już dziś bogu ducha winni Polacy płacą horrendalne raty kredytów we frankach, bo świat źle reaguje na zawahania rynku USA).

Niezroumiałe są działania angielskich służb mundurowych, a właściwie całkowity brak reakcji na bezczelność brutalnych hord, ograbiających brytyjskie sklepy, podpalających domy, terroryzujących niewinnych ludzi. Luki w prawie? Nikt nie uruchamia procedur awaryjnych, by w trybie pilnym nadać uprawnienia Policji. Nie wkracza wojsko ani żadne służby, zwyczajowo powoływane do walki z takimi zamieszkami. Nic się nie dzieje, a strwożeni mieszkańcy angielskich miast czekają, kto i kiedy wpadnie do mieszkania, żeby „pokazać bogatym, kto tu naprawdę rządzi”.

Można do znudzenia powtarzać starą prawdę – wolność człowieka kończy się tam, gdzie naruszana jest wolność drugiego człowieka. Angielska Policja już pierwszego dnia powinna była całe to tałatajstwo rozpędzić na cztery wiatry! A skoro tego nie zrobiła, należy natychmiast powstrzymać kolejne szarże współczesnych wandali, używając wszelkich dostępnych środków, nie oglądając się na obowiązujące ustawy. To te dranie łamią prawo, a nie Policja, więc zasłanianie się brakiem przepisów jest zwykłą hipokryzją lub tchórzostwem angielskich urzędników.

Bierność tylko prowokuje kolejnych bandytów, pewnie zaraz ruszy się podobny motłoch w innych krajach… Jeśli brytyjskie służby zbagatelizują tę sprawę, równowaga współczesnego świata ma wielką szansę rozsypać się w drobny mak.