O przebrzmiałym klasyku, czyli znów Legia gra z Widzewem

Najpierw dobry tekst kibica Legii, na zachętę:

http://www.weszlo.com/news/12824-Szkoda_ze_dzis_to_bedzie_taki_gowniany_mecz

Po co komu zachęta? Ano, dzisiaj niewielu pasjonuje się stawką pojedynku, który jeszcze 15 lat temu przyciągnął by uwagę całej piłkarskiej Polski. Rację ma autor wpisu na „weszło” , dziś Widzew skapcaniał, od lat klasa jego drużyny wyraźnie Legii ustępuje. Lecz mimo to, mimo utyskiwań legionistów, że dziś Widzew przyjeżdża do nich jak Siarka, po łomot – mam na plecach jakiś dziwny dreszcz przed tym spotkaniem. Jak zawsze. I zupełnie irracjonalną nadzieję, że jednak z tą Legią powalczymy.

Albowiem, podobnie jak piszący wyżej kolega z drugiej strony barykady, przeżyłem na własnej skórze dekadę elektryzującej wojny Legii z Widzewem o prymat w polskiej lidze. Biliśmy wtedy wszystkich, jak szło. Każdy dostawał po cztery – pięć do zera. Mecze były nudne w swej przewidywalności, szło się na stadion jak do rzeźni. Interesowały nas wyłącznie rozmiary wiktorii, było wiadomo, że nikt nam nie podskoczy. Stawiała się tylko Legia. I dlatego zwycięstwa na jej stadionie, dramatyczne, w ostatnich minutach wyszarpywane, smakowały wyjątkowo… Jak kolega legionista również pamiętam przyśpiewki, niestety te niecenzuralne najłatwiej wbijały się w głowę: „Gdzie twoje berło, berło i korona, było już dwa zero…” – ostatniego wersetu przytaczał nie będę. To był dla nas wszystkich – kibiców najlepszej drużyny na świecie – czas szczególny. To wtedy na Piotrkowską, po kolejnych triumfach i tytułach mistrzowskich, wychodziliśmy tysiącami. I lokalny rywal nie miał nawet czelności wychylać nosa z bram i podwórek… To wtedy dziesiątki rąk podsadzały mnie na dach kiosku z gazetami, bym mógł, pijany do nieprzytomności, wywrzaskiwać jak inni kolejne triumfalne rymy na cześć ukochanego Widzewa, na którego nie było wtedy mocnych – wierzyliśmy, że w całej Europie. To wtedy walczyliśmy jak równy z równym przeciwko najbardziej utytułowanym drużynom kontynentu i nie było szkoda moknąć w strugach deszczu na trybunie bez dachu, gdy Marek Citko strzelał z połowy boiska gola bramkarzowi Atletico Madryt… To wówczas kolorowi fani Borussi Dortmund zalewali miasto żółto-czarnym potokiem klubowych pamiątek, ucząc nas, jak się kibicuje w cywilizowanym świecie… A potem drżeli o wynik na trybunach naszego obiektu, oddychając z ulgą po remisie 2:2. Która polska drużyna zremisuje dzisiaj z Borussią??? W Lidze Mistrzów???

Takich wspomnień mam całe mnóstwo i nikt mi ich nie odbierze. Czekam, podobnie jak tysiące mnie podobnych wariatów o czerwono – biało – czerwonych sercach, na powtórkę tamtych wspaniałych czasów. Może przed śmiercią da się jeszcze przeżyć choć kilka tak triumfalnych chwil. A dzisiejszy mecz przeciwko Legii? Niech chłopaki walczą, niech uczą się, co znaczy „Widzewski charakter”. Mogą przegrać, ale braku walki na Łazienkowskiej kibic nie wybaczy im nigdy.

O jesiennym niepokoju, czyli Widzew przegrywający

Lepiej złego nie kusić, toteż obiecałem sobie nie pisać o Widzewie do końca rundy.  Zamiar upadł, bo też w drużynie – dość niespodziewanie – zaczęło się nagle robić bardzo źle. Po znakomitym starcie pojawiła się seria porażek i bolesny kurs w dół tabeli. Co się wydarzyło z zespołem, który tak ładnie rozpoczął sezon, mieszając w głowach domorosłym specjalistom od futbolu? No właśnie, nie wiadomo, co się stało. Eksperci twierdzą, że młoda drużyna ma prawo, a nawet powinna grać w kratkę, a z natury rzeczy juniorzy dobre mecze muszą przeplatać słabszymi. Mnie taka opinia słabo przekonuje –  mam raczej wrażenie, że jeśli ktoś już pokazał, że umie grać w piłkę, to po prostu umie, nawet jeśli jest młody. Udowadniają to liczne przypadki młodych piłkarzy w innych ligach… Rzecz w tym, czy chce się grać w tę piłkę, a jest z pewnością mnóstwo powodów, dla których by się grać nie chciało. Mowa tu zarówno o pojedynczych zawodnikach, jak też o drużynie, która może zastosować wspólną strategię markowania gry, o ile ma aktualnie taki interes.

Podobno teraz Widzew płaci. Zawodnicy nie powinni zatem mieć bezpośrednich powodów do ukrytego strajku, choć oczywiście zaległości istnieją. Oto pierwsze pytanie, które pozostanie tu bez odpowiedzi: czy zawodnicy z aktualnie grającej drużyny mogą już teraz mieć powód do wdrażania przysłowia „nie ma sianka – nie ma granka”? To zależy od wielu czynników, m.in. od wpływu tzw. klubowej starszyzny na młodzików w zespole.

Jeśli nie kasa, to co innego może być powodem rozkładu piłkarskiej formy? Spójrzmy na Widzew w perspektywie mijających spotkań: cały kłopot zaczął się w chwili, gdy za jakąś tajemniczą przyczyną trenerowi Mroczkowskiemu podpadł Alex Bruno. Brazylijczyk, będąc w tak zwanym gazie, nagle począł być z boiska zdejmowany, rzekomo po to, by nie poczuł wody sodowej, nadmiernie uderzającej do głowy. Przyznam szczerze, nie pojmuję takiej strategii – zwłaszcza, że Alex grał dobrze i strzelał bramki. Wyjątkiem ostatni przypadek z ręką na Lechii, ale, powtarzam, oceniajmy przebieg całej rundy. Zastępujący Alexa Jakub Kowalski to kompletne nieporozumienie, kompromitacja. Jeszcze nie zagrał nic, co jakkolwiek pomogłoby drużynie, za to popełnia non-stop kardynalne błędy. Co dalej? No cóż, wraz z kłopotami Alexa – jednocześnie! – zaczął się totalny upadek Sebastiana Dudka w roli kreatora gry Widzewa. Tak, jakby te dwa ważne ogniwa drużyny pękły w tej samej chwili, być może właśnie z powodów poza sportowych. Nie mnie wnikać w wewnętrzne sprawy zespołu, ale dokładnie w momencie pierwszych kłopotów z wynikami trener Mroczkowski zaczął kombinować w składzie, szukając optymalnych ustawień, przydzielając piłkarzom inne pozycje. Doszły kontuzje, zniżka formy kolejnych liderów (Broź, Okachi, Ben) i mamy problem. A przed nami Legia. Bardzo się  boję, że w obecnej formie jednej i drugiej drużyny przywieziemy stamtąd „piątkę”. Obym był złym prorokiem…

O „dzieciakach Mroczkowskiego”, czyli Widzew zaskakujący

Trzy mecze Widzewa na inaugurację sezonu – komplet punktów. Odmłodzona drużyna zaskakuje odwagą, konsekwencją taktyczną i… furą szczęścia, dzięki czemu odprawiła już z kwitkiem aktualnego mistrza, wicemistrza Polski oraz regionalnego konkurenta, z którym zawsze jej się ciężko grało. Dziwi ton publicystycznych reakcji na udany początek sezonu drużyny trenera Mroczkowskiego: w większości komentarzy to nie Widzew gra dobrze, ale jego rywale są w dołku, rażąc przy okazji nieskutecznością. Bolesna sprawa, bo Widzew wcale nie gra gorzej niż znaczna większość ligowej konkurencji. Młodzież stara się wykorzystywać szansę, jaką daje im przymusowe odświeżenie zespołu – a doświadczeni liderzy, jak choćby Maciej Mielcarz między słupkami, gwarantują spokój w nerwowych sytuacjach. To zresztą udane interwencje Mielcarza plus jego permanentna praca nad sobą pod czujnym okiem Andrzeja Woźniaka, są powodem nieudanych zagrań napastników drużyn przeciwnych. Temu szczęściu pod własną bramką Widzew niewątpliwie pomaga wysoką dyspozycją swojego golkipera… Cóż, za dwa tygodnie pierwszy wyjazd, do Lubina. Jeśli łodzianie również tam osiągną zwycięstwo, już nikt nie poważy się stwierdzić, że Widzew nie ma prawa zdobywać aż tylu punktów.

Na sukces sportowy, nie oglądany przy Piłsudskiego chyba rzeczywiście od 1995 roku, nakłada się mizeria relacji zarządu klubu z kibicami. Tak zwana „trybuna pod zegarem” bojkotuje mecze, osłabiając doping, który z kolei bardzo by się przydał zawodnikom. O co tu chodzi? Według różnych źródeł, klub wydał zakaz stadionowy dla kilkudziesięciu – lub stu kilkunastu – osób, bezpośrednio odpowiedzialnych za niezgodne z prawem działania, przez które klub musi ponosić konsekwencje finansowe.  Gdyby tych parudziesięciu bandytów nie miało wsparcia ze strony tzw. ultrasów, nikt nie zauważyłby nieobecności zadymiarzy na trybunach. Ale w środowisku kibiców obowiązuje specyficzna hierarchia, niczym w gangu lub w więzieniu: istnieją „przywódcy opinii”, którzy decydują o poczynaniach znacznie większej, niż oni sami stanowią, grupy pod sobą… Widzewscy ultrasi robią mnóstwo pozytywnych rzeczy – oprawy meczowe, doping, nowe piosenki, nawet akcje z oddawaniem krwi potrzebującym. Ale są oni pod przemożnym wpływem kilku szefów, niestety odpowiedzialnych również za ustawki,  wybryki bojówki „destroyers” i wszelkie inne działania ze sfery kryminalnej. Ci szefowie ciągną za sobą resztę zegarowej trybuny, zapewne też grożąc bolesnymi konsekwencjami łamistrajkom.

I tu mamy problem, bo właściciel klubu wyraźnie przestał bać się chuliganów, wojna im wydana staje się oczywistością. Wygląda, jakby Sylwester Cacek chciał zrobić podobnie, jak uczyniono z kibicami w Manchesterze Utd., za czasów słynnej akcji przeciwko angielskim zadymiarzom, rozpoczętej za rządów Margaret Thatcher. Ze stadionu Old Trafford przepędzono bandytów, zapraszając w to miejsce „pikników”, czyli normalnych kibiców, chcących przyjść na mecz z dziećmi, wypić piwko, zjeść kiełbaskę i pośpiewać kulturalne piosenki. Klub zanotował wprawdzie okres finansowych strat, ale skutecznie odświeżył trybuny, które wkrótce znów się zapełniły. Fanami nieco przypominającymi naszych kibiców siatkówki. Ale już bez gangsterskiej, nieformalnej organizacji, wykorzystującej barwy klubowe do swej przestępczej aktywności. Wyraźnie widać, że na Widzewie dzieje się podobnie. Na trzecim meczu było już o pół tysiąca więcej normalnych kibiców, niż na dwóch poprzednich spotkaniach. Ich doping staje się coraz głośniejszy…  A bilet, kupowany przez kulturalnego kibica kosztuje tyle samo, ile wejściówka, wykorzystywana przez bandytę do wejścia na stadion.

Jeśli Cackowi uda się jego zamiar, jeśli poświęci trochę pieniędzy, co mu w zamian przyniesie efekt w postaci wychowanej, pozytywnej publiczności – będzie pierwszy w Polsce.  I nie ukrywam, że bardzo mu w tym zamiarze kibicuję.

 

O starcie Widzewa, czyli jednak westchnienie ulgi…

Większość kibiców Widzewa z przerażeniem oczekiwała inauguracji sezonu. Mecz ze Śląskiem miał dać odpowiedź, czy radykalna przebudowa zespołu nie skończy się katastrofą… Zwycięstwo 2:1 to z pewnością nie jest zapowiedź sezonu glorii i chwały, ale o blamaż w przekroju rundy raczej obawiać się nie musimy.

Śląsk przyjechał do Łodzi osłabiony jakimiś kretyńskimi zawieszeniami najlepszych piłkarzy i zagrał żenującą piłkę. Żal mi wrocławian, bo przegrali głównie z wszechmocą związkowych urzędników z PZPN, mają nadto swoje problemy wewnętrzne – ale trzeba uczciwie powiedzieć, dla odtworzonego Widzewa akurat taki rywal był na początek idealny. Zupełnie nowa drużyna, z kilkoma rutyniarzami, ale oparta głównie na nieopierzonej jeszcze piłkarskiej młodzieży, musi sobie w tym roku poradzić. Nie tylko z ligowymi przeciwnikami, znacznie bardziej doświadczonymi w bojach na tym poziomie, ale też z trudną organizacyjnie sytuacją w klubie. Na szczęście –  dla tej młodzieży pieniądze nie są najważniejsze. Plotki z szatni są budujące: podobno „dzieci Mroczkowskiego” są strasznie napalone na grę, chcą wszystkich bić pokazując, że stawianie ich w roli pewnego spadkowicza jest nieuzasadnioną bezczelnością. No i dobrze, oby tylko starczyło im zapału, bo swoje frycowe odebrać muszą, mocnych nie ma. Taki skład będzie musiał kilka spotkań przegrać, zatem swoją nadzieję kibice oprzeć muszą głównie na ambicji młodych zawodników.

Jak to się prezentuje w szczegółach personalnych? W bramce Maciej Mielcarz jest niewątpliwie ostoją drużyny i już pierwszy mecz pokazał, że można na niego liczyć. Obronę, co ważne, trzyma Hachem Abbes, piłkarz uniwersalny w defensywie, ale kierujący swoim sektorem z inteligentną rozwagą. Przydzielony mu do pary Thomas Phibel potrzebuje czasu i ogrania, żeby się w zespół ostatecznie wkomponować, popełniał błędy w meczu ze Śląskiem. Poczekajmy. Do pary bocznych obrońców zastrzeżeń mieć nie można: pięknie włączają się do akcji oskrzydlających, są uniwersalni, mogą strzelać bramki i asystować. Jest wrażenie, że tę obronę jakoś udało się trenerowi złożyć.

Najwięcej pytań dotyczy drugiej linii. Pozycja Sebastiana Dudka w środku pola nie podlega dyskusji, bramka i kilka ciekawych rozegrań przeciw byłym kolegom ze Śląska znamionują kreatywność tego piłkarza. Ale nie bardzo wiemy, na co dokładnie stać grającego za nim Radosława Bartoszewicza, który w meczu inauguracyjnym był niewidoczny, zwłaszcza przy kreowaniu akcji. Na lewym skrzydle doświadczony, ambitny Marcin Kaczmarek – a z prawej strony Alex Bruno, bardzo chwalony za inauguracyjny występ. „Podwieszony” napastnik, czyli Okachi, dobrze kibicom znany. Tyle, że w linii pomocy może się jeszcze wiele pozmieniać, czekamy na testy poszczególnych nowych graczy w tej formacji. Może ktoś błyśnie talentem?

Napastnicy, czyli Ben Diffalah, Mariusz Stępiński plus kilku młodych zmienników: to grupa, w której nie ma lidera i zdecydowanego pewniaka. Brakuje Widzewowi bramkostrzelnej gwiazdy w stylu Smolarka i Koniarka. Można powiedzieć, że dopiero najbliższe mecze mogą wykreować znaczącą postać zespołu w pierwszej linii, co daj Boże, a każdy żołnierz (tradycyjnie) w plecaku buławę nosi – nic, tylko korzystać z okazji, jaką ten przejściowy wakat stwarza. Stawiam osobiście na Stępińskiego, który już dziś pretenduje do miana prawdziwej gwiazdy przyszłości w tej drużynie, oby kiedyś i w kadrze narodowej…

Mamy więc końcowy wniosek, że może nie będzie tak źle. Młodzi gwarantują ambitne, szczere podejście do walki, bo dopiero pracują na swoje nazwiska. Los dał im szansę wczesnego zaistnienia, oby tylko wytrzymali presję w okolicznościach, gdy będzie spoczywała na nich odpowiedzialność za korzystny wynik. Tego w meczu ze Śląskiem nie mieli, bo dwie bramki załatwili rutyniarze, zdejmując młodym z ramion stres, jaki zawsze pojawia się w chwili walki o końcowy rezultat. Osobiście wolę jednak szczerość młodych wilczków, którzy swoje przegrać muszą, niż kaprysy gwiazd, w obliczu zaległości finansowych symulujących kontuzję lub markujących grę. Taki Widzew ma szansę uczciwie powalczyć o miłość kibiców, którzy – w co wierzę – wreszcie pogodzą się z działaczami i wrócą na trybuny. Mecz przyjaźni z Ruchem stwarza ku temu znakomitą okazję.

O złodziejskim PZPN, czyli mafia piłką zarządza

Mój kumpel z pracy mieszka „na wiosce” niedaleko Łodzi. Tam, z podobnymi sobie  miłośnikami piłkarstwa, postanowił założyć futbolową drużynę. Nie jakąś tam przypadkową, tylko normalny klub piłkarski, biorący udział w oficjalnych rozgrywkach ligowych, organizowanych przez PZPN.  Skrzyknęli się, a następnie zgłosili do łódzkiego oddziału władz piłkarskich, podejmując ochotę walki w najniższej możliwej klasie rozgrywkowej. W okręgu łódzkim jest to siódma liga (na osiem grających w Polsce), czyli tak zwana B Klasa.  Wiecie, ile kosztuje zgłoszenie do łódzkich rozgrywek jednego tylko piłkarza na poziomie B Klasy?  Dwieście złotych. Dwie stówy za samo uznanie przez światłych urzędników piłkarskiego związku, że pan Iksiński może sobie biegać po polu i grać w piłkę z kolegami na terenie rodzinnej wsi.

Ten drobny przykład z samego dołu futbolowego życia naszego kraju pokazuje, do jakich pieniędzy – już w skali ogólnonarodowej – mają na stałe dostęp urzędnicy piłkarskiej centrali. Ile jest takich drużyn, zawodników na ośmiu poziomach krajowego „futbolenia”, we wszystkich regionalnych – okręgowych oddziałach PZPN? Do tego jeszcze zewnętrzne źródła dochodów – sponsorzy, prawa telewizyjne, procenty z transferów…  Polski Związek Piłki Nożnej jest bardzo atrakcyjnym miejscem pracy dla wielu ludzi, można tam obracać ogromnymi pieniędzmi, właściwie bez żadnej poza-branżowej kontroli.

Trudno się przeto dziwić, że PZPN w roku 1989 (jak zresztą inne krajowe związki sportowe) stał się idealną bazą spoczynkową dla usuwanych ze służby oficerów komunistycznych służb specjalnych. Gdy starałem się dwanaście lat temu o licencję stadionowego spikera dyscypliny piłka nożna, PZPN skierował mnie na kilkudniowe szkolenie w stołecznym AWF-ie. W dwóch turach, wiosną i jesienią, oficerowie dawnego SB (nawet się przedstawiali, ze stopnia i nazwiska – to był rok dwutysięczny!!!) tłukli nam kursantom do głów jakieś przeokropne brednie z zakresu „utrzymania bezpieczeństwa na stadionie”. Ten kabaret zakończył się przyznaniem dyplomu w formie laminowanej kartki (oczywiście płatnej) i dzięki temu Polski Związek Piłki Nożnej zyskał grupę osób „uprawnionych do pracy na stadionie w rozgrywkach pierwszej i drugiej ligi”, bo wtedy obowiązywało jeszcze stare nazewnictwo.

Na tym bastionie czerwonych psów łamali sobie zęby kolejni ministrowie od spraw sportowych. Kilku chciało likwidować PZPN lub zmieniać bandyckie zasady wszechwładzy piłkarskiego urzędu, ale zawsze kończyło się tak samo. Straszeniem.  Że wywalą Polskę z międzynarodowych rozgrywek, co w perspektywie kolejnych wyborów żadnemu ministrowi (ani jego partii) się nie opłacało. PZPN jest bowiem krajową odnogą światowej, przestępczej organizacji o nazwie FIFA ze swym kontynentalnym oddziałem (UEFA), sprawującym niepodzielną władzę nad piłkarstwem europejskim.

Dlaczego przestępczej? To proste. W skali globalnej zasady funkcjonowania piłkarskiego związku są identyczne z krajowymi. Z takim samym dostępem do gigantycznych pieniędzy, kontroli nad obrotem transferowym (z własnym, niezawisłym prawodawstwem!) i finansowych wpływów zewnętrznych. To tak, jakby jakiś futbolowy Pablo Escobar sprawował niepodzielną kontrolę nad zyskami z produkcji i handlu największej na świecie wytwórni heroiny. Żadna Policja, żaden krajowy rząd ani międzynarodowa struktura polityczna (jak np. Unia Europejska) nie mają najmniejszego wpływu na finansowe obroty niezależnej organizacji piłkarskiej. Jej bezczelność jest do tego stopnia widoczna, że przed turniejem EURO 2012 działacze UEFA po prostu zamknęli dla innych ludzi polskie stadiony, nikogo tam nie wpuszczając pod pretekstem zachowania bezpieczeństwa…

Ta światowa mafia całkowicie kontroluje wszelkie przejawy gigantycznego biznesu, jakim stały się na Ziemi piłkarskie rozgrywki. Tu w Polsce aż tak bardzo by nas to nie bolało. Nawet byśmy się cieszyli, że na skutek UEFA-owskiej decyzji mamy nad Wisłą turniej, pomagający likwidować głębokie, cywilizacyjne zapóźnienia. I siedzielibyśmy cicho, gdyby nie baty, jakie nasi piłkarze od lat zbierają na wszystkich frontach międzynarodowych rozgrywek. Przeczuwamy, że coś jest nie tak, prawda? Bo niby zdolna młodzież piłkarska rodzi się  we wszystkich krajach. Dopiero potem „coś” powoduje, że zaczynamy odstawać od świata a najlepsi grajkowie znad Wisły natychmiast wyłapywani są przez czujnych skautów i transferowani, jak najszybciej, do klubów zachodnich.  Skutek jest taki, że Polska zostaje bez piłkarzy, w klubach i w reprezentacji. A jak się już jakiś zaciąg z zagranicy do kadry da przeprowadzić, to i tak Biało-Czerwona drużyna kończy rozgrywki gdzieś na pierwszym poziomie, w każdym znaczącym turnieju.

A frajdę z sukcesów kopaczy chcielibyśmy mieć jak wszyscy, to znaczy jak obywatele tzw. rozwiniętych krajów europejskich, z którymi jesteśmy w jednej Unii a po likwidacji granic jest nam do nich coraz bliżej. Tam jakoś się da zbudować drużyny, które są w stanie ze sobą rywalizować na poziomie chwilowo niedostępnym dla naszych zespołów, wszystko jedno – narodowego czy klubowych. Boli nas to, że w Polsce się do tego pułapu doskoczyć nie udaje.

Czemu tak jest? Odpowiedź jest banalna: tam są pieniądze. System globalnego zarządzania futbolem przez światową mafię FIFA powoduje, że stawki, obowiązujące w biznesie piłkarskim są nieosiągalne dla naszych struktur krajowych. Działacze PZPN zajęci są pozyskiwaniem zysków z rozgrywek wszystkich szczebli, a nie inwestowaniem tejże gotówki w system szkolenia, gwarantujący młodzieży rozwój, w warunkach nadążających za normalnym światem. Jak wszystko w Polsce, również i piłka nożna w swej biurokratycznej konstrukcji ślepo naśladuje to, co funkcjonuje w bogatych krajach zachodnich. Z tym, że Polska nie jest bogatym krajem zachodnim. I dlatego związkowych pieniędzy nie wystarcza jednocześnie na stworzenie treningowej struktury i napchanie kieszeni działaczom. Ci ostatni pilnują jednakowoż, by wystarczyło na to drugie. I to jest najważniejsza przyczyna kryzysu, gnębiącego od lat polską piłkę nożną.

Co zrobić, by się otrząsnąć? Oczywiście idealnym (oraz sprawiedliwym) wyjściem byłoby natychmiastowe zlikwidowanie FIFA wraz z wszystkim kontynentalnymi oraz krajowymi odnogami. Że nie miałby kto organizować rozgrywek? Wolne żarty – kluby i reprezentacje narodowe same by się dogadały co do terminarzy i organizacji, bez żadnych urzędasów, pośredniczących za grube pieniądze w tym procederze. Gdyby się nie dało, należałoby zlikwidować PZPN i w to miejsce pozwolić naszym podmiotom piłkarskim działać samodzielnie, na marginesie światowych rozgrywek. Bądźmy jednak realistami. Siły stojące za obecnym systemem są tak potężne, że zmian takich nie da się przeprowadzić. Wywalmy więc chociaż, metodą ściągniętą niestety z putinowskiej Rosji, wszystkich działaczy obecnego PZPN – wszystkich, do korzeni. I wybierzmy nowych z zastosowaniem praw lustracji: tym, którzy działali jeszcze za komuny, dziękujemy serdecznie. I narzućmy statutowy obowiązek rozliczania się PZPN z dochodów i inwestycji przed organami państwowej kontroli. Oraz nieprzekraczalny termin zbudowania systemu trenowania piłkarskiej młodzieży. W oparciu o stosowną bazę – personalną, terenową i sprzętową. Może chociaż w taki sposób dogonimy uciekającą Europę.

O rewolucji w Widzewie, czyli klub na wirażu

Sytuacja kadrowa w Widzewie, tuż po zakończeniu sezonu, stała się bardzo dynamiczna. Rozwiązano kontrakty z czterema piłkarzami, dotąd współtworzącymi trzon piłkarskiej drużyny. Ugo Ukah, Pihneiro, Dudu, Panka – można powiedzieć, że działacze za jednym zamachem wywalili najważniejszych zawodników pierwszego składu, prokurując całkiem sporą rewolucję kadrową.  Powód, choć oficjalnie utajniony, jest czytelny: chodzi o likwidację kominów płacowych, z jednoczesnym  pozbyciem się kłopotu zaległości finansowych wobec najwyżej opłacanych graczy. Rozwiązujemy umowy, otrzymując zgodę piłkarzy na rezygnację z części kontraktowych należności – a co za tym idzie, unikamy ich roszczeń, mogących zagrozić licencji dla klubu na grę w Ekstraklasie przez najbliższy rok.

To, że w Widzewie nie ma gotówki, wiadomo od dawna. Kibice wstrzymują jednak oddechy, bo nie wiadomo, co działacze w obecnej sytuacji postanowią zrobić. Warianty są dwa. Albo, licząc na oszczędności po rozwiązaniu czterech najdroższych umów, kupujemy tańszych zawodników – albo gramy tym, co mamy, uzupełniając luki graczami z drużyny juniorskiej.

Oczywiście drugi wariant wydaje się znacznie groźniejszy pod względem sportowym. Już teraz Widzew, mocno promując młodzików, w zasadzie tylko nimi wypełniając ławkę rezerwowych, narażał się na znaczą obniżkę sportowej siły drużyny… Jak można wyobrazić sobie teraz pierwszą jedenastkę bez wzmocnień? Jakoś tak: Mielcarz – Broź, Bieniuk, Duda, Bartkowski (Abbes?) – Ben Radhia, Mroziński (Abbes?), Okachi, Kaczmarek – Ben Difallah, Matusiak. Teoretycznie jest to skład, który mógłby gwarantować utrzymanie na kolejny sezon, ale raczej (mówmy uczciwie) trudno byłoby walczyć z tymi piłkarzami o coś więcej. Nie mówiąc już o tym, kto zostałby na ławce rezerwowych w tym wariancie: z klubu docierają informacje o kolejnych graczach, planowanych do zwolnienia (Ostrowski, Żigajevs).

Klub, oby szczerze a nie dla uspokojenia kibiców, mówi również o prowadzonych rozmowach z kilkoma zawodnikami, branymi pod uwagę na wakujące pozycje. Na pewno przydaliby się: prawy pomocnik, rozgrywający, może obrońca/pomocnik defensywny albo skuteczny strzelec do ataku. Wszystko zależy od tego, jaką siłą finansową tak naprawdę Widzew dysponuje… Jest trochę czasu do nowego sezonu, warto śledzić pilnie doniesienia transferowe.

Z ostatniej chwili: Widzew nie dostał licencji! Nie do wiary… Zobaczymy, co przyniosą najbliższe dni.

O końcu sezonu Widzewa, czyli – czekamy, co dalej…

Widzew przez większą część rundy jesiennej 2011/12 nie grał dobrze w piłkę. Specjaliści piszą: „bezbarwny Widzew”, coś w tym jest, choć brak kolorytu czy polotu w grze zespołu chyba nie był największym powodem kibicowskich zmartwień.

Albowiem, od chwili zapewnienia sobie utrzymania, zawodnicy Widzewa udawali, że grają. Czyli – markowali pracę. Mówi dziś o tym w wywiadach Ugo Ukah, opuszczający po pięciu latach drużynę. Twierdzi wprost, że sprawy pozaboiskowe przez całe półrocze miały ogromny wpływ na postawę zespołu. Razem z nim, z  powodu długów finansowych,  odchodzi z Widzewa Bruno Pinheiro. Kiedy następni? Jeszcze nie wiemy, ale pewnie za chwilę wszystko się wyjaśni. Nieoficjalne przecieki z klubu mówią, że nikt już nie ma nadziei na utrzymanie w zespole Dudu Paraiby. Niejasne są sytuacje kilku innych zawodników z tak zwanego trzonu drużyny, o których wiadomo, że działacze są im winni duże pieniądze, lub że kończą się im kontrakty.

Niektórych żałować nie będziemy, ale jedno wydaje się pewne: skład Widzewa, jeszcze dziś nazywany obecnym, pretendował drużynę do zajęcia na koniec sezonu miejsca znacznie wyższego, niż jedenaste.  Gdy drużyna musiała lub naprawdę chciała grać,  objawiała na boisku potencjał do skutecznej walki z najlepszymi w polskiej lidze. Niestety – tajemnicze kontuzje, zniżki formy, przytrafiały się nazbyt często, zarówno całemu zespołowi jak i pojedynczym zawodnikom.

Smutne, że przyznać trzeba banalną prawdę: nie ma sianka, nie ma granka. Wierzę klubowym działaczom, że w ciągu minionego roku sprowadzali na Piłsudskiego zawodników o wystarczających na ekstraklasę umiejętnościach. Kłopot w tym, by oni chcieli te umiejętności demonstrować. I choć to naganne, gdy klub „grajkom” nie płaci, oni potrafią wyjść na boisko, by tylko markować grę, a potem tłumaczyć zły wynik różnymi czynnikami…

Skąd, oficjalnie deklarowane w prasie, kłopoty władz klubu „z płynnością finansową”? Cóż, pewnie właściciel (a Sylwester Cacek jest doświadczonym biznesmenem) w kolejnym sezonie działalności nie otrzymuje z niej takich profitów, lub nie osiąga takich celów, które w założeniu miały nastąpić. Jest tu kilka poziomów: mocno skomplikowana i przedłużająca się sprawa budowy stadionu, zaległości kontrahentów w płatnościach za sprzedanych piłkarzy (M. Robak) oraz problem, związany z niemożnością sprzedania deweloperowi terenów klubowych niedaleko ulicy Brzezińskiej.  Wszelkie te okoliczności zapewne irytują prezesa Cacka, bo pewnie nic tak nie wyprowadza z równowagi prywatnego przedsiębiorcy jak bezczelność urzędników lub niesolidność wierzycieli…   Nie wątpię więc, że opóźnienia w zakładanych wpływach musiały w ogólnym bilansie dotknąć sfery wydatków, wszak jeśli nie dokładamy z zewnątrz pieniędzy w obrocie firmy, to nie mamy środków na własne zobowiązania – jak choćby pensje zawodników.

Ma zatem prezes Cacek pewną zagwozdkę, bo sam już wielokrotnie deklarował, że z zewnątrz pieniędzy klubowi nie dołoży. Widzew musi się sam bilansować, czyli prowadzić działalność finansową z zyskiem, a nie stratą. Zawodowy klub piłkarski jest pewnie bardziej, w dzisiejszych realiach, zabawką dla milionerów, a nie żyłą złota – ale w końcu biznesmeni na całym świecie jakoś te inwestycje prowadzą. A Sylwester Cacek, na szczęście dla kibiców, deklaruje długofalową politykę działania klubu, w oparciu o biznesplan i wieloletnie założenia.

Pytanie, czy rozumieją to piłkarze. Nowy sezon, to już widać, będzie kolejnym rokiem dużych zmian kadrowych. Oby nie kolejnego odmładzania zespołu, bo promowani od jakiegoś czasu młodzicy jeszcze odbijają się od dorosłych rywali. Na szczęście trenerzy dobrze to rozumieją, więc pewnie głosować będą za sprawdzonym modelem typu „mieszanka rutyny z młodością”. Czekamy więc z niecierpliwością na ruchy kadrowe, na nowy kręgosłup drużyny, wreszcie – na stabilizację finansową w klubie, by nowy zespół mógł od pierwszych treningów skupić się wyłącznie na grze. Wtedy być może kibice Widzewa doczekają się wreszcie gry na miarę tradycji i realnych, czyli wysokich, możliwości.

O remisie z Legią, czyli klątwa przełamana…

Remis Widzewa z Legią to pierwszy punkt, wywalczony przez łódzką drużynę w meczu tych rywali w XXI wieku. Można więc mówić o przełamaniu klątwy, która towarzyszyła Widzewowi od czasów wielkich triumfów, jakie odnosił nad stołecznym – odwiecznym – rywalem. Niektórzy w Widzewie nazywali to „klątwą Grajewskiego”, że niby dawny współwłaściciel klubu, odchodząc w niesławie i zostawiając po sobie spaloną ziemię, miał splunąć przez lewe ramię, złorzecząc drużynie na wiele kolejnych lat… Wygląda na to, że czar wreszcie prysł, choć do pełnego sukcesu, czyli pozbawienia Legii kompletu punktów w warunkach ultra – emocjonującego spotkania, jeszcze trochę brakuje.

Trzeba zacząć od tego, że remis jest wynikiem sprawiedliwym. Ciężar gry przez cały mecz przetaczał się, to pod jedną, to pod drugą bramkę. Gol dla Widzewa po karnym – jak pokazały powtórki, zupełnie słusznym. Bramka dla Legii pod koniec meczu nie uznana, również nie ma mowy o sędziowskiej pomyłce. Obie drużyny miały groźne sytuacje… Najważniejsze, że Widzew wreszcie nie przestraszył się Legii, zagrał otwartą piłkę i w sumie sprawdził się jako drużyna. Było wprawdzie sporo błędów indywidualnych, ale bądźmy uczciwi: personalnie Legia jest zespołem znacznie wyżej od Widzewa notowanym na piłkarskiej giełdzie.

Nie udało się wygrać, ale z punktu, wywalczonego w meczu z – było nie było – liderem tabeli i potencjalnym mistrzem kraju, cieszyć się trzeba. Pojawiło się przy okazji kilka znaków zapytania… Co się dzieje z widzewską murawą, od dwóch spotkań urągającą podstawowym warunkom do gry w piłkę? Jakie tajemnicze sprawy stoją za absencją w składzie Dudu i Ben Radhii, który wyleczył kontuzję, a nie było go nawet na ławce? Czy mają w drużynie jakąkolwiek przyszłość Ostrowski i Oziębała? Miejmy nadzieję, że wszystko to wkrótce się wyjaśni.

O niemieckim hicie sezonu – czyli polski udział w bundespiłce

Kto nie widział niemieckiego szlagieru sezonu Borussia Dortmund – Bayern Monachium, niech żałuje. Było na co popatrzeć, nie tylko z powodu fantastycznej bramki Lewandowskiego (miał też słupek i poprzeczkę!). Cała trójka polskich „stranieri” w barwach BVB galopowała po boisku aż miło, żeby tylko nie zmęczyli się zanadto przed euro-turniejem! Cała nadzieja w niemieckiej technologii odnowy biologicznej, słynnej „herbatce Volkera Fassa”, której niegdyś próbowali i nasi piłkarze, gdy Widzew grał w Lidze Mistrzów, musiał więc stawiać czoła zachodnim rywalom. Nomen omen, właśnie  Borussii, między innymi.

Dobrze, że gra mistrza Niemiec (tytuł mogliby stracić jedynie cudem) opiera się na trójce polskich graczy. Źle, że patrząc na grę Borussii łatwo zauważyć, że jest to znacznie lepsza drużyna od naszej narodowej reprezentacji. Wszystko tam funkcjonuje… inaczej. Bramkarz wprowadza piłkę do gry, to cała drużyna przesuwa się na połowę rywala. Linia obrońców znajduje się tuż za linią środkową boiska. Wróg atakuje, to wszyscy są na swojej połowie. Lewandowski, wysunięty napastnik, jest wtedy pierwszym obrońcą – i notuje rewelacyjne przechwyty! Nie ma przesuwania się oddzielnych formacji, cała drużyna, jak dobrze funkcjonujący mechanizm, buduje wspólną strefę gry – w każdym ataku i każdej destrukcji uczestniczy cała dziesiątka piłkarzy z pola, a często i bramkarz. Jest to system, o jakim próżno śnić w wykonaniu jakiejkolwiek polskiej drużyny, łącznie z kadrą narodową.

Toteż obawiam się, że podczas EURO 2012 nasza trójka gwiazd BVB nie będzie mogła tak błyszczeć, jak w klubowej jedenastce. Nie tylko dlatego, że Polskę (oprócz trójki) reprezentują generalnie słabsi zawodnicy: po prostu działa inny, przestarzały i znacznie mniej efektywny system gry.  W dortmundzkim Polacy wprzęgnięci są po prostu w inną maszynerię – tak, jak polskie czołgi (otrzymane zresztą od Bundeswehry Leopardy z lat osiemdziesiątych) są o kilkadziesiąt lat starsze i parę klas gorsze od machin wojennych naszych sąsiadów zza Odry. To szczęście, że akurat jesteśmy obecnie ich NATO-wskimi sojusznikami… Na boisku już nikt nie będzie się bawił w sojusze, tylko – od pierwszego meczu – wrogowie  zrobią wszystko, by złoić nam skórę. Oby przestarzała taktyka nie odebrała nam szans na sukcesy, bo o wykonawcach można powiedzieć, że aż tak źle nie jest, pisałem zresztą o tym w oddzielnym tekście.

O sportowych świętach, czyli więcej dziegciu niż miodu

Drużyna Bogdana Wenty odpadła w walce o igrzyska olimpijskie. Zabrakło chyba dwudziestu sekund w zremisowanym meczu z Serbią… Bo z Hiszpanami biało – czerwoni walki nie podjęli, a szkoda. Pewnie zabrakło pary, większość z naszych szczypiorniakowych gwiazd jest dobrze po trzydziestce, należałoby kadrę odmłodzić. Sęk w tym, że nie ma kim. Grają ci, którzy jakoś odnaleźli się  drużynach zagranicznych i dobijają tam ostatnich lat swej wysługi. Młodsi nie załapują się do lepszych klubów zagranicą, a krajowa piłka ręczna to niestety inny sport niż ten, niż – dla przykładu – w lidze niemieckiej. Bogdana Wenty też chyba nikt nie jest w stanie zastąpić. Mamy więc kilka wyraźnych znaków zapytania, które trzeba wyjaśnić przed eliminacjami do następnej wielkiej imprezy.

Drugi świąteczny temat ze sportowego podwórka to remis Widzewa w derbach, a raczej zaprzepaszczona szansa na zdobycie trzech punktów. Mecz był wyrównany, bo ŁKS grał bardzo ambitnie – ale jeśli Widzewiacy już dochodzą do takich sytuacji, jakie mieli Abbes i Matusiak, to wynik 1:1 trzeba otwarcie nazwać frajerstwem. Cichym bohaterem spotkania był Marcin Kaczmarek. Zagrał najlepszy mecz w Widzewie od czasu przejścia z zespołu lokalnego rywala, strzelił bramkę, walczył, a wszystko kilka dni po tym, jak na zawsze stracił ojca… Bydło na trybunach oczywiście ubliżało zawodnikowi, miotając w jego kierunku wulgaryzmy. Odwdzięczył się im pięknie, klękając i wznosząc oczy do nieba po strzelonym golu. Nie łudźmy się, spłynęło to po nich, ale Marcin pokazał wielką klasę i za to należy mu się uznanie. Szkoda, że koledzy chwilę później dali się w szkolny sposób ograć duetowi Łukasiewicz / Saganowski, niwecząc szansę na piękną, symboliczną wygraną z chamstwem i ludzką podłością. Może następnym razem, mam przynajmniej nadzieję. A ŁKS od sportowej strony? Cóż, jeśli jednak klub utrzyma się w ekstraklasie, w co głęboko wierzę, trzeba to będzie określić mianem sportowego cudu. Ale nie takie cuda oglądaliśmy już w polskiej lidze.