O dzielnych szczypiornistkach, czyli kibicowska radość na Święta

Już za kilkadziesiąt minut rozpoczyna się wielki mecz, ale kibice powinni ostudzić głowy. Szanse na to, że nasze wspaniałe dziewczyny, szczypiornistki z Orłem na piersi, wejdą do ścisłego finału mistrzostw świata, są bliskie zeru. Dlaczego? Bynajmniej nie z powodów sportowych… Ktoś, kto pozwala związkom z krajów bałkańskich organizować u siebie międzynarodowe turnieje, bierze chyba za każdym razem potężną łapówkę. Serbia awansowała do półfinałowej walki przeciwko Polsce po meczu skandalicznym, w którym kibice oślepiali bramkarki Norwegii laserowymi wskaźnikami. Takie są tam obyczaje, równe poziomowi barbarzyńskiej hordy: a to kibolstwo, nie wiedzieć czemu tolerowane przez organizatorów, wyczynia co chce bez żadnych konsekwencji; a to nagle gaśnie światło w hali; a to sędziowie pracują „po gospodarsku”, widząc tylko przewinienia drużyny gości.

Taki właśnie – z pewnością skandaliczny – mecz czeka za chwilę nasze Biało-Czerwone. Jak wszyscy, ogromnie im kibicuję. Ale zwycięstwo w takich warunkach będzie cudem.  Dodajmy, w warunkach całkowicie tolerowanych przez międzynarodową federację piłki ręcznej, jak również światowe władze innych halowych dyscyplin drużynowych. W Turcji czy wszystkich krajach post-jugosłowiańskich kibicom, sędziom, „lokalsom” wolno wszystko, właściwie nie wiadomo, gdzie są granice, poza które ich bezczelność nie może się już przesunąć.

Powie ktoś – no dobrze, ale wszędzie zdarzyć się może fanatyczna widownia. Czy w imię czystości zasad mamy odciąć kraje bałkańskie od organizacji międzynarodowych imprez sportowych? Odpowiadam – tak, absolutnie tak! Już dawno wszyscy o tym zapomnieli, ale to właśnie czystość zasad jest w sporcie najważniejsza. Pięknie uświadamiają nas w tym nasze polskie reprezentantki, jak burza pokonujące kolejne przeszkody w drodze po mundialowe medale. Nie stawiał na nie nikt, łącznie z najwierniejszymi kibicami: w Serbii pokonały same siebie, przekroczyły sportowy Rubikon, nadto imponując wszystkim ogromną wolą walki i radością z odnoszonych zwycięstw. Każda udana akcja jest dla nich powodem do dumy, idą „wszyscy za jednego”, a duch drużyny niemal wizualnie unosi się nad ich głowami… Właśnie dla tego ducha sportu, owego „team spirit”, który w tej kadrze narodził się niemal znikąd, chcemy teraz ze wzruszeniem oglądać zespół, jakiego dawno nad Wisłą nie było. Odrzucający wszelkie motywacje biznesowe, kalkulacje czy brudne gry: zespół czysty sportowo, póki co zupełnie wolny od wszelakich skażeń i zabrudzeń poza sportowych. Dlatego tak dobrze patrzy się na ich grę, dodatkowo – co trzeba przyznać z przyjemnością – przygotowaną fachowo dzięki trzyletniej, konsekwentnej robocie duńskiego szkoleniowca. Bardzo się boję, że oto już za kilka chwil na naszych oczach będzie odbywać się tego ducha mordowanie.  Przygotujmy się więc na solidną porcję nerwów w bałkańskim dreszczowcu.

Obym się mylił! Może nasze dzielne reprezentantki dadzą sobie radę i z tym obciążeniem. Niechby nie przestraszyły się laserowych ukłuć w oczy, spikera-szowinisty, wreszcie sędziów, którzy co chwilę, za byle co odsyłać je będą na ławkę kar. Wtedy chyba wszyscy uznamy, że tak wywalczony awans do finału będzie dowodem najwyższego sportowego mistrzostwa, niemal porównywalnego  z antycznym polem bitwy w termopilskim wąwozie… Wówczas kibice powinni naszą drużynę, po – oby – wygranym turnieju, wynieść z samolotu na rękach. To też nie jest wcale wykluczone!!! Przekonamy się już niebawem, trzymajmy kciuki!

O Energii Kultury, czyli znów wybieramy!

Wybraliśmy dwunastkę:

1. Wystawa „Themersonowie i awangarda” w ms2

2. Monodram Agnieszki Skrzypczak „Marzenie Nataszy” w Teatrze im. Stefana Jaracza

3. Spektakl „Podróż zimowa” w Teatrze Powszechnym

4. Koncert Erica Claptona w Atlas Arenie

5. Koncert Leonarda Cohena w Atlas Arenie

6. Renowacja Muzeum Pałac Herbsta

7. Wielkoformatowe projekcje na pl. Wolności w ramach Festiwalu Kinetycznej Sztuki Światła

8. Film „Ida” w reżyserii Pawła Pawlikowskiego, wyprodukowany przez Opus Film

9. Powieść „Sezon burz” Andrzeja Sapkowskiego

10. Murale Galerii Urban Forms

11. Wystawa Zbigniewa Rybczyńskiego w Atlasie Sztuki

12. Ustanowienie Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima

W ocenie dostojnej kapituły plebiscytu Energia Kultury, już po raz piąty zbierającej głosy na wydarzenia kulturalne Łodzi, właśnie te wymienione powyżej zasługują na tegoroczną nominację. Mieliśmy poważny problem.  Otóż nie wolno nam, a ta żelazna zasada jest co roku przestrzegana, promować wydarzeń „własnych” – czyli odbywających się na scenie współorganizującej plebiscyt Wytwórni.  Nie da się ukryć, że wrześniowy koncert „The Four Colors of Łódź” Zbigniewa Preisnera, wieńczący otwarcie filmowego kompleksu Łąkowa 29, trzeba uznać za jedno z najważniejszych wydarzeń kulturalnych mijającego roku w mieście… Tej nominacji nie przyznaliśmy, ale być może znajdziemy sposób na honorowe wyróżnienie inicjatywy, przywracającej życie (i to jak bogate!) dawnej Wytwórni Filmów Fabularnych.
Z tym jednym szlachetnym wyjątkiem, tegoroczne nominacje nie budzą zdziwienia. Są dwa koncerty z rosnącej w siłę Atlas Areny, mamy dwa poważne (i cenione w Polsce) wydarzenia teatralne, jest reprezentacja literatury, muzyki, sztuk plastycznych, filmu. Jest uniwersalnie – klasyka, ale i pop-kultura, mainstream.  Każdy może znaleźć  coś dla siebie i poprzeć ulubione wydarzenie. I chyba w tym zakresie formuła plebiscytu spełnia swoje zadanie.
Czekamy zatem na Wasze głosy, są przyjmowane od dzisiaj. Najprościej wejść na naszą stronę:  www.tvtoya.pl
W dolnej części strony głównej znajdziecie plebiscytowy banner, na który trzeba kliknąć – i już wyświetla się sonda z głosowaniem. Można też wysłać sms o treści: ENERGIA.kod kandydata (np. ENERGIA.16) pod numer 71466 (cena SMS 1 zł netto + VAT – 1,23 zł brutto, organizatorem konkursu jest AGORA SA). Wszystkie głosy komisyjnie przeliczymy dziesiątego stycznia w południe. Tego dnia wieczorem, o 19.15, rozpocznie się na scenie Wytwórni uroczysta gala finałowa, którą jak zawsze transmitować będziemy na antenie TV TOYA.
A zatem wszystko w Państwa rękach! Jestem ogromnie ciekaw, które wydarzenie zyska Waszą przychylność.

O deklaracji, czyli Gowin odkrywa karty

Jarosław Gowin, zgodnie z oczekiwaniami, pokazał się światu w stylu amerykańskich republikanów.  Jak Polska Razem wkracza do polityki? Ma „wbić klin” między dwie zaciekle tłukące się rywalki, czyli PO i PiS (wiadomo – „gdzie dwóch się bije…). Ma też wprowadzić spokój jako alternatywę dla zażartej wojny między nimi (wiadomo – „zgoda buduje”…). Zatem PR ma na początek całkiem niezły „piar”, dodatkowo podsycany informacją, że już teraz jest ona jedynym prawdziwie wolnorynkowym ugrupowaniem w polskim Sejmie.

Czy na pewno „prawdziwie wolnorynkowym”? Nie wszyscy tak twierdzą: radykalnie wolnościowy KNP z Januszem Korwin – Mikkem zdecydowanie odcina się od jakiejkolwiek koalicji z PR-em. Nie mówiąc już o pomyśle włączenia (wzorem PJN-u) ugrupowania w skład Polski Razem. „To tacy sami złodzieje, jak banda czworga” – mówi dosadnie Korwin, wylewając kubeł zimnej wody na głowy entuzjastów Gowinowej inicjatywy, licząc przy okazji, że wciąż rosnące poparcie dla własnej partii pomoże mu wejść do Sejmu. Kongres Nowej Prawicy jest jednak ugrupowaniem anty-systemowym, deklaruje totalną rewolucję ustrojową kraju, co w ich ocenie jest jedynym możliwym sposobem zapewnienia zamożności naszym obywatelom. Gowin przeciw systemowi nie występuje, mówiąc do nas wprost: jesteśmy partią centroprawicową. Chce więc poseł z Krakowa, w oparciu o dzisiejszą konstytucję, dokonywać zmian gospodarczych. Mają one (jak Gowin mówi w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z dnia 09.12.2013 r. ) spowodować, by ludziom odechciało się masowej ucieczki za chlebem zagranicę.

Gdyby Jarosław Gowin zrobił choć jedną rzecz z tego, co zapowiada w tymże samym wywiadzie, to już byłaby rewolucja. Likwidując obowiązkową składkę ZUS dla firm (przypomnijmy – to 1000 złotych miesięcznie bez względu na zyski), zrobiłby PR dla ludzi w Polsce więcej, niż wszystkie razem wzięte partie, rządzące Polską od 1989 roku. Walka z nadmiernym fiskalizmem to bardzo ważny punkt Gowinowskich zapowiedzi, bo także podatki PR zamierza obniżać i upraszczać. Szkoda, że nie deklaruje likwidacji ZUS ani wprowadzenia dziesięcioprocentowego pogłównego (to najbardziej sprawiedliwy podatek, jaki można wymyślić) – ale do tego trzeba by zmieniać Konstytucję, a jako się rzekło, Gowin radykałem nie jest. Mówi natomiast o jednomandatowych okręgach wyborczych (jedna z największych porażek rządu Donalda Tuska) oraz dużej pomocy dla rodzin w formie bonu wychowawczego (o tym, jak się zdaje, mówił kiedyś PiS). Z tych, najbardziej ogólnych, zrębów programu ma narodzić się poparcie dla PR rzędu dwudziestu procent. Ciekawe, już za pół roku Jarosław Gowin wystartuje pod „jabłkowym” szyldem w wyborach europejskich. To będzie pierwszy sprawdzian poparcia, a zarazem poligon doświadczalny dla nowej partii.

Wątpliwości? Rozsądni zawsze je mają… Jak bowiem zapewnić dużą pomoc finansową dla rodzin bez zwiększania wydatków budżetowych? Tylko przez zmianę instrumentów prawnych? Trudno w to wierzyć, tym bardziej, że Polsce już dziś potrzebne jest konkretne oszczędzanie w sektorze wydatków publicznych. Najlepiej to robić likwidując rozrost biurokracji, przez usuwanie rozmnożonych niepotrzebnie instytucji publicznych. Uwaga – Gowin o tym nie mówi! Dla niego dramatyczny rozrost administracji państwowej na wszystkich szczeblach rządzenia (tak bolesny dla naszych podatników od czasów reform AWS, skończywszy na szaleństwach nepotyzmu Tuska) nie jest problemem… A powinien być, gdy Gowin deklaruje wolnorynkowy charakter partii. Kolejne pytanie – co to jest „demeny voting”??? Mamy rozumieć, że rodzice głosują w imieniu swoich dzieci? Wolne żarty – już pośród dorosłych należałoby robić sprawdziany wiedzy obywatelskiej, by przekonać się, czy wyborcy rozumieją jakiej Polski by chcieli! Tym bardziej nie mogą o Jej kształcie decydować dzieciaki, bez żadnej świadomości polityczej. Gowinowi wymsknęła się bzdura, chyba przy okazji nabierania prędkości w galopie ku władzy… Lepiej niech dzieci zajmują się tym, do czego skłania je natura, czyli zabawą i nauką.

Tak czy owak, stało się faktem coś, co obserwatorzy sceny politycznej od dawna byli przewidywali. Pod bokiem splecionych w śmiertelnych zapasach dwóch największych partii urósł poważny kandydat do przejęcia władzy. Czy mamy prawo mu zaufać? Nie wiemy. Naród zaufał kiedyś Platformie Obywatelskiej, w której był także Jarosław Gowin, o tym zapominać nie możemy w świetle podejmowanych wkrótce decyzji wyborczych. Ale, bez żadnych wątpliwości, polska scena polityczna staje się dziś inna niż do tej pory. Nareszcie.

P.S: Wszystkim zainteresowanych wolnorynkowymi przemianami w kraju polecam z kolei dzisiejszy numer „Rzeczpospolitej” (10.12.2013 r.), publikujący wywiad z Mieczysławem Wilczkiem. To  minister przemysłu z ostatniego komunistycznego rządu premiera Rakowskiego. Jak mówią prawdziwi wolnorynkowcy, Wilczek zrobił dla polskiej wolności gospodarczej więcej, niż Leszek Balcerowicz i wszyscy po nim następujący.

O zwężaniu dróg, czyli jak urzędnicy „lubią” kierowców

Potwierdziło się to, co już dawno kierowcy w Łodzi przewidywali: nie tylko nowa trasa WZ, ale też wszystkie remontowane drogi będą węższe, niż przed robotami. Sprawę badają media:

http://www.dzienniklodzki.pl/artykul/1052552,lodzkie-ulice-maja-byc-wezsze-bedzie-bezpieczniej,id,t.html

A przecież sami urzędnicy nie kryją, że ich zamiarem jest taka filozofia przebudowy miejskiej infrastruktury, by kierowcy nie czuli się zbyt wygodnie. Nie tylko w centrum, także na obszarze osiedli mieszkaniowych. Tak ma być: według nowoczesnej, „europejskiej” ideologii samochód jest złem. Brudzi, hałasuje, tworzy w swej masie korki, zagraża bezpieczeństwu pieszych i rowerzystów, zabierając im miejsce na drodze. Co, nie zgadzacie się? Jesteście kierowcami, chcielibyście – jak wolni obywatele – wszędzie jeździć autami bez utrudnień? Nie, nie, nie – nie macie racji. A władze, niczym Nadszyszkownik Kilkujadek w „Kingsajzie” tak was będą długo przekonywały, aż wy się w końcu przekonacie…

Wielu kierowców nie może się nadziwić, skąd w obecnej polskiej władzy (PO, zapatrzona w retorykę biurokracji unijnej) tyle niechęci dla rozwoju motoryzacji. Od rządu, jakoś niezbyt perfekcyjnego w załatwianiu Polsce obiecanej sieci autostrad, do samorządów miejskich, które zamiast walczyć z korkami rozszerzaniem dróg i parkingów, zwalczają kierowców, każąc im poprzez system utrudnień zostawiać auta w domach…    Wzorem wprawdzie najbardziej postępowych biurokracji miejskich w  Europie oraz śladem szlachetnych organizacji ekologicznych – ale w jawnej sprzeczności wobec własnego interesu gospodarczego. Kierowcy to bardzo ważny procent płatników państwowego budżetu. Każdy litr benzyny obciążony jest nadmiernym podatkiem w formie akcyzy. Za przejazd autostradami trzeba słono zapłacić… A mandaty, a wszelkie opłaty obowiązkowe, związane z zakupem i utrzymaniem auta? Wreszcie zysk dla budżetu pośredni: każda mała firma, a te przecież podtrzymują krajowy PKB, musi korzystać z transportu, cokolwiek wytwarza… Każdy towar trzeba dowieść, a zatem – najwygodniej, najszybciej i jednak wciąż najtaniej – jest zrobić to własnym autem. Jakby dobrze policzyć, to pewnie obok konsumentów alkoholu, polscy kierowcy stanowią najliczniejszą grupę, utrzymującą państwowy budżet. Jak to więc jest, że naszym politykom / urzędnikom opłaca się zarzynać kurę, znoszącą złote jajka???

Pierwsza sprawa, to wymieniona już europejska ideologia postępowa. „Zasada zrównoważonego rozwoju” transportu, każąca – w myśl eurokratycznych idei – ograniczać ruch aut, dając pierwszeństwo transportowi publicznemu, rowerzystom i pieszym, w polskiej praktyce oznacza walkę z wolnością osobistą kierowców. A nasi pro-uniści są przecież częścią biurokratycznej międzynarodówki i zasysają z jej struktur potężną mamonę… Wprawdzie w dużych europejskich miastach, jak w Kopenhadze, tworząc udogodnienia dla pieszych i rowerzystów nie zapomniano o rozbudowie dróg samochodowych (wewnątrz i na zewnątrz metropolii). Ale w Polsce, gdzie klasa polityczna stara się naśladować Europę – tylko, że bezmyślnie i bez pieniędzy – rozwój takich udogodnień idzie w parze z ograniczaniem przestrzeni dla ruchu aut. I zamiast korki w miastach rozładowywać, tworzy się następne. Oczywiście w myśl świetlanej zasady europejskiego postępu, tudzież świętego wytrycha zwiększania bezpieczeństwa ruchu drogowego… Tu na pierwszy motyw działania władzy (ideologia europejska), nakłada się drugi: pieniądze. A w zasadzie ich brak. Gdyby w Łodzi powielić dokładnie infrastrukturalne rozwiązania z uwielbianej przez postępowców Kopenhagi, trzeba by wyłożyć grubą kasę na budowę dróg odbarczeniowych. Miasto nie ma tych pieniędzy, więc tworzy hybrydę, z troską o rowerowo-pieszą część elektoratu, ale przeciwko kierowcom. Czy będzie się to władzy opłacało? Nadchodzą dwa lata wyborczego cyklu, który da na to pytanie wiążącą odpowiedź.

O kolejnym pałacu ZUS, czyli „sami tego chcieliście”…

Trzydzieści milionów złotych kosztuje nowy pałac ZUS-u, który w ciągu dwudziestu miesięcy postawiony zostanie w Łodzi. Po co komu nowe gmaszysko, wystawione za pieniądze podatników – i to w gorącym okresie kłótni wokół OFE, podsycanej wciąż nowymi wiadomościami a propos wysokości przyszłych emerytur? Ano, cóż: sami tego chcieliście! Tak zdają się wołać do nas urzędnicy, tłumacząc się w mediach na okoliczność wbicia pierwszej łopaty pod znamienną inwestycję.

Trzeba jakoś uzasadnić koszta budowy, zatem mnożą się urzędnicze argumenty. Dwie dotychczasowe siedziby łódzkich oddziałów ZUS obsługują w sumie dwa tysiące klientów dziennie, najwięcej w Polsce. A przecież sami petenci wciąż skarżą się na kolejki! W „książce skarg i wniosków” mnożą się też uwagi na temat braku parkingów wokół budynków, no i – jakżeby inaczej – na fatalne warunki obsługi. A skoro klienci się skarżą, trzeba im wyjść naprzeciw. Zbudujemy nową siedzibę, która zresztą po piętnastu latach się zwróci: na czterech piętrach zmieszczą się przecież obszerne pomieszczenia biurowe, dotąd wynajmowane za spore kwoty od właścicieli tych budynków, gdzie ZUS swoje stare oddziały dotąd prowadzi…

Nie było chyba dotąd przypadku większej bezczelności urzędników. Nie dość, że za publiczne pieniądze stawia się kolejny pomnik złodziejskiej biurokracji, to jeszcze klasa panów –  posadzona w administracyjnych pieleszach, by ludziom służyć, pilnując wspólnych rachunków – wmawia światu, że winne kolejnego wyrzucenia pieniędzy w błoto jest samo szacowne grono beneficjentów przyszłych świadczeń emerytalnych. Nie ma też słów oburzenia, jakim reagować można wobec tak chamskiej, cynicznej bezczelności. Można jedynie bezsilnie zacisnąć pięści, zęby i jeszcze raz przekonać się, dlaczego w tym państwie nic nie wygląda tak, jak powinno. I czemu tysiącom ludzi nadal bardzo chce się zwiewać stąd jak najdalej.

Emerytury dzisiaj pracujących, czynnych zawodowo obywateli będą głodowe. O ile ktoś sam nie oszczędza „do skarpety”, nie może liczyć na godziwy ekwiwalent za ciężko przepracowane życie. ZUS jest bankrutem, przekazywane sobie z budżetu pieniądze marnotrawi na bieżącą działalność biurokratyczną, zamiast odkładać je na kontach emerytalnych poszczególnych obywateli. W ten sposób urzędnicy / politycy okradają swoje własne społeczeństwo. Jest to także argument za jak najszybszą likwidacją złodziejskiego ZUS-u. W to miejsce należy natychmiast wprowadzić wolny rynek dowolnych, prywatnych usług emerytalnych, zwalniając oczywiście Polaków od obowiązku opłacania tych składek. A sprzedane pałace z ZUS-owskich latyfundiów zamienić w kapitał, który odłożony na bankowych kontach posłuży do wypłaty świadczeń bieżących. Powiecie, że to absurd, że w innych krajach funkcjonują obowiązkowe ubezpieczenia emerytalne? OK – to wytłumaczcie mi, dlaczego niemiecki emeryt, gdy osiągnie stosowny wiek, zaczyna jeździć po świecie, fundując sobie wczasy i wycieczki? A Polak, gdy tylko przechodzi na garnuszek krajowego ubezpieczyciela, nie może za swoją emeryturę wyżyć na poziomie najniższego nawet komfortu??? I głoduje, trwając w stanie permanentnej wegetacji??? Polska, kraj zmarnowanych szans cywilizacyjnych, nie dorobiła się przez dwadzieścia cztery lata wolności ani zrębu uczciwego systemu emerytalnego. Wszystko dlatego, że nikomu z rządzących polityków nie opłacało się porwać na wszechpotęgę ZUS-u. Oczywiście ze strachu przed utratą wyborczego poparcia emerytów, którym trudno wytłumaczyć jakąkolwiek zmianę, a już zwłaszcza taką, która bezpośrednio wiąże się z ich bytowaniem.

Oto internetowy wpis, jaki znalazłem na stronie TV TOYA pod newsem o nowym pałacu łódzkiego ZUS-u:

„Do ludzi w tym kraju nie dotarło jeszcze, jak bezczelnie i bezwzględnie państwo okrada obywateli. Większość utuczona na medialnej papce myśli że „tak trzeba”. Tymczasem rządzący tym krajem zdrajcy i nieudacznicy skrupułów nie mają żadnych. Emeryci i renciści, ludzie chorzy i potrzebujący żyją na granicy ubóstwa, dodatkowo upokarzani przez „socjal” i służbę zdrowia, która jest tylko służbą z nazwy. Młodzież widzi co się dzieje i dlatego panicznie zwiewa z tego śmietnika. A urzędnicza armia skorumpowanych cwaniaczków śmieje się ludziom w oczy i buduje kolejne pomniki tego chorego systemu.” (Autor – Oz, 28.11, g. 15:35)

Chyba nie trzeba mocniejszego przykładu na to, jak ludzie oceniają działanie tej podłej, zepsutej do cna przez komunistyczną biurokrację polskiej rzeczywistości.  I trzeba natychmiast odważyć się na radykalne zmiany systemowe, które sprawią wreszcie, że Polakom żyć się będzie normalnie. Oby nastąpiło to jak najszybciej!

O zwalnianiu tempa w Łodzi, czyli eurokraci w natarciu

„Tempo 30” – nowa akcja łódzkich władz ma nas wszystkich przekonać do idei ograniczania drogowej prędkości. Właśnie do trzydziestki – tam, gdzie tylko się da, poza głównymi nurtami ruchu samochodowego. A ja twierdzę, że to faszyzm, ograniczanie wolności obywateli oraz kolejny etap realizowania doktryny cykloterroru miejskiego, obficie promowanej w Polsce przez brukselskich socjalistów – biurokratów.

O co chodzi z trzydziestkami? Ba, oczywiście – o bezpieczeństwo nas wszystkich. Auto musi jechać wolniej, to i pieszego nie przejedzie i na rowerzystę nie wpadnie. Władze Łodzi prezentują z dumą kolejne skrzyżowanie: ulice Kaczeńcowa i Lniana, spora krzyżówka na przeludnionym osiedlu Teofilów.  Wprowadzono ograniczenie prędkości, zasadę skrzyżowania równorzędnego, oczywiście rowerową ścieżkę no i gumowe „łamacze resorów”: jedną szykanę w poprzek drogi plus cały szereg podłużnych,  oddzielających jezdnie od siebie…  Słowem – sielanka. Tyle, że nie dla kierowców: na naszych oczach prawie doszło do stłuczki (kierowcy mają szybko przyzwyczaić się do radykalnej zmiany organizacji ruchu), wszyscy muszą zwolnić, choć śpieszą się np. do pracy, w godzinach szczytu oczywiście tworzą się korki, a Policja już pewnie czeka za rogiem, chętna do karania mandatami za przekroczenie prędkości…

Jak zwykle w przypadku eurokracji bezpieczeństwo ludzi jest tylko pretekstem – do wprowadzania zasad zgodnych z ideologią „zrównoważonego transportu” (gdy brakuje kasy na budowę parkingów najlepiej zmusić kierowców do rezygnacji z jazdy autem, wprowadzając utrudnienia drogowe). Ideologia jest też wygodnym narzędziem do wypełniania urzędniczej kiesy: mandaty, nakładane przez Policję w miejscach „szczególnie niebezpiecznych”, dobrze mogą przysłużyć się biednej gminie. A w ramach akcji „Tempo 30” miejsc ograniczania prędkości ma być coraz więcej. Wprawdzie zmianę organizacji ruchu mają zawsze poprzedzać konsultacje społeczne, ale nie łudźmy się: urzędnicy prowadzą w tym zakresie własną politykę i zrobią tak, żeby wyjść na swoje, co zresztą już wytyka rządzącym w Łodzi samorządowa opozycja.

Zadajmy podstawowe pytanie: dlaczego władza utrudnia życie WSZYSTKIM kierowcom, zamiast wyłapywać i surowo karać tych, którzy naprawdę jeżdżą niebezpiecznie??? Ograniczenie prędkości – tak, ale wyłącznie w miejscu, gdzie jest to naprawdę uzasadnione. Obok szkoły, w zaludnionej lub gęsto zabudowanej okolicy. Ale na skrzyżowaniach osiedlowych, daleko od budynków i tuż obok rzadko zadrzewionego parku? Kierowcy z zasady jeżdżą tak, by nie narażać siebie i innych. Gdy jest niebezpiecznie, zwalniają, w swoim dobrze pojętym interesie – bez żadnych przymusów. Wypadków drogowych nie można wyeliminować, niestety, bo ich sprawcami są z reguły debile. Ludzie bez rozsądku lub wyobraźni, którym jakimś cudem dano prawo jazdy: to dla nich potrzebne są na drodze ograniczenia i restrykcje. A nie dla większości ludzi normalnych, z dobrze działającym instynktem samozachowawczym, którzy wiedzą, jak nie narażać swoją jazdą innych uczestników ruchu. Debili, gdy coś odwalą, trzeba skutecznie wyłapywać i surowo karać! To jest najlepsza prewencja, bo następny kretyn zastanowi się przynajmniej nad tym, czy warto szaleć za kółkiem, skoro innego tak surowo ukarano. System ograniczeń prędkości aż do absurdalnych trzydziestek (toż i bez tego nie da się jeździć po Łodzi wiele szybciej!), wszelkie inne utrudnienia i blokady nie służą żadnemu pożytkowi, ani kierowców, ani pieszych, ani rowerzystów. Służą świetnie urzędnikom, którzy kolejny raz chcą bohatersko udowodnić, jak są nam potrzebni w likwidowaniu problemów życiowych – których sami nam narobili.

O korkach nieustająco, czyli łódzki transport niezrównoważony

„To jest nasz remont!” – syknął wściekle rowerzysta. Miał gniew w oczach, bo wielominutowa próba przekonywania frajera zawaliła się, niczym salezjańska misja w sercu dorzecza Amazonki. Staliśmy w centrum Łodzi, na środku zamkniętego przez drogowców skrzyżowania Mickiewicza / Piotrkowska. Dowiedziałem się brutalnej prawdy, o której wszak łódzkie wróble już od dawna ćwierkały. Remont trasy WZ prowadzony jest tak naprawdę dla rowerzystów, pieszych i pasażerów linii tramwajowych. To oni mają mieć lepiej. Kierowców, dziś decyzjami Magistratu uwięzionych w korkach na dwa lata, czeka przykra niespodzianka. Trasa wcale nie będzie poszerzona. Ma mieć tyle samo pasów, co dziś, za to węższych. To znaczy, że gdy wzrośnie w mieście liczba aut (a wzrośnie na pewno!!!), kierowcom ze wschodu na zachód miasta – i odwrotnie – jeździć się będzie gorzej. Ich, dziś cierpliwie szukających objazdów do pracy, sens gruntownej przebudowy ominie.

Od dwóch dni rozmawiam z kilkoma przedstawicielami tzw. łódzkiej mafii rowerowej, to znaczy aktywistami ruchu cyklistów, skupionego wokół fundacji i stowarzyszeń, promujących ideę zrównoważonego transportu. W ich mniemaniu transport zrównoważony to taki, który ogranicza w centrach miast ruch samochodów, dając szansę rozbudowy tras rowerowych, pieszych pasaży oraz ekologicznych (bo na prąd) linii tramwajowych – czy nawet szerzej, komunikacji miejskiej. Mają swoje argumenty. Głównie, że dotąd w Łodzi nikt o rowerzystach nie myślał, bo ścieżek jest zaledwie 80 kilometrów, nie ma sieci tych dróg, a potrzeb coraz więcej. Mawiają, jakoby rozszerzanie dróg samochodowych w centrach miast nic nie dawało, bo kierowcy „przyzwyczają się” (sic!) do lepszych warunków jazdy, więc za dwa lata znów będą korki. Dają w końcu przykład Holandii, gdzie bogata ludność  kupować samochody zaczęła, co poskutkowało masowym buntem rowerowego lobby i początkiem radykalnej przebudowy niderlandzkich miast, pod rowery właśnie. Widać, że terror-cykliści chcą jednego: zawłaszczenia przestrzeni publicznej na swoje potrzeby, radykalnego ograniczenia ruchu aut w łódzkim centrum – oraz takich decyzji władz miejskich, które cały transport „zrównoważony” ustawią na „właściwych torach rozwojowych” pod rowerowe potrzeby. To się w mieście już dzieje, a remont trasy WZ  jest takiej polityki przykładem: wiceprezydent Łodzi Radosław Stępień, sam radykalny rowerzysta i zwolennik polityki cykloterroru, chętnie w swych wypowiedziach powołuje się na liczne, europejskie przykłady sukcesu we wdrażaniu pro-rowerowych pomysłów.

Zacznijmy od tego, że jak chcę kupić samochód, to go kupię i będę nim jeździł – wara od tego komukolwiek, zwłaszcza urzędnikom, za moje pieniądze pasących dupska na wygodnych, politycznych stołkach. A jak kupię auto, mogę nim jeździć gdzie chcę, także w mieście. Urzędnicy, którzy w demokracji wybierani są głosami ludzi (także kierowców!) do sprawowania w ich imieniu funkcji publicznych, mają tak zarządzać wspólną przestrzenią, by wszyscy – podkreślam, wszyscy – czuli się w niej wygodnie. Za to im, urzędnikom, płacimy swoimi podatkami. Także, i to bardzo słono, w każdym litrze nadmiernie przez akcyzę wycenionej benzyny. Tej samej, drodzy urzędnicy, która napędza samochody, znienawidzoną przez niektórych z was przyczynę korków w miastach.  Władza, którą naród wam daje, zobowiązuje was – bezwarunkowo – do realizowania praw wszystkich grup społecznych, a nie tylko ulubionych lobby, które z różnych powodów promujecie. Jeśli to robicie, nadużywacie władzy, a gdy ktoś to zauważy, jego obowiązkiem jest wiedzę natychmiast upowszechnić. Dotyczy to zwłaszcza dziennikarzy. Bo jeśli władzy nadużywacie, naród w wyborach was rozliczy.

To dobrze i zdrowo gdy można sobie pojeździć w mieście rowerem. Miło, jeśli dbamy o stałe powiększanie sieci ścieżek rowerowych, która wbrew radykałom w Łodzi jednak istnieje. Ale proces ten nie może toczyć się wbrew rozwojowi sieci dróg samochodowych! Że w Holandii się to udało, co jest dla was, cykliści, powodem do dumy? Tak, bo w małym kraju rowerowe lobby okazało się wystarczająco silne, by narzucić władzy „jedynie słuszną, postępową drogę rozwoju”. Holendrzy wyjścia nie mieli. Każdy, chciał nie chciał, MUSIAŁ przesiąść się w mieście na rower, bo nowa sieć nie pozostawiła mu wolnego wyboru. O tę właśnie wolność chodzi: władza nie ma żadnego prawa do stawiania obywateli pod przymusem, do prowadzenia z ludźmi rokowań z pozycji siły! Gdy tak robi, staje się władzą totalitarną. Faszystowską. Pomijam fakt, że w Holandii znakomicie funkcjonuje sieć międzymiastowych autostrad, a ścieżki rowerowe (widziałem na własne oczy w Amsterdamie) rozbudowane zostały jedynie w ścisłych centrach metropolii, gdzie – jak w stolicy, z powodu licznych kanałów – ruch samochodowy i tak jest utrudniony. Ale, po pierwsze: w Łodzi ścisłego, historycznego centrum, nawet typowej starówki, w ogóle nie mamy. A po drugie, aktualny problem miasta dotyczy arterii przelotowej, ważnej nici komunikacyjnej, łączącej centrum z osiedlami mieszkaniowymi. Nie sądzę, by w Holandii ktokolwiek wpadł na pomysł, by taką drogę zamienić przymusem w pasaż tramwajowo-rowerowy.

Podaję przykład Niemiec. Tam rowerowe lobby jakoś nigdy nie wywalczyło sobie przewagi. Dlaczego? Ano, Niemcy nawet w miastach mają szerokie i wygodne drogi samochodowe. Nigdy nie przeszkodziły więc one, jak w Holandii, pieszym czy rowerzystom. A Berlin? – krzyczy cyklo – terrorysta… Przecież Berlin cały w korkach stoi! No stoi, bo widocznie tamtejsze władze nie zdążyły na czas z rozbudową dróg, gdy liczba ludzi i aut dramatycznie w ostatnim czasie przyrosła. Popatrz na Bremę, mówię, tam nie ma aż takiego problemu z imigracją. Miasto, jak włócznię, hanzeatyccy kupcy zbudowali wzdłuż rzeki Wezery. Przez całą długość grodu ciągnie się dziś trzypasmowa autostrada, z licznymi odnogami poprowadzonymi w różnych kierunkach. Cała Brema to właściwie trójpasmówka, z wygodnymi zjazdami wgłąb osiedli. Zewsząd blisko jest do szerokiej trasy, korków nie ma nigdzie. A ścisłe, historyczne centrum, z katedrą, ratuszem i głównym rynkiem jest – a tak! – dla ruchu aut zamknięte. Tyle, że z każdej strony przylega doń obszerna, kilkupiętrowa sieć parkingów podziemnych. Efekt? Jak chcesz tam pojechać autem, masz je gdzie zostawić i pójść na bliski spacer. Nic nie stało na przeszkodzie, by pogodzić interesy wszystkich użytkowników ruchu. Trzeba było tylko pomyśleć i dobrze zainwestować pieniądze: dokładnie odwrotnie dzieje się w Łodzi.

Kiedyś, na drodze pod Antwerpią, przypadkowy kierowca wiózł mnie autostopem wokół miasta. Popatrz, mówi, jakie korki. Widzisz? Dopiero nam rozbudowują całą sieć tras objazdowych, teraz się męczymy, są wypadki, karambole. Ma być lepiej? Ano, zobaczymy, trwają inwestycje… No właśnie! Inwestycje drogowe są niezbędne, bo taki jest świat dzisiejszy. Samochodów przybywa, święte prawo ludzi. Ale właśnie dlatego trzeba nadążać z inwestycjami drogowymi, by w miarę możliwości ruch aut kanalizować. Dlatego nie negujmy samej przebudowy WZ! Jest potrzebna – pod niezbędnym warunkiem, że ułatwi kierowcom drogę, taki powinien być jej cel nadrzędny. Stworzenie lepszej sieci tramwajowej – owszem, także. Więcej miejsca rowerzystom? OK, czemu nie. Tylko nie, na bogów, kosztem kierowców. Łódzkich. Bo już dziś mamy prawo obawiać się, że dla nich koszmarem będzie nie tylko czas najbliższych dwóch lat, ale i to co po nim nastąpi. Obym się mylił.

 

 

 

O Tusku w Łodzi, czyli emocje opadły…

Premier Donald Tusk przyjechał do Łodzi i obiecał wiele rzeczy. Kilka miliardów złotych na renowację kamienic, wsparcie rządu w organizacji wystawy EXPO 2022 (właśnie z powodu tematu: rewitalizacja miast), obwodnicę Bełchatowa, dokończenie A1 Stryków – Tuszyn, wreszcie zabezpieczenie finansowe budowy dworca Łódź – Fabryczna. Premier chciał uspokoić mieszkańców, że centralna władza o Łodzi nie zapomni. Sam zapomniał dodać, że aby spełnić obietnice, musiałby zostać przy władzy na co najmniej jedną następną kadencję.

Rządząca PO drży przed sondażami, które wskazują na rosnącą przewagę PiS w diagramach społecznego poparcia. Co dla Platformy oznaczałaby utrata władzy, w elekcyjnym cyklu nadchodzących wyborów, różnych szczebli? Ano, przede wszystkim całą armię ludzi bezrobotnych, których w ciągu minionych lat udało się powsadzać na atrakcyjnie płatne stanowiska budżetowe, niektóre specjalnie dla swoich tworzone, od najniższych w samorządach, do najwyższych, w ministerstwach. Dla Polski zmiana „przy korycie” oznaczałaby tym samym rotacje na stanowiskach biurokratycznych (Jarosław Kaczyński przejmując władzę zrobiłby masowe czystki w pierwszym miesiącu premierowania) – lecz zapewne nie likwidację tychże, sztucznie pompowanych, miejsc pracy „dla kolesi”. Wprawdzie PiS, rządząc w latach 2005-07 nadmiernie biurokracji nie rozdymało, ale też praktycznie wcale jej nie zdążyło pomniejszyć… Trudno się przeto spodziewać, że partia Kaczyńskiego, obejmując administrację publiczną w zastanym po Platformie kształcie, rozpoczęłaby rządy od masowej likwidacji biurokratycznych stanowisk – na których przecież można wygodnie umościć własnych popleczników. Nie bądźmy naiwni, zresztą PiS w swym narodowo – pobożno – socjalistycznym (czytaj: faszystowskim) programie, nie wspomina ani słowem o konieczności radykalnego ograniczania budżetowych wydatków państwa. Dla przeciętnego Polaka wybór między PO a PiS kolejny raz oznaczałby zatem wybór „między dżumą a tyfusem” – no, ale premier Tusk na pewno ma o co walczyć dla siebie i swoich ludzi. Dlatego energicznie, nawet histerycznie momentami, premier reaguje na płynące z terenu sygnały o chwiejącej się pozycji PO w strukturach lokalnej władzy.

Tak się stało w Łodzi, od większościowego klubu PO w Radzie Miejskiej odłączyła się grupa ludzi Krzysztofa Kwiatkowskiego, tworząc klub własny a niezależny: „Łódź 2020”. Ciało to nie deklaruje chwilowo żadnej przynależności partyjnej, oficjalnie też nie wspomina o koalicji samorządowej z pozostałymi klubami opozycji: PiS i SLD. Ale działania radnych, jako żywo sygnalizujące początek kampanii wyborczej przed elekcją samorządową 2014, noszą już wyraźny rys wspólnej walki opozycji o pozbawienie PO władzy w Łodzi. Cel jest jeden – zabrać rządzącym społeczne poparcie, flekując wszystkie inicjatywy, których w mieście dopuszcza się prezydent Hanna Zdanowska (jednocześnie szefowa łódzkiej Platformy) z całym podległym sobie łódzkim aparatem. W inicjatywach tych mieszczą się głównie budowy – Nowego Centrum Łodzi oraz kilku jednocześnie dużych arterii drogowych. Opozycja wykorzystuje grożący Łodzi na zimę paraliż komunikacyjny oraz zadłużenie, które w kasie miasta wzrośnie na skutek zaplanowanych, długoletnich wydatków budowlanych. Dlatego cały trzydziesty dzień września premier Donald Tusk spędził na delegacji w Łodzi, praktycznie każdą minutę spędzając na przekonywaniu wszystkich, jak hojną rękę będzie miał dla miasta, gdy tylko ono nie odwróci się od aktualnie rządzącej nim ekipy…

Wyborcy, jeśli nie kierują się ślepą miłością do politycznego znaku, a raczej ogólnym interesem Łodzi, mają teraz prawdziwą zagwozdkę. Co lepsze:  pozwolić Platformie rządzić dalej (mimo mnożących się dowodów cynicznego nepotyzmu, rosnącego zadłużenia i wciąż panującej biedy) czy powierzyć władzę jakiejś opozycji, która nie gwarantuje póki co niczego, poza zrównaniem z ziemią tego, co PO zostawia po sobie. A to znaczy m.in. rozgrzebane inwestycje drogowe, wielką dziurę w ziemi pod głównym dworcem, dopiero rozpoczętą budowę centrum miasta ze słynną „bramą” i kilka pomniejszych projektów w fazie realizacji. Logika mówi – pozwólmy dokończyć to, co zaczęto, choć skutki rozbuchanych wydatków ponosić będą jeszcze dwa następne pokolenia mieszkańców grodu. Teraz opozycja, różnych znaków, walcząc o zwycięstwo wyborcze zaklina się na wszystkie swoje świętości, że „pomysłów korzystnych dla Łodzi zmieniać nie będzie”… Niewiele osób wierzy jednak w te szlachetne zapewnienia.

Zdaje się, że na chwilę obecną Łódź idealnego wyjścia nie ma. Miasta nie zmienią żadne wybory samorządowe, dopóki porządek rzeczy na poziomie centralnym będzie – jak dzisiaj – dla kraju szkodliwy. W myśl przysłowia, że ryba psuje się od głowy. Władze lokalne, wybrane jesienią 2014, będą miały rok czasu do pierwszej elekcji szczebla centralnego. Rysująca się powolutku nowa mapa sił polskiej sceny politycznej zapowiada  ciekawe rozwiązania. Oby w ostatecznym rozrachunku korzystne dla Polski i jej zmęczonych biedą obywateli.

O wygranej Widzewa z Lechią, czyli co się właściwie stało…

Uff, zwyciężając Lechię 4:1 Widzew odbił się od dna tabeli, złapał oddech, uspokoił kibiców. Dziwny i ciekawy był to mecz: początek prawie jak w Poznaniu, karny z kapelusza, brakowało tylko czerwonej kartki dla Bartkowskiego. Ale zespół, choć na Lechu zabrakło może tego jedenastego gracza – w domu, w pełnym składzie pokazał że umie i chce zawalczyć. To nic, że w środku pola była dziura jak wykop pod Łodzią Fabryczną: dwie bramki po wreszcie dopracowanych stałych fragmentach uspokoiły drużynę, która zgodnie z intencją nowego trenera postawiła na rozwijanie ataków skrzydłami.

Nowy trener, bo wątpię, żeby teraz ktokolwiek z zarządu śmiał pozbywać się Rafała Pawlaka, ma jednak na bokach zespołu trochę problemów… Zwłaszcza po lewej stronie: jeśli w Widzewie nie ma teraz faktycznie lepszego lewego obrońcy niż Marcin Kaczmarek, to pytanie brzmi, kto ma być na tej stronie pomocnikiem nr 1. Rybicki wciąż nie zachwyca, niektórym podobał się jego występ przeciwko Lechii, ale chłopak wielkiego zagrożenia rywalom nie sprawiał. Bronią go dobrze wybijane wolne i kornery, nad dynamiką akcji popracować musi… Alex Bruno to pomocnik uniwersalny, ale chyba na lewą stronę najmniej, jest prawonożny. Wprawdzie Lechii z tego skrzydła strzelił gola, ale gdy miał miejsce, żeby przełożyć sobie piłkę na lepszą nogę. Z kolei pomysł z Batroviciem na stronie prawej również można krytykować, mając takich graczy w zespole, jak starszy „Wiśnia” czy właśnie Alex na tę pozycję. Pytanie, gdzie ma grać Velijko w systemie z dwoma napastnikami – ano, z Melunoviciem lub za nim w środku pola, gdy na ławkę posadzimy jednego z pomocników defensywnych. Kogo? Zostawiłbym Leimonasa,  bo strzela gole: czyli Nowak. To już jednak zmartwienie trenera – jakość na skrzydłach niewątpliwie trzeba wypracować, tak jak lepszą koncepcję środkowego rozegrania. Co ważne, obrona mimo początkowej nerwowości poczynań, zdaje się być coraz solidniejsza.

Złośliwi mogą mówić, że z okazji Zlotu Widzewiaków Lechia zrobiła prezent gospodarzom: zaproszeni na obchody obydwaj gdańscy stoperzy, Bieniuk i Madera (obydwaj z dużym sentymentem do Widzewskich barw) grali w tym meczu, delikatnie mówiąc, słabiutko. Po kilku groźnych strzałach Widzewskiego wychowanka Piotra Grzelczaka, Widzewiak Michał Probierz, trener rywali z zaproszeniem na pomeczową imprezę w kieszeni, zdjął z boiska swojego napastnika, zastępując go znacznie mniej widocznym Buzałą. Ale nie czepiajmy się drobiazgów, zwycięstwo w tym meczu było Widzewiakom niezbędne, udało się je odnieść w ładnym stylu, powinno to wystarczyć na przełamanie, podniesienie morale. Nawet jeśli piłkarze Lechii dobrze wiedzieli, że im ta porażka wielkiej krzywdy w tabeli nie zrobi.

Oby tylko dobry trend udało się podtrzymać do końca rundy. Kolejna przerwa na kadrę dobrze zrobi drużynie, bo nowy trener złapie bardzo potrzebny oddech. Ma czas na wypracowanie nowych wariantów taktycznych i personalnych. Obyśmy już w meczu z Zagłębiem obejrzeli pierwsze wyjazdowe zwycięstwo łódzkiej drużyny w tym sezonie.

O potrzebach kulturalnych, czyli… znów miałem rację.

Lektura dzisiejszej „Rzeczpospolitej” daje kolejną, wstrząsającą konkluzję:  Polacy nie potrzebują kultury. Według badań ekspertów Głównego Urzędu Statystycznego przeciętny mieszkaniec naszego kraju nie rozumie muzyki (zapewne chodzi o jej klasyczną, nie rozrywkową, formę) ani przedstawienia teatralnego. Zatem nie korzysta z tych dóbr kultury – według badań najwięcej pieniędzy „w sektorze wydatków na kulturę” przeznaczamy z domowego budżetu… opłacając kablówkę i internet! Najmniej w tym zestawieniu wydajemy na zakup książek oraz biletów do kina i teatru.

Jako pracownik kablówki mogę się złośliwie cieszyć, że z urzędu reprezentuję kulturę wysoką – i to na poziomie najwyższego zainteresowania rodaków. Bądźmy jednak wreszcie poważni. O całkowitym braku tzw. potrzeb kulturalnych masowego narodu pisałem już tutaj:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2012/05/15/o-telewizji-publicznej-czyli-skonczmy-wreszcie-z-udawaniem/

Próbowałem wówczas udowodnić, że dojenie polskich obywateli z kasy na rzecz obowiązkowego abonamentu publicznej telewizji – właśnie w imię „misji”, czyli kształtowania potrzeb kulturalnych odbiorcy, jest zwykłym złodziejstwem. Teraz znów okazuje się, że miałem rację, co mogę skonstatować z gorzką satysfakcją, ale też z głębokim  smutkiem: to żadna radość być obywatelem narodu, wykazującego kompletny brak zainteresowania kulturą. Zwłaszcza, gdy ma się w kieszeni dyplom teatrologa, a po stronie życiowych doświadczeń dwadzieścia lat grania w zespołach, tudzież tyle samo dziennikarskiej pracy „u podstaw”, m.in. w dziedzinie kultury.

Czas jednak najwyższy – i powtarzam to dobitnie przy każdej okazji – zdać sobie sprawę z rzeczywistości. Tak zwana wysoka kultura jest dobrem ekskluzywnym – nie tylko w Polsce! Komunistyczne brednie o tym, jak to wszelkiej maści urzędy, instytucje i media publiczne powinny (oczywiście za nasze pieniądze) „wychowywać do kultury” są tylko wygodnym pretekstem do okradania ludzi, a kończą się jak zawsze w socjalizmie: klęską, co teraz pokazały statystyczne badania. Miejscem wychowania do kultury jest dom. Wyłącznie. Szkoła może pomóc, wskazując dzieciakom pewne drogi zainteresowania kulturą, ale jeśli młodzian fascynacji sztukami z domu nie wyniesie, tego zainteresowania nie znajdzie również w szkole.  W interesie wszystkich, nie tylko urzędników sektora publicznego powinno być równocześnie – posiadanie w Polsce jak najszerszej klasy arystokratyczno-elitarnej (czyli realizującej potrzeby kulturalne z zasady) oraz jak największa zamożność wszystkich ludzi w kraju. Po to, by mieli pieniądze nie tylko na chleb, ale też na inne życiowe wydatki, przez co mogliby część swoich dochodów przeznaczać na kulturę – choćby tę mniej wytrawnego typu, jak kino rozrywkowe czy komedie teatralne lub koncert rockowy. Oczywiście, jak wszyscy wiemy, w Polsce jest dokładnie odwrotnie: arystokrację wycięli nam na spółkę Stalin z Hitlerem, a komuniści zepchnęli naród w otchłań biedy, z której „nowa władza” po Okrągłym Stole nijak nas wyciągnąć nie może… Przeto i kultura ma kłopoty. Zwłaszcza, że jednocześnie socjaliści (szermujący kłamliwymi argumentami o „misjach”) nie pozwalają, by kultura wciągnięta była w obszar normalnej, konkurencyjnej gry rynkowej.

Bo też i nie ulega wątpliwości – to również powtarzam do znudzenia – kultura jest zwykłym produktem wolnorynkowym. Przy założeniu, że mamy wreszcie normalne, nowoczesne społeczeństwo ( z istniejącą arystokracją i wystarczająco zamożnymi masami) kultura może działać na prostych  prawach ekonomicznych: dobrze ma ten, kto jest lepszy i bardziej przedsiębiorczy. Na dobry produkt kultury (spektakl, koncert) przyjdzie dużo widzów, głosując nogami i zawartością portfela.  Kto zaś, dbając o interes swej kulturalnej, prywatnej firmy, jest bardziej zaradny – pozyska większą ilość bogatych sponsorów. I utrzyma się na rynku.

Kłopot w tym, że normalnego, „zachodniego” społeczeństwa nie mamy. Dlatego likwidację wszystkich problemów kultury należałoby zacząć od natychmiastowej naprawy państwa. Inaczej wciąż będzie tak, jak jest – i coraz gorzej.