O tzw. dyskryminacji kobiet czyli jak brednie stają się prawem

 

Nie ma żadnej dyskryminacji kobiet. Ktokolwiek twierdzi, że kobiety mają w Polsce gorzej od mężczyzn, ulega demagogii lub powtarza zasłyszane brednie.

Wszyscy płaczą, zwłaszcza feministki, że kobiety w Polsce są źle opłacane, wymaga się od nich w pracy więcej niż od mężczyzn za mniejsze pieniądze, a gdy ktoś ma przyjąć kogoś na etat, bierze z zasady mężczyznę.

Płaczą najczęściej te panie, którym z powodu niskich kwalifikacji zawodowych nie udało się osiągnąć zamierzonego celu – lukratywnego etatu, podwyżki czy awansu. Łatwo wtedy zgonić na męski szowinizm przełożonych – zwłaszcza wtedy, gdy w wyścigu o konfitury lepszy okaże się jakiś facet… Co innego, gdy kobieta naprawdę została skrzywdzona, na przykład nie przyjęto jej do pracy, bo jest w ciąży, albo też z racji macierzyństwa dotychczasowy szef nie przedłużył jej zatrudnienia…

… ale spróbujmy zrozumieć – jest to problem szefa, który jest bydlakiem, a nie żadnej dyskryminacji kobiet! Tak, jak zgodnie z polskim prawem nie dyskryminuje się w pracy innowierców, osób innej rasy czy orientacji seksualnej. Ktokolwiek tak robi, sprzeniewierza się prawu i powinien być za to ukarany.

Nie da się jednak ukryć, że przypadki krzywdzenia w pracy kobiet, choć na pewno się zdarzają, nie są żadną obowiązująca zasadą. Rozejrzyjcie się, ile kobiet wokół świetnie radzi sobie w roli prezesów firm, na wysokich stanowiskach politycznych, urzędniczych… Ile koleżanek u Ciebie w firmie zarabia tyle samo, co Ty, a ile więcej? W ilu firmach panie obsadzone są na etatach kierowniczych wobec zespołu, w którym przeważają mężczyźni?

Gdy dokonamy takiej obserwacji okaże się, że nie ma mowy o żadnej dyskryminacji. To oczywisty mit, wywlekany przez te organizacje (najczęściej feministyczne), które w obronie rzekomo uciskanych kobiet chcą zyskać profity – oczywiście w formie publicznych subwencji „na walkę z dyskryminacją”. To samo dotyczy zresztą organizacji gejowskich, zasada jest identyczna.

Powtarzam: wszelkie formy dyskryminowania ludzi ze względu na płeć, rasę, wyznanie czy seksualizm są w Polsce karalne. I niech sądy rozpatrują pojedyncze przypadki, gdy dochodzi do złamania prawa. Uleganie psychozie, że niby kobiety w Polsce się prześladuje, uznać należy za oczywistą pomyłkę.

 

 

O wpadkach autostradowych, czyli wart Pac pałaca…

Wszyscy Polacy mamy wspólny problem – bo obiecane na Euro autostrady, które miały zagwarantować nam przeskok do lepszego świata, raczej nie będą gotowe. To miał być przebój gospodarczy, związany z Euro 2012, danym nam łaskawie przez europejskie władze futbolowe, jako szansa na zasypanie przepaści cywilizacyjnej.

Rząd PO broni się jak może, ale ewidentne opóźnienia w procesie budowy najszybszych dróg zaprzeczają propagandzie sukcesu. A wpadki ekipy rządzącej skwapliwie wykorzystuje PiS-owska opozycja, starając się z całych sił zapisać porażkę Platformy na swoje konto przedwyborcze.

Wart Pac pałaca. O budowie autostrad, które są wszak warunkiem normalnego życia we współczesnej Europie mówi u nas każda ekipa od 1989. Żadna z nich nie jest w stanie przebrnąć w Polsce przez gąszcz biurokracji oraz całkowicie blokujących wszystko przepisów prawnych. O tym, jakie pokusy korupcyjne tworzy sama zasada przetargu na publiczno – prywatną usługę budowlaną „autostrada” nie wypada mówić głośno, bo przecież Polska „jest państwem prawa”, w którym działa ponadto CBA, znakomita policja antykorupcyjna… Jak idzie rządzącym, wszelkich sztandarów i ugrupowań, działanie dla dobra obywateli również w zakresie rozwoju komunikacji, mówić już nikt nie ma siły. PO, faktycznie, otrzymała dodatkowy bodziec w postaci piłkarskiego turnieju, nadto wybory na wszystkich szczeblach obdarzyły tę partię pełnią władzy – nic, tylko działać. Wyszło jak zwykle, ale to nie znaczy, że wcześniej PiS i wszyscy przed nim nie piali populistycznych zachwytów nad koniecznością rozbudowy sieci szybkich dróg. I nie partaczyli sprawy, kolejny raz doprowadzając świadomych Polaków na skraj załamania nerwowego.

Pytanie: jak to się dzieje? Czemu w Polsce, ktokolwiek nie wziąłby się za rządzenie, jakoś nie jest w stanie spełnić tej podstawowej potrzeby mieszkających nad Wisłą ludzi – poruszać się sprawnie po własnym kraju? Spójrzmy na Niemcy: kraj pełen biurokracji i rządzony przez mniej lub bardziej socjalistyczne partie. A jednak, gdy trzeba było dołączyć Niemcy Wschodnie, sieć autostrad powstała tam natychmiast, w krótkim czasie. Znów będzie mowa o mentalności narodowej i złym charakterze Polaków, przeciwstawionym niemieckiej gospodarności?

Uważam, że jak zwykle problem tkwi nie w ludziach, tylko w systemie władzy, jaki reguluje ich zachowanie. Niemcy, choć mamy teraz system podobny do ichniejszego, zgromadzili coś, czego myśmy przez czas komuny nie byli w stanie: pieniądze. I mogą je teraz przejadać, choćby na budowę autostrad. Dlatego mówi się, że Polska jest biednym krajem, w którym system bogatych krajów zachodnich niekoniecznie musi się sprawdzić. Nasza, swojska biurokracja to byt administracyjny nałożony na biedę, głównie w sferze wydatków publicznych. A jeśli do tego przyjmiemy, że polska klasa polityczna myśli głównie o tym, by się na bieżąco wzbogacić do czasu utraty władzy, nie zaś o tym, by swe rządy poświecić działaniom dla publicznego dobra, mamy gotową odpowiedź. Jeszcze długo w Polsce nie będzie wartościowej, wygodnej sieci szybkich dróg. To, co rozgrzebane przed mistrzostwami będzie prowizorką w czasie turnieju – a niedokończone prace po turnieju jeszcze zwolnią tempo, bo imperatyw w postaci Euro przestanie działać. Nie łudźmy się, bez radykalnych zmian systemowych także i w tym zakresie lepiej w Polsce nie będzie.

O tożsamości artystów, czyli jak się Steve Tucker na mnie wkurzył

Steve Tucker, sympatyczny wokal / bas z Ameryki, był przez parę lat frontmanem Morbid Angel. Ale cóż, zastąpił go wracający do kapeli David Vincent, z którym MA jeździ właśnie po świecie, promując nową płytę.

Steven nie chciał być gorszy, powołał do życia swoją formację Nader Sadek – i też wydał album, jak najdokładniej osadzony w brutalnej, amerykańskiej stylistyce death metalowej.

Niestety, prawie wszyscy internauci odbierają płytę NS przez pryzmat najnowszych dokonań Morbid Angel, nic nie da się z tym zrobić.  Nie ma ucieczki od porównań i wymiany argumentacji, który zespół lepszy, czy Tucker skutecznie odgryzł się Morbidom, a może nie dorasta im do pięt.

Ten stan rzeczy powoduje chyba rozdrażnienie sympatycznego artysty. Na facebooku z dumą obwieścił wprowadzenie albumu „In the flesh” do zasobów ITunes. Gdy wpisałem, komentując, że jeden z kawałków na tej płycie brzmi dla mnie odrobinę jak nasz Behemoth, otrzymałem w odpowiedzi stek przekleństw, na szczęście wymiana zdań szybko przeniosła się do prywatnej przestrzeni korespondencyjnej.

Tucker zwymyślał mnie, bo jego zdaniem Behemoth inspirował się m.in. jego działalnością muzyczną. Tymczasem Nergal i koledzy, jeśli w ogóle przyznają się dzisiaj do fascynacji Morbid Angel, to raczej na pewno z okresu przed – tuckerowskiego. Trudno mi się zresztą wypowiadać, trzeba by spytać Nergala, czy rzeczywiście Steven Tucker  jest dla niego źródłem jakiejkolwiek inspiracji. Ale zdumiała mnie agresywność, z jaką Steven rzucił się  do obrony swojej prawdy – tak, jakby od potwierdzenia jego pierwotnej wobec Behemoth pozycji zależała cała skuteczność całej marketingowej strategii Nader Sadek…

Oczywiście szybkośmy sobie wszystko wyjaśnili, skończyło się na przeprosinach z jego strony oraz internetowym przybiciu piątki. Mam jednak lekcję – w metalowym światku twórcy wciąż bywają nadwrażliwi, łatwo kogoś urazić i spowodować lawinę wściekłych kontrargumentów. A byłem pewien, że te czasy już minęły… Człowiek całe życie się uczy.

O rutynie i znużeniu, czyli Kasia Kowalska w Aleksandrowie

Bywa, że zarabiam na życie jako prowadzący imprezy. Bardzo sympatyczna i przyjemna praca – pod warunkiem, że wszystkie współdziałające osoby „grają do jednej bramki” a wśród artystów nie ma tzw. gwiazd, zachowujących się poniżej poziomu przyzwoitości.

Udało się w miniony weekend w Aleksandrowie Łódzkim – ciekawy zestaw wykonawców (Jelonek, K. Kowalska i inni), mili organizatorzy, bardzo przyjazna i kompetentna obsługa sceny. Żadnych skandali, obsuw czasowych, nieprzyjemnych zgrzytów. Impreza, którą warto rekomendować przyjezdnym, nawet z pobliskiej Łodzi. Zwłaszcza, że 3.09 na scenie tamtejszego Amfiteatru już zaplanowano mocno rockowe zakończenie sezonu: Kat, Flapjack, Titus Tommy Gun, Corruption, reaktywowany Gomor… Będzie wesoło.

Ale dwudniowe zjazdy, właśnie takie jak Dni Aleksandrowa, dają powód do rozmaitych, ciekawych refleksji. Oto zupełnie różne postawy. Jelonek, świeżo notujący sukcesy, coraz silniej przebijający się w rockowym światku z solowym projektem: uśmiechnięci, sympatyczni, inteligentni muzycy. Na scenie żywioł, zabawa, ogromne poczucie humoru i profesjonalizm. Zespół K. Kowalskiej: owszem, profesjonaliści. Ale widać atmosferę znużenia, rutyny, nawet pewnego rodzaju niechęci i odrabiania pańszczyzny… Choć oczywiście Kasia Kowalska zgromadziła większą widownię, ludzie zdecydowanie lepiej bawili się na kocercie Jelonka.

I bardzo dobrze. Należało się chłopakom.

 

 

 

l

 

O łódzkich przygodach Malkovicha, czyli dramatu ciąg dalszy

John Malkovich dotarł do Łodzi, wprawdzie z opóźnieniem, ale zdążył. W piątek spotkał się z wielbicielami jego filmowego talentu, a dzień później w Teatrze im. Jaracza, zagrał Jacka Unterwegera – seryjnego mordercę, którego prawdziwa historia posłużyła za kanwę spektaklu.

Pech prześladował aktora od początku tegorocznego tournee z „The Infernal Comedy” – a to kradzież osobistych rzeczy z hotelu w Pradze, a to odwołane samoloty, odnowienie kontuzji kolana, upał, tłok lub wieczne zainteresowanie upierdliwych dziennikarzy. Ach, no i oczywiście brak świeżej śmietanki w cukierni „Dybalski” tudzież fatalne rozwiązywanie przez łódzkie władze problemu braku miejsc parkingowych.

Dyskretne wtręty, zjadliwie komentujące wszystkie te niedogodności, zawarł wielki artysta w improwizowanych częsciach scenicznego monologu, zwracając się w pierwszych słowach inwokacji do prezydent Łodzi Hanny Zdanowskiej – a potem wplatając kąśliwe uwagi w tekst sztuki. Sprzyjali mu tłumacze, a właściwie sprzęt audiofoniczny, rozdany widzom tuż przed spektaklem. W słuchawkach rozlegało się donośne biiiip, zwyczajowo towarzyszące niezbyt umiejętnemu obsługiwaniu tego sprzętu przez nieobyte osoby, nadmiernie otwierające głośność zestawu. Cóż, nie każdy ma idealny słuch, jeszcze mniej osób na polskiej widowni (jakże tego wieczora elitarnej) rozumie literacką angielszczyznę. Tym razem, zgodnie z konwencją sztuki, wyjątkowo czytelną i starannie deklamowaną – choć zniekształcaną przez aktora celowo, boć przecież ze sceny przemawiał do nas Austryjak, wykręcający angielskie sylaby niczym jakiś Schwarzenegger.

A zatem Malkovich nie miał wcale dobrze, bo nawet podczas sztuki jego skupienie mącone było przez natrętne głosy, pracujących w pocie czoła, tłumaczy symultanicznych. Pytał więc aktor złośliwie, jak sobie radzą owi pracowici translatorzy i czy widzowie są zadowoleni z ich sprawności. Szkoda, że samemu sobie nie zadał pytania, jak inne osoby radzą sobie z kaprysami wielkiego artysty.

Na konferencji prasowej Malkovich udzielał odpowiedzi półgębkiem, z łaski na uciechę. Zaplanowana kwadrans po siedemnastej próba dla mediów została odwołana – aktor tłumaczył się bólem kontuzjowanej nogi, każąc reporterom pojawić się o dwudziestej na przedstawieniu. Wszyscy zostali po to, by tuż przed ósmą usłyszeć, że mają natychmiast opuścić salę! Amerykańska gwiazda chciała stanąć w ten sposób w obronie „tych, którzy uczciwie zapłacili za bilety”, to cytat dosłowny.

Miałem uczciwy bilet, więc zostałem obejrzeć przedstawienie. A raczej żałosną chałturę, przygotowaną trzy lata temu na potrzeby zblazowanej, bufonowatej i snobistycznej wiedeńskiej socjety. Tekst monologu Malkovicha wystarczyłby na wypełnienie dwudziestu minut spektaklu, pocięto więc kwestie mówione ariami operowymi ( z partytur m.in. Glucka, Haydna i Mozarta). Towarzyszyły więc aktorowi dwie sopranistki, z których jedna miała nawet przyjemny głos. Wyższy poziom wykonawczy można czasem zauważyć nawet na łódzkiej scenie operowej… Ale cóż, jak to w Wiedniu, muzyka klasyczna musi być. I w chwili, gdy spektakl przestał być na wiedeńskim Ringu lokalną i turystyczną atrakcją, autorzy zaczęli jeździć z nim po świecie. W końcu na Malkovicha każdy chętnie parę groszy wyłoży.

Impreza kosztowała Urząd Marszałkowski pół miliona złotych, oczywiście naszych, bo za publiczne pieniądze była finansowana. Ale nie mam tym razem pretensji do marszałka Stępnia i jego kulturalnych pretorian. To Malkovich, jego ekipa i menadżerowie dali aż nadto bolesny pokaz bufonady, gwiazdorstwa, małostkowości i lekceważenia łódzkich widzów. Przyjechali tu z przymusu, zarobić pieniądze i jak najszybciej oddalić się w zacisze cywilizowanego świata. Dziękujemy, panie Malkovich, że przypomniał nam pan dosadnie, w którym miejscu współczesnej cywilizacji obecnie się znajdujemy. I wiemy też, że nie nazwał pan tego miejsca dupą jedynie przez wrodzoną grzeczność.

O nieporozumieniach netowych, czyli jak źli Czesi Malkovitcha okradli

Skandal – John Malkovitch padł ofiarą kradzieży w czeskiej Pradze. Stracił m.in. dwa telefony, laptopa, dokumenty… Wszystko w przeddzień wyjazdu do Łodzi. Spędził 3,5 godziny na czeskim posterunku Policji, wskutek czego do Polski dotrze z opóźnieniem. Organizatorzy robią wszystko, by mistrz uświetnił o 19-tej planowane spotkanie z jego udziałem w jednym z kin.

Dobrze, że nie okradli go w Łodzi – tak można by rzec, wspominając wyjątkowego pecha mojego miasta do wydarzeń o charakterze negatywnym… W ostatnich latach, jeśli Łódź w ogóle trafia na czołówki gazet, to z powodu jakichś straszliwych porażek: kryminalnych, politycznych, towarzyskich. Tak, jakby ogólnopolskie serwisy szczególnie dbały, by tej Łodzi zbyt mocno nie promować, jeśli już zdarzy się tutaj coś dobrego lub ciekawego.

Wizyta Malkovitcha na zakończenie sezonu kulturalnego będzie w Łodzi ciekawostką – gdybym wydawał dziennik ogólnopolski, z pewnością sięgnąłbym po taki materiał. Zobaczymy, jak zareagują wydawcy dużych telewizji, stacji radiowych, jutrzejsze gazety.

Wystarczyło natomiast, bym na FB wrzucił pierwszą, jeszcze niesprawdzoną notkę o praskiej kradzieży, już odezwały się szydercze głosy. „Spisek antypolski”, „kara za nieczyste myśli”… Niektórzy lubią żywić się kpinami. Gdy ktoś odważy się głosić poglądy inne, niż grupa bezmyślnych owiec, omotanych polityczną poprawnością – każdy pretekst dobry jest, by dać upust nienawiści. Czekamy więc na kolejne erupcje, tylko potwierdzające jakże trafną myśl, słynną dzięki Łysiakowi – „jedzmy gówno, miliony much nie mogą się mylić”…

Jaka szkoda, że w Polsce nie ma egzaminu na uzyskanie praw wyborczych.

O kompromitacji w Zabrzu, czyli oszustwo Widzewa

Zostały cztery minuty do końca spotkania, a Widzew przegrywa w Zabrzu z Górnikiem 3:0. Od zwycięstwa w tym meczu zależało, czy Łodzianie włączą się do walki o europejskie puchary. Przykre jest to, że ani przez jedną minutę nie chcieli do tej walki się włączyć.

Jest kilka spotkań, które w tym sezonie Widzewiacy rozegrali „na alibi”. Po to, by udawać grę, dotrwać do końca. To było jedno z tych spotkań – Widzew traci właśnie czwartą bramkę… Kibice nie są na tyle naiwni by wierzyć, że ich ulubieńcy nie mogą nawiązać skutecznej walki z zespołami takimi, jak Górnik Zabrze. Gdy im zależy, piłkarze Widzewa potrafią wznieść się na wyżyny umiejętności i pokonać rywali znacznie wyżej notowanych. Pytanie brzmi, czy o wynikach tej drużyny naprawdę zawsze decydują sprawy wyłącznie sportowe.

Odwrotnie, niż w ligach zachodnich polskie zespoły grywają w kratkę, taka była cała nasza liga w tym sezonie. Zdarzały się mecze kuriozalne – zespoły świetne w jednej kolejce, kompromitowały się w następnej. Być może więc problem uczciwości piłkarzy dotyczy całej ligi, ale mnie jako kibica interesuje postawa Widzewa: gdy oglądam mecz, w którym „mój” zespół markuje grę, mam prawo czuć się oszukany.

Jadąc do Zabrza Widzewiacy demonstrowali luz i spokój. Nawet zatrzymali się na chwilę w Częstochowie, bo zagraniczni zawodnicy chcieli zobaczyć sanktuarium jasnogórskie. A w czasie spotkania Grzesio Mielcarski powiedział: „Widzewiacy wyglądają tak, jakby jechali tu trzy dni autobusem i właśnie przed chwilą z niego wysiedli.” To chyba wystarczy za cały komentarz…

Nie jest tajemnicą, że w Widzewie (znów, niestety) sprawę komplikują kłopoty finansowe. Pilkarze liczą, zamiast zarobionych złotówek, kolejne tygodnie zaległości. To nawet można zrozumieć: ktoś nie płaci, to nie pracujemy. Ale z perspektywy zawodowej uczciwości byłoby lepsze, gdyby cała drużyna w ramach protestu nie wyszłaby na boisko – czy w Zabrzu, czy wcześniej – aniżeli udawała, że pracuje, oszukując swoich kibiców. Jeśli tak jest, jeśli naprawdę świadomie nie angażują się w grę, nie są godni najmniejszego nawet szacunku. I to kibice powinni zbojkotować mecze z ich udziałem.

Nie może być zgody na postawę piłkarzy, którą śmiało nazwać można antysportową. Widzew utrzymał się w ekstraklasie, latem dojdzie pewnie do małej rewolucji personalnej (że finansowej, czyli znacznie mniejsze nakłady właściciela na drużynę, widać już po miejscach planowanych zgrupowań). Jest więc pewne, że zespół będzie od jesieni mierzył siły na zamiary i nikt cudów od nich nie oczekuje. Poza jednym – kibice mają prawo domagać się bezwzględnej uczciwości i maksymalnego zaangażowania w grę tych, którzy noszą  koszulkę z Widzewskim herbem na piersi. W przeciwnym razie całe to przedsiębiorstwo, jakim jest obecnie zespół Widzewa Łódź, straci swoich najwierniejszych klientów. A wtedy fimie – oby nigdy tak nie było – naprawdę zajrzy w oczy widmo totalnego bankructwa.

O wielkiej Barcelonie, czyli futbol totalny zwycięża!

Końcówka tygodnia obrodziła wielkimi wydarzeniami sportowymi. Oto pięć minut zostało do końca finału tegorocznej Ligi Mistrzów, a Barcelona prowadzi z MUTD 3:1. Super mecz, piękne bramki i zaskakująca taktyka najlepszej klubowej drużyny świata…

Barca gra w taktyce, którą opisać można: 1 – 4 – 6. To dziwne, ale w tym systemie właściwie nie ma typowych napastników! Widać to po ustawieniu, jakie Barcelona buduje na boisku: w bramce Valdes, dalej klasyczna czwórka nominalnych defensorów, od prawej Dani Alves, Mascherano (właśnie zmienia go Puyol), Pique, Abidal. A później jest właśnie futbol totalny, czyli atakująca szóstką grupa zawodników ofensywnych! Blisko prawej flanki David Villa, z lewej Pedro Rodriguez, a pozostali zajmują środek boiska: Busquets, Xavi, Iniesta, Messi. Porażająca siła rozegrania, zagęszczenie środka powoduje, że w sumie nie ma znaczenia, który z nich stanie się podczas akcji egzekutorem. Villa i Pedro zbiegają oczywiście z boków do przodu, wspierani wtedy przez ofensywnie grających bocznych obrońców, ale tak naprawdę nigdy nie wiadomo, który z napierającej grupy będzie akurat napastnikiem…

Koniec meczu, Barcelona zasłużenie triumfuje. Przede wszystkim dzięki pięknemu stylowi gry, bardzo ofensywnej taktyce. Niby do każdego systemu trzeba mieć wykonawców, ale taki mecz to idealny przykład szkoleniowy dla trenerów, także i polskich drużyn. Widać jak na dłoni: bez środka boiska nie ma dobrej, skutecznej gry. Trzeba mieć w drużynie klasowych rozgrywających, którzy umieją myśleć, świetnie wymieniają podania w czasie gry pozycyjnej, potrafią zaskakująco otworzyć koledze drogę do bramki lub skutecznie uderzyć z daleka. Tak należy szkolić młodych graczy, to jest przyszłość futbolu! Kreatywna gra środkiem. Piłka nożna staje się coraz bardziej inteligentną grą, a jeśli ma być też grą prawdziwie zespołową, niech przykład Barcelony posłuży tutaj za wzór.

Messi, Iniesta, Xavi… Ech, gdyby trener Michniewicz choćby jednego z nich miał w Widzewie!!! 🙂

 

O triumfie polskich siatkarzy czyli nowa era reprezentacji rozpoczęta!

Ależ to był mecz! Polska w świetnym stylu rozprawiła się 3:0 z reprezentacją USA, aktualnym mistrzem olimpijskim oraz jedną z trzech najlepszych drużyn siatkarskich globu. I chyba wszyscy, nie tylko na żywo w łódzkiej Atlas Arenie ale i przed telewizorami, przecierali oczy ze zdumienia…
…bowiem kadra Polaków przechodzi okres totalnej rewolucji składowej. Dotychczasowe filary: Zagumny, Wlazły, Winiarski, Pliński, a z powołanych Bąkiewicz, Gruszka czy Jarosz to ludzie, którzy w piątek ani razu nie pojawili się na parkiecie. I ani przez moment nie było widać tej nieobecności!!!

Amerykanie też mają przebudowę. Jest nowy trener, a gwiazda zwycięskiego teamu z Pekinu, Lloyd Ball, postanowiła zawiesić na kołku reprezentacyjne buty. Genialnego rozgrywającego niełatwo zastąpić, przekonali się o tym w Łodzi zarówno Suxho jak i zmieniający go Thornton – ale są to, że tak powiem, niewiele dla nas znaczące kłopoty mistrzów olimpijskich.

O wiele ciekawsze rzeczy działy się w tym meczu po naszej stronie parkietu. Nie ma Zagumnego? Proszę bardzo: wracający w atmosferze skandalu rezerwowy Sisleya Treviso Łukasz Żygadło rozrzucał piłki jak natchniony, co chwila gubiąc wieżowce amerykańskiego bloku. A gdy się męczył, wchodził Paweł Woicki, chyba najbardziej niekonwencjonalny i zwariowany rozgrywający świata… Ważne, że po jego wystawach piłki wbijały się w amerykańskie boisko równie regularnie jak wtedy, gdy podawał je Żygadło. Totalnie odmłodzony blok, z Piotrem Nowakowskim (trzecia skuteczność meczu) i Radosławem Kosokiem na środku, momentami ośmieszał amerykańskich atakujących, zwłaszcza grą pasywną, osłabiając siłę atakujących piłek. Na libero imponujący spokojem (tak!) Krzysztof Ignaczak – a na przyjęciu, dla mnie największe zaskoczenie spotkania, Michał Ruciak. Cóż za przemiana! Z chwilami anemicznego, słabego psychicznie i nierównego grajka – w inteligentnego gracza, będącego w stanie zaproponować serią kilkanaście takich zagrywek, po których rywale nie mieli kompletnie pomysłu na skuteczne przyjęcie. I gubili punkty.

Najprzyjemniej jednak oglądało się skrzydłowych. To, co w tym meczu wyprawiali na zmianę: Bartosz Kurek (MVP spotkania), oraz – co trzeba mocno podkreślić – Zbigniew Bartman, ocierało się o skalę siatkarskiego geniuszu. Obydwaj atakowali fenomenalnie, co chwila zmieniając sposób działania – od atomowych, wbijanych prosto w parkiet „gwoździ” do sprytnych ominięć lub kontrolowanych ocierek, wyprowadzających w pole blok rywali…

Zaiste, był to mecz rewolucyjny. Pokazał drużynę z ogromnym charakterem, walczącą o każdą piłkę od pierwszej do ostatniej sekundy, potrafiącą w sam czas otrząsnąć się po serii własnych błędów, ani na chwilę nie gubiącą potrzebnej koncentracji. I wydaje się, że jest to przede wszystkim zasługa jednej osoby. Po raz pierwszy w meczu o realną stawkę prowadził drużynę włoski trener, Andrea Anastasi. Ileż było w nim spokoju, kompetencji, pewności tego, co chce osiągnąć! A może raczej nie w nim, a w zespole, który pod jego wodzą rozpoczyna właśnie bój o światową czołówkę. I niech walczą! Oby cały czas w takim stylu! Przed nami drugi mecz z USA w Łodzi. Jeśli tylko nasi wytrzymają kondycyjnie (pierwsze spotkanie Anastasi rozegrał praktycznie jednym składem) i spokojnie kontrolować będą statystykę własnych błędów, będzie to pierwszy od bardzo dawna tak wyraźny triumf Polaków nad rywalem ze ścisłej światowej czołówki. I być może naprawdę początek nowej siatkarskiej ery.

O zwolnieniach urzędników, czyli krok w dobrą stronę, ale za późno i bez sensu

Donald Tusk ma zwalniać urzędników, około 20-tu tysięcy osób w całym kraju. Na mocy rządowego przyzwolenia, a może nakazu, pracę mają tracić urzędnicy Kancelarii Premiera, ministerstw, ZUS, KRUS i NFZ, najczęściej w wieku przedemerytalnym lub z kończącymi się umowami na czas określony. Niby to dobrze, niby o to chodzi: odchudzajmy biurokrację, tnijmy wydatki państwa, szanujmy publiczną składkę, bo mnóstwo jest potrzeb, które należy dzięki niej wypełnić…

…mimo to, zapytajmy: co w skali kraju da zwolnienie 20-tu tysięcy urzędników? Jaką moc gospodarczą, poza oczywistym działaniem przedwyborczym, ma decyzja, pozbawiająca pracy ludzi bez najmniejszej korzyści makroekonomicznej?

Zdaje się, że Premier próbuje ratować nadszarpnięty ostatnimi podwyżkami wizerunek liberała. Oczywiście, jak należało się spodziewać, mamy do czynienia wyłącznie z działaniem pozornym, nie zaś z potrzebnymi natychmiast temu krajowi zmianami systemowymi.

Zwalnianie urzędników miałoby dla Polski sens tylko wówczas, gdyby zlikwidowano całe instytucje, niszczące zamożność naszych obywateli. W tym samym momencie konieczne byłoby natychmiastowe ułatwienie życia obecnym i potencjalnym przedsiębiorcom – po to, by łatwo było w Polsce zakładać i utrzymywać prywatne firmy. Wówczas, uwolniony od państwowych restrykcji rynek zapełniłby się miejscami pracy dla osób, zwalnianych z likwidowanych urzędów.

Dziś każdy, kto chciałby rozwinąć własny biznes od zera, nie waży się stawać do walki z kilkusetzłotową opłatą ZUS każdego miesiąca (wnoszoną bez względu na wysokość osiągniętych zysków). Większość potencjalnych przedsiębiorców odpada po żmudnej walce z urzędnikami w gęstwinie formalności, przepisów, koncesji i innych utrudnień. Gdyby nie administracyjna biurokracja, firm byłoby znacznie więcej: zapytajcie jakiegokolwiek Polaka, który pracował w Irlandii i założył tam firmę. Likwidując biurokrację, zdejmujemy za jednym zamachem koszta i przeszkody, a nowe firmy załatwiają sprawę obawy przed bezrobociem. Proste? Tak – ale wówczas politycy i ich znajomi, zatrudniani na urzędniczych etatach, straciliby szansę żywienia się naszym kosztem.

Dlatego decyzje personalne Tuska nie przyniosą nikomu żadnej korzyści: polskiego budżetu nie uratują przed nadmiernym zadłużeniem, a rodzinom dwudziestu tysięcy osób stworzą dramat egzystencjalny, powiększając przy tym armię polskich bezrobotnych.  Pamiętajmy o tym przed jesiennymi wyborami.